Kornel Makuszyński  „Uśmiech Lwowa” cz.6.
data:28 kwietnia 2022     Redaktor: Redakcja

"Uśmiech Lwowa" został wydany w 1934 r. i był dwukrotnie wznawiamy do wybuchu wojny. Komunista Jerzy Borejsza umieścił tę książkę w 1951 roku w wykazie książek do kasacji. Wznowiona dopiero po 1989 r.
Makuszyński zawarł w niej najgorętsze uczucia do Lwowa, na końcu pisząc: „Jakżeż nie miłować tego miasta, które ma serce jak pożar, a oczy jak słońce?”
Lektura na obecne czasy - ważne świadectwo polskości Lwowa.
-----------------------------------------------------
Redakcja portalu proponowała lekturę "Uśmiechu Lwowa"  w odcinkach w kolejne soboty. Dziś zakończenie.

ORLĘTA
Jestem poruszony, mam w sercu niepokój. Od dni kilku żyję w nowym świecie i wśród nowych ludzi wprowadzony między nich niewidzialną ręką. Wreszcie mam ujrzeć tego, który mną tak tajemniczo kieruje. Przepełnia mnie głęboka ufność, że spotkam dobrego człowieka. Wciąż o tym myślę.
Pan Koliński wyszedł, zostałem sam. Aby ukoić moje niepokoje, wziąłem z biblioteki jakąś książkę, na chybi trafi. Jaki cudowny przypadek! Pierwsza jej stronica ogłasza, że książkę tę napisał - Stanisław Koliński - mój zacny pan Koliński, bo jemu na imię Stanisław. Tytuł książki: Dusza mojego miasta. Zacząłem ją czytać, właściwiej mówiąc, pochłaniać. Zdawało mi się, że słyszę jego głęboki głos i te słyszę słowa, które nam mówił na Wysokim Zamku. Musi on mieć pełną duszę tego Lwowa, jeśli i mówi o nim, i pisze. Jeden rozdział tej książki smucił się, że Lwów, miasto świetne, napełnione duchem twórczym, poezją, muzyką i tęczami malarstwa, z chwilą kiedy przestał być stolicą, przycichł i przygasł, część lwią swojej twórczej potęgi oddawszy - jak należy - Warszawie. Nic to jednak! - pisał ten szlachetny autor. - Zasiejemy rolę na nowo. Żyzna gleba duszy lwowskiej nowy z siebie dobędzie las, nowe kwiaty i nowe strugi poezji z niej wypłyną. Ci, co pozostali w ukochanym swoim mieście, orzą ją sercami, a ci, co później przyjdą, nową dla niego wyprzeda chwalę i krwią bujną napełnią jego serce!
Śnił mi się Lwów tej nocy równie piękny we śnie, jak na jawie. Rankiem skoro świt byłem odziany. To mój dzień uroczysty. Mam dzisiaj pójść na "święte miejsce Lwowa".
Gdzie jest to miejsce? Czy to góra, czy kurhan, czy to kościół?
Zapytany o nie, pan Koliński rzekł z nadzwyczajną słodyczą:
- Wiem, gdzie jest to "święte miejsce". I ja cię tam zaprowadzę.
Pojechaliśmy tramwajem na drugi koniec miasta do sławnej dzielnicy Łyczakowskiej, siedziby roboczego ludu, najweselszej we Lwowie, najbujniejszej i śpiewającej. Rodzą się w niej piosenki o każdym ważniejszym zdarzeniu w mieście i wędrują potem przez wszystkie ulice i wzgórza,
Dojechaliśmy do bram cmentarza. Przedziwny jest ten cmentarz, wygląda jak ogromny ogród na wzdętym niskim wzgórzu. Nad grobami szumią potężne drzewa. Jest to podobno jeden z najpiękniejszych cmentarzów w Polsce, ten równocześnie Panteon Lwowa, bo słynni ludzie śpią na nim wiecznym snem. Niewiele takich grobów pokazał mi pan Koliński, lecz na każdym wśród nich promienisty unosi się blask. Przecie tu spoczywa i Goszczyński, i pułkownik Ordon, historyk przesławny Karol Szajnocha, wielka poetka Maria Konopnicka i wielu ludzi wspaniałych. Jest wśród nich i ten, którego nazwisko nieśmiertelność oznacza - to Artur Grottger!
Myślałem, że tu jest "święte miejsce" Lwowa, lecz pan Koliński wiedzie mnie dalej dróżką pod górę na wzniesienie, do którego stóp podchodzą sady i ku któremu białe podmiejskie zbliżyły się domostwa. Co to? To inny jakiś cmentarz, jakiś nowszy, bo nie rosną tu potężne drzewa, tylko młode jeszcze krzewiny. Na tym wielkim, starym cmentarzu tuż obok każdy grób jest inny, każdy nagrobek ma kształt odmienny, a tu krzyże jednakie, skromniutkie, biedniutkie, stanęły w niepoliczonych rzędach. Żadnych tu nie widzę marmurów, tylko kwiaty, kwiaty i kwiaty. Krzyże i kwiaty, oto wszystko.
Widzę, że pan Koliński przystanął, ogarnął spojrzeniem to ogromne wojsko krzyżów i uśmiechnął się tak czule, jak ojciec na widok swoich drobnych dzieci. Wyciągnął przed siebie ręce miłosnym ruchem, jak gdyby chciał je wszystkie zagarnąć, te małe mogiłki, i przycisnąć do piersi. Potem rzekł cicho:
- Michasiu! Tu jest święte miejsce Lwowa... Tu leżą jego dzieci... To jest cmentarz orląt... Naszych dzieci... Tu jest...
Nie mógł mówić dalej. A we mnie zaczęło się nagle tłuc serce. Więc tutaj? Tutaj leżą dzieci bohaterskie, najdumniejsze dzieci świata, śmiercią pobite w obronie najdroższego swojego miasta. Rówieśnicy moi i młodsi ode mnie... Uczniaki... Chłopcy i dziewczęta. O, Jezus Maria! Śmierć chyba musiała płakać, kiedy tuliła do siebie dzieci płomiennookie, co z martwych rącząt nie chciały wypuścić karabinów. Szliśmy drożynami wśród tych najdziwniejszych grobów na świecie. Usiedliśmy potem na stopniu kamiennego pomnika chwały, który jest wspólnym pomnikiem tej armii dziecięcej i strzeże ich grobów jak kamienna wieża. Pan Koliński rzekł po chwili głosem już spokojnym:
- Dwa tysiące grobów wyrosło tutaj, a wśród nich sto trzydzieści cztery jest bezimiennych. Nie można było odszukać nazwisk tych żolnierzów nieznanych. Pan Bóg je ma zapisane... Od listopada 1918 r. do czerwca 1919 r. śmierć szukała ich po wszystkich pobojowiskach Lwowa... Czterech Francuzów tu leży i trzech Amerykanów, szlachetnych towarzyszów naszych dzieci... Tylko śmierć i matki tych dzieci wiedzą, jak się zwały i w jakim były wieku. I taki jeden tu leży chłopczyna, co miał zaledwie ponad lat dziesięć. Śpią tu, dzieciska jedyne, z towarzyszami wiernymi, wśród szewców, krawców, ślusarzów i biedaków, którym chciano zabrać jedyny ich skarb: miasto. Położył rękę na mojej ręce i milczeliśmy długo. Potem powiedział mi głębokie słowa o tych śpiących pod kwiatami; o tajemnicy ich bohaterstwa, śmierci i nieśmiertelnej ich chwały. Czytam te słowa bez błędu, bo mam je na zawsze wpisane w sercu jak w książce:
- Wtedy, drogi mój, nie tylko ludzie walczyli, mężczyźni i kobiety, walczyły bowiem i mury. I te dzieci walczyły, bo już znikąd nie było nadziei. Dawno to już było... Już na grobach kwiaty wyrosły... Oręż odpoczywa, a Polska starym zwyczajem, wedle swej odwiecznej racji stanu, sercem walczy, pragnie zniewalać miłością i nauczać powszechnej zgody.
Czy mnie rozumiesz?
- Tak! - szepnąłem.
- Był jednak czas, kiedy ci, co leżą w niepoliczonych lwowskich grobach, musieli uczynić rzecz wielką i sprawiedliwą. Zrozpaczeni widząc, że niczego nie dokażą sercem, musieli walczyć "jasnym mieczem państwa". Podpisali swoją krwią manifest o nienaruszalności granic, a granice wytyczyli kopcami swoich grobów. Walczyli na śmierć wbrew nadziei, aby zaświadczyć, że idea jest nieśmiertelna i że wobec niej niczym jest ofiara życia. A tą ideą, chłopcze, była całość i wielkość Ojczyzny. Ukochanie każdej grudki jej ziemi, bo jest ona użyźniona naszym trudem i krwią, wzruszona jak lemieszem, nie umęczona pracą wieków. Nawet te dzieci wiedziały o tym nauczone przez własne matki. I one, te dzieci, co szły na śmierć, aby starym pomóc żołnierzom, dziadkom swoim i ojcom, nauczyły nas wiary w nadprzyrodzoną moc ducha.
Dlatego tak czcimy tych rycerzyków malutkich, tych męczenników za całość Ojczyzny, że nie utracili nadziei, że pokonali rozpacz, że zamiast płakać - walczyli, że walcząc -ginęli, i że na wieki wieków utrwalili w tych, co pozostali żywi, wiarę w wolę zwycięstwa.
Zatoczył ręką i wskazując mi szereg grobów mówił z nagłym ożywieniem:
- Spójrz, synu, i powiedz, czy to jest cmentarz, nad którym unosi się smutek? Nie, o, nie! Ile razy tu przychodzę, uśmiecham się, bo mi się zdaje, że spod okwieconych grobów bije jakiś blask. Zdaje mi się, że przyszedłem na bujną łąkę, na której życie wyrasta z mogił. Wciąż mi się zdaje, że te chłopaki patrzą jarzącymi się oczyma, czy wśród nas, starych, żyje to, co oni zbudzili swoją śmiercią? Wiesz, dziecko moje, że ten cmentarz, jakiego drugiego nie ma na całym świecie, jest jak gdyby szkołą. Pod opieką swoich wodzów, których groby ot tam, w kamiennym tłoczą się szeregu, leżą tutaj uczniowie w mundurkach, więc to szkoła, w której dzieci nauczają siwych ludzi, takich jak ja, że z takiej bohaterskiej śmierci najbujniej wyrasta życie!
Spojrzał na mnie, a widząc, że w oczach mam duże łzy, zgromił mnie dobrotliwie:
- Otrzyj te łzy, otrzyj je czym prędzej! Im nie wolno pokazywać łez. To bohaterskie dzieci, które nie płakały. Nawet ich matki, święte, ofiarne matki, ukrywają łzy, aby ich nie smucić. Przecież oni ginęli po to, aby radość i miłość wyrosły w ich mieście. To dumne chłopaki, to dumne dziewczęta! To gniazdo orląt!... Uśmiechnij się do nich jak brat, ofiaruj im serce, ukochaj ich, pozdrów okrzykiem, jasnym i szczęśliwym, ale nie płacz!
Nie mogłem jednak powstrzymać łez. Wodziłem wilgotnymi oczami po drewnianych krzyżach i każdy grób pragnąłem ucałować spojrzeniem. Pomyślałem sobie wtedy: jakie pracowite, jakie czyste, jakie nieskazitelne musi być teraz całe moje życie, aby było tyle warte, co ich purpurowa, skrwawiona śmierć! Już nie trzeba będzie padać na polu walki, trzeba jednak żyć bohatersko. Będę tak żył!
W tej chwili pragnąłem na zawsze pozostać w tym mieście, wśród tych grobów, z których kwiaty wyrosły, wśród tych murów, które walczyły. Jeśli ten nieznajomy mój opiekun zatrzyma mnie przy sobie, pozostanę z radością. Nie ma go jednak. Nie przyszedł mimo obietnicy. Jesteśmy tu sami.
Rozejrzałem się dokoła i wpatrzyłem się w bramę.
- Szukasz kogo? - zapytał pan Koliński.
- Tak. "On" miał przyjść. Tutaj mi naznaczył spotkanie.
Pan Koliński milczał przez dłuższą chwilę, potem rzekł z dziwnym wzruszeniem:
- "On" nie przyjdzie...
- Czemu? - krzyknąłem zduszonym głosem.
- Bo już tu jest... przy tobie... To ja, Michasiu, jestem tym nieznajomym, co ciebie wezwał do Lwowa... Ja do ciebie pisałem te niezgrabne listy. Widzę na twojej twarzy zdumienie, lecz gdy wszystko zrozumiesz...
Wiadomość była tak niespodziewana, że świat cały ze mną zatoczył nagły krąg i długa upłynęła chwila, zanim mogłem przerwać tę podróż w zdumienie. Uczyniłem to prostym sposobem, uchwyciwszy się obiema rękami pana Kolińskiego.
Wszystko stanęło, tylko moje serce gnało jeszcze cwałem. On mnie objął ramieniem i mówił serdecznie:
- Długo trzeba by opowiadać, skąd znałem twojego ojca.
Kiedyś opowiem ci dokładnie, jak ten człowiek wspaniale szlachetny, choć młodszy ode mnie prawie o lat kilkanaście, zaważył w moim życiu. Okazał mi dawno, dawno temu tyle serca, co ukochany brat. Potem nasze drogi się rozeszły.
Zdawało mi się zawsze, że ojciec twój mnie unika, jak gdyby się bał mojej wdzięczności. Dzielny to był człowiek! I dopiero przypadek, przypadek najbardziej prosty, przypomniał mi go przed niedawnym czasem. Dowiedziałem się ze zgrozą i z najgłębszym smutkiem o jego śmierci, o śmierci twojej matki i o tobie. Wtedy postanowiłem natychmiast zająć się synem dobrego człowieka i odszukałem cię z wielkim trudem.
Chciałem gorączkowo zapytać o coś, pan Koliński jednak przerwał mi szybko:
- Wszystko ci wytłumaczę, wszystko! Oczywiście, mogłem przyjść do ciebie, zagarnąć cię w ramiona i zabrać ze sobą. Tu się jednak historia wikła. Pragnieniem moim najgorętszym było, abyś zajął czyjeś miejsce. Abyś zastąpił kogoś, kto mi był najdroższą istotą na świecie... Umyśliłem sobie, że ten, który zajmie moje serce i wypełni jego smutną pustkę, musi być podobny do tego, który... Za chwilę się dowiesz... Słowem, chciałem cię poznać. Dokładnie poznać... Chciałem ujrzeć twoje serce... Otóż powiadam ci szczerze i uczciwie, gdybyś był inny, niż jesteś, zapewniłbym ci byt, odziałbym cię, nakarmiłbym cię i kazałbym cię uczyć, ale nie dałbym ci jednego: miłości. Z niepokojem wielkim szukałem sposobów, aby cię wypróbować. Przebacz mi, drogi chłopcze! Przebacz mi te tajemnicze wiersze. Ten, którego miałeś zastąpić, kochał przygodę, nadzwyczajność i miał zamiłowanie do takich chłopięcych radości, do rozwiązywania zagadek, a ja, pisarz byle jaki i byle jaki poeta, radowałem się razem z nim... To były nasze igraszki! Wziąłeś w nich udział bez wahania i też poszedłeś szukać przygody. Nie uląkłeś się ani podróży, ani nieznanych zdarzeń, szedłeś śmiało i patrzyłeś bystrze! I doskonale zaszedłeś, a przyznaj, że cię od razu, już pierwszego dnia zabrałem do domu; który będzie twoim domem. Zarumieniłem się i silniej jeszcze przytuliłem się do tego starego człowieka, który mnie, "mikrusa", prosił o przebaczenie.
- Ale to nie wszystko, Michasiu! Wiesz już, czym dla mnie jest to miasto, a dowiesz się, czym było dla tego, o którym ci się spowiadam. Kocham je, a on... Później, później...
Dość, że pragnąłem z całej duszy, abyś i ty je pokochał.
Patrzyłem w twoje oczy, widziałem każde twoje słowo. Kiedy ci opowiadałem o duszy tego miasta, byłeś wzruszony i ja się wzruszyłem. Znam ciebie już dokładnie: jesteś uczciwym chłopcem, rozumnym i dobrym, masz serce czułe i jasne spojrzenie. Powiedziałem sobie wczoraj, że jesteś godny tego, byś zajął miejsce opróżnione... opróżnione miejsce w moim sercu...
- Czyje? - zapytałem cichutko.
Stary człowiek podniósł się ciężko i ująwszy mnie za rękę powoli powiódł pomiędzy groby. Szliśmy w wielkiej ciszy, jak gdyby obawiając się, że odgłosem kroków zbudzimy śpiących. Pan Koliński zatrzymał się przy grobie i powiedział jasnym głosem:
- Jego miejsce!
Spojrzałem na tabliczkę na krzyżu:
Jaś Koliński zginął śmiercią bohaterską w obronie ukochanego miasta w wieku lat czternastu.
O, Boże!
Miałem takie dziwne uczucie, że z gęstwy kwiatów patrzą na mnie błękitne, serdeczne, chłopięce oczy i uśmiechają się do mnie
- Więc i ja uśmiechnąłem się tak tkliwie i tak czule, że aż oczy moje nabiegły łzami.
- To mój syn - mówił z radosną dumą pan Koliński. - Miał czternaście lat, tyle co ty w tej chwili... Poszedł bronić Lwowa. Dzielnie go bronił! Przenosił sztafety pod kulami, aż wreszcie dwie z nich znalazły jego serce. Widzisz teraz, kogo masz zastąpić? Wspaniałego chłopca! Dumnego chłopca! Takiego, co się nie zawahał... Napisał do mnie list i poszedł do walki... Zostałem sam z cierpieniem w sercu, ale i z dumą w sercu... Pewnie troskał się mój chłopak, że taki sam jestem na świecie, i może to on mi pomógł odnaleźć ciebie... Zastąpisz go, Michasiu!
- Zastąpię! - odpowiedziałem serdecznie.
- Będziesz moim synem... Ja jestem sam, a ty jesteś sierotą... Dobrze nam będzie razem... Już nie będę pisał do ciebie wierszy, ale za to przyjdziemy tu razem od czasu do czasu i opowiemy: ja synowi swojemu, a ty starszemu swojemu bratu o wszystkim, co się dzieje we Lwowie. On mu był wierny aż do śmierci. Ja mu będę wierny aż do śmierci...
- I ja mu przysięgam miłość i wierność aż do śmierci! -rzekłem głośno. Pan Koliński ogarnął mnie tkliwie i ucałował. Był jakiś radosny i szczęśliwy. Zaśmiał się i nachyliwszy się nad ukwieconą mogiłką mówił cichutko:
- Słyszysz, synku? Zdobyliśmy jeszcze jedną duszę...
 
KONIEC





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.