Otóż zwolennicy wprowadzenia dostępności środków tzw. antykoncepcji awaryjnej bez recepty twierdzą, że te preparaty nie działają wczesnoporonnie, a jedynie zapobiegają ciąży. I trzeba przyznać, że w pewien pokrętny sposób mówią… prawdę.
Po pierwsze dlatego, że faktycznie taka pigułka opiera się na dwóch mechanizmach „zabezpieczenia” i jej działanie jest częściowo zależne od tego, w jakim momencie cyklu miesięcznego zostaje przyjęta.
- Pierwszy sposób działania to opóźnienie owulacji, dzięki czemu komórki rozrodcze męskie i żeńskie nie mają szansy się spotkać i oczywiście nie dochodzi do zapłodnienia.
- Sposób drugi to zmiana właściwości endometrium, czyli wyściółki macicy, tak, że zapłodniona już komórka jajowa nie może się w nim zagnieździć – i w konsekwencji zostaje wydalona z organizmu. Mamy więc do czynienia z poronieniem.
I właśnie tu dochodzimy do sedna sprawy. Dla zwolenników tej formy „antykoncepcji” to nie poronienie, bo… nie ma jeszcze ciąży!
Zgodnie z definicją WHO, zmienioną do takiej formy ponad 30 lat temu, ciąża rozpoczyna się dopiero, gdy zarodek zagnieździ się w endometrium.
Przyznacie Państwo, że to bardzo sprytny zabieg – oddzielenie pojęcia ciąży od faktycznego początku życia ludzkiego. Sprytny, a jednocześnie okrutny, bo przez taką retorykę wiele kobiet uwierzy, że zażywając pigułkę „dzień po”, stosują tylko jedną z form antykoncepcji, podczas gdy w rzeczywistości dopuszczają się wczesnej aborcji.
Dokładnie do tego chce doprowadzić rząd Donalda Tuska. I to jak najszybciej!
Premier już kilka tygodni temu zapowiedział, że chce, aby antykoncepcja po stosunku była w Polsce znów dostępna bez recepty.
Ta ustawa jest bardzo prosta, bo zmienia jeden krótki zapis. Mam nadzieję, że na etapie prac w parlamencie nie będzie żadnych obiekcji i obstrukcji czy prób wetowania tej ustawy, bo wydaje się, że ten lek powinien być powszechnie dostępny – poinformował Donald Tusk.
Oczywiście i teraz sytuacja nie jest idealna, bo przecież pigułka „dzień po” jest dostępna w aptekach.
I choć feministki nie ustają w przekonywaniu, że konieczność uzyskania recepty na taki środek to absolutny skandal, bo wydłuża to czas do przyjęcia tabletki, że jest droga, a kobiety „są zażenowane”, musząc prosić o takie środki, to jednak recepta jest minimalnym zabezpieczeniem przynajmniej przed innym groźnym skutkiem przyjmowania antykoncepcji postkoitalnej.
Bo choć oczywiście największym niebezpieczeństwem jest możliwość doprowadzenia do poronienia, a więc śmierci poczętego już dziecka, to takie preparaty nie są przecież także bezpieczne dla kobiet, które je przyjmują.
Ale znów – o skutkach zażycia takiej tabletki mówi się mało i niechętnie.
Tymczasem zachwianie gospodarki hormonalnej, zwłaszcza u dziewcząt, może mieć w przyszłości poważne konsekwencje dla ich zdrowia.
Skutki uboczne działania pigułki „dzień po” obejmują zaburzenia cyklu menstruacyjnego, zapalenie pochwy, pęknięcie torbieli jajnika czy patologiczne krwawienia z macicy. Zażycie preparatu znacząco zwiększa też ryzyko wystąpienia ciąży pozamacicznej. Co więcej, podobnie jak inne preparaty hormonalne, również antykoncepcja po stosunku może poważnie uszkodzić wątrobę.
I nie bez powodu piszę tu o dziewczętach – politycy koalicji chcą, żeby pigułka „dzień po” była dostępna bez recepty już dla 15-latek!
Nie muszę chyba przekonywać Państwa, jak fatalny w skutkach może być taki ruch.
To z jednej strony możliwe problemy zdrowotne, z drugiej zaś swego rodzaju zachęta do tego, aby tak młode osoby podejmowały już aktywność seksualną (jak bowiem inaczej nazwać wprowadzanie kolejnych ułatwień w tej sferze, zamiast uczenia odpowiedzialności i wpajania postawy czystości w kontekście seksualności).
Do tego dochodzi jeszcze kolejny argument: to także odebranie rodzicom możliwości sprawowania pełnej opieki nad dziećmi.
Bo tym w istocie jest sytuacja, w której nastolatka może za plecami rodziców zakupić środek o możliwym działaniu wczesnoporonnym. Proszę spojrzeć, do jakich absurdów doprowadzi ta zmiana: 15-latka nie może sama iść do lekarza, żeby np. otrzymać receptę na antykoncepcję hormonalną, ale zamiast tego będzie mogła po prostu pójść do apteki i kupić „antykoncepcję awaryjną”, o znacznie mocniejszym i bardziej niebezpiecznym działaniu!
Ale te kłamstwa, manipulacje i mamienie ludzi hasłami o „prawach kobiet” to przecież nic nowego. Rząd Donalda Tuska, choć ster władzy dzierży od niedawna, zdążył już pokazać, że wprowadzenie do Polski rewolucji kulturowej w pełnym wymiarze jest jego absolutnym priorytetem.
I nie liczy się przy tym z nikim i niczym: ani z Konstytucją, którą to środowisko niedawno miało jeszcze na sztandarach, ani z przepisami prawa, ani z dobrem dzieci czy zdrowiem kobiet. To wszystko jedynie – jak słyszymy – konieczne ofiary.
Jednak ta decyzja Donalda Tuska wzbudziła niemałe kontrowersje. Dyskusja o tym, czy udostępnianie nastolatkom środków o takim działaniu, które będą mogły przyjmować bez żadnej kontroli, to dobry pomysł, rozgorzała w mediach. Co cieszy – pojawił się też sprzeciw ze strony organizacji pro-life.
Petycję w tej sprawie kierowaną do parlamentarzystów oraz Prezydenta wystosował m.in. Instytut Ordo Iuris. Autorzy podkreślają, że już sama legalność obrotu środkami o możliwym działaniu wczesnoporonnym byłaby sprzeczna z polską Konstytucją, wskazują także na szereg niebezpiecznych konsekwencji dla zdrowia kobiet.
Chciałbym prosić Państwa, abyście również nie pozostawali w tej sprawie bierni! Dlatego już dziś proszę Państwa o złożenie podpisu pod apelem do posłów i senatorów RP za pośrednictwem strony PigulkaSmierci.pl.
Serdecznie pozdrawiam
Paweł Ozdoba, Centrum Życia i Rodziny