ZADAWAĆ CZY NIE ZADAWAĆ?
„Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało.”
To Gałczyński – o ogórku i jego niemożności śpiewania. Moje, jak widać, jest inne i aby udzielić na nie odpowiedzi, nie trzeba specjalnie cierpieć.
Tymczasem propozycja „ministry” oświaty, a właściwie premiera, a właściwie świetnie zorganizowanych i dofinansowanych ośrodków zagranicznych posługujących się od dawna zaplanowaną co do punktu agendą, jest – jak zwykle – tematem zastępczym, jednak wywołującym na tyle duże emocje, że „grzanie” go we wszystkich mediach przez długie tygodnie mamy zapewnione. I grzeją. Zabawa polega na tym, by się skupić na małym przecieku, próbować go (bezskutecznie, zapewniam) zalepić, a nie zauważyć, że tkwimy w szambie po kolana i to nie pierwszy sezon.
Pytanie, postawione śmiało czy nieśmiało (w tużpowojennych czasach Gałczyńskiego kwestia odwagi zadawania pytań była na pewno znacznie boleśniejsza), jest wyważaniem otwartych drzwi. Oczywiście – zadawać. Tu nie ma o czym dyskutować. Skoro zaś nie ma, dlaczego i po co dyskusja taka jest wywoływana? Mam niepokojące podejrzenie graniczące z pewnością, iż chodzi o to, by się na zagadnieniu zadawania prac domowych zatrzymać i nie ruszyć dalej. Naturalnie w polityce i towarzyszących jej debatach publicystycznych, bo w szkole ciąg dalszy jest natychmiastowy, a realizacja tego „natychmiast” zależy od terminu wyegzekwowania zadanej lekcji. Właśnie. Każdy nauczyciel zderza się z tą ścianą codziennie: wytłumaczyłeś, omówiłeś, przećwiczyłeś, zadałeś i… spróbuj teraz sprawdzić i ocenić, jakeś taki mądry.
W mojej szkole już trzeci rok z rzędu gramy w ciuciubabkę pod nazwą „Szkoła prawie bez prac domowych”. „Projekt” (uwielbiam to słowo!) polega na tym, że wolno zadać trzy prace domowe w semestrze, a reszta jest jedynie dla chętnych. Domyślają się Państwo, że chętni pchają się drzwiami i oknami, po prostu nadążyć nie można! A poważnie: już z tymi trzema dozwolonymi pracami jest problem, bo specjaliści od „praw ucznia” (na poziomie samych adeptów, ich rodziców, dyrekcji, organów prowadzących i milionów zaangażowanych „ekspertów”) na poczekaniu sformułują albo nie spoczną, dopóki się nie dogrzebią powodów, dla których zadanej pracy wyegzekwować i ocenić nie można. Na przykład? Na przykład nie wolno postawić jedynki za coś, czego nie ma czyli za nieodrobione zadanie, a ściślej mówiąc, jego brak. Według pewnego paragrafu w regulaminie, wolno wpisać „nieprzygotowanie” do lekcji (sławetne np.), a niedostateczny – za dwa lub trzy (w zależności od przedmiotu) takie „nieprzygotowania”. A ponieważ nie sposób sprawdzić każdemu uczniowi każdej pracy domowej (np. z powodu liczebności klas, braku czasu, który trzeba poświęcić na „realizację podstawy programowej”, postępującej wciąż absencji itp.), większość naszych geniuszy nigdy nie ponosi konsekwencji za lekceważenie podstawowego obowiązku młodego człowieka, jakim jest nauka. Inna atrakcja polega na tym, że ocenę na semestr czy koniec roku wystawia nauczyciel przedmiotu i oczywiście ma prawo (a nawet logiczną powinność) nie ograniczyć się do wyliczonej przez komputer średniej, tylko realnie podsumować osiągnięcia ucznia (którego po wieloma względami zna lepiej niż własne dziecko, bo spędza z nim kilka godzin dziennie), ale biada mu, gdy faktycznie spróbuje postawić jedynkę, jeśli w cyfrowej rubryczce nieubłaganie widnieje dwójka! A widnieje, bo – jak widać z poprzedniego przykładu – możliwość postawienia oceny niedostatecznej za cokolwiek jest bliska zeru.
Jeśli więc nie zadaje, i to o żadnej porze, to widać z woli systemu prawdopodobnie nie może.
To już tylko parafraza, za to dotykająca istoty problemu. A problem nie zawiera się w pytaniu tytułowym, ale w tym, o czym na różne sposoby piszę, mówię i trąbię od lat ze skutkiem coraz bardziej żadnym: w braku wychowania, dyscypliny, wymagań, obowiązków. Propozycja obecnej „ministry” (ograniczmy się już tylko do niej) jest po prostu domknięciem systemu, zalegalizowaniem procederu uprawianego od wielu lat we wszystkich szkołach, domach i „organach prowadzących”. Proceder ów składa się z kilku prostych zasad, nawet jeśli części z nich nikt nigdy głośno nie wypowiada: uczeń ma prawa, nauczyciel ma obowiązki i odpowiedzialność, sformułowanie oceny niedostatecznej jest karygodnym naruszeniem prawa każdego dziecka do „sukcesu”, zwrócenie uwagi dotyczącej niewłaściwego zachowania to obraza wrażliwości (a już niedługo pewnie „mowa nienawiści”), a szkoła służy do miłego spędzania czasu w gronie rówieśników i smartfonów (coraz częściej tych drugich) i próba naruszenia tego stanu rzeczy niechybnie skończy się w gabinecie psychologa lub psychiatry.
Co ma zrobić nauczyciel, który chce po prostu uczyć i wychowywać dzieci według odwiecznych zasad zdrowego rozsądku, tradycji, doświadczenia i – w końcu – misji instytucji zwanej szkołą? Bo, „jeśli pragnie? Gorąco! Jak dotąd nikt”, a właściwie – jak pokolenia przed nim, może się okazać, że pracy w oświacie dla niego nie będzie. A już na pewno nie będzie efektów jego wysiłków i „przelewania łez” „nocą” czy za dnia. Nie pomogą te tysiące „warsztatów”, „szkoleń”, konferencji, kongresów, studiów podyplomowych i innych ćwiczeń czyli przelewania z pustego w próżne, któremu na co dzień jest poddawany. Poziom wykształcenia młodych Polaków obniża się wprost proporcjonalnie do liczby lat spędzonych przez ucznia w szkole, a maturę na 30% może zdać każdy nieuk. Potem „dyskusja” przenosi się na poziom studiów wyższych (tylko z nazwy). I zabawa trwa w najlepsze. „Bawcie się dobrze!” – zakończył wszak premier ogłoszenie dzieciakom rezygnacji z zadawania prac domowych. Pozamiatane. A my wciąż dyskutujemy: zadawać czy nie zadawać? Mój Boże…
„Mijają lata, zimy, raz” piątek, raz niedziela, „a my obojętnie przechodzimy koło niejednego”… nauczyciela. Gałczyński wiecznie żywy, polecam.
Żmirska
[foto_duzy_2]

[/foto_duzy_2]
[foto_duzy_3]

[/foto_duzy_3]
[foto_duzy_4]

[/foto_duzy_4]
[foto_duzy_5]

[/foto_duzy_5]
[foto_duzy_6]

[/foto_duzy_6]
[foto_duzy_7]

[/foto_duzy_7]
[foto_duzy_8]

[/foto_duzy_8]
[foto_duzy_9]

[/foto_duzy_9]