Kornel Makuszyński  „Uśmiech Lwowa” cz.3.
data:28 kwietnia 2022     Redaktor: Redakcja

"Uśmiech Lwowa" został wydany w 1934 r. i był dwukrotnie wznawiamy do wybuchu wojny. Komunista Jerzy Borejsza umieścił tę książkę w 1951 roku w wykazie książek do kasacji. Wznowiona dopiero po 1989 r.
Makuszyński zawarł w niej najgorętsze uczucia do Lwowa, na końcu pisząc: „Jakżeż nie miłować tego miasta, które ma serce jak pożar, a oczy jak słońce?”
Lektura na obecne czasy - ważne świadectwo polskości Lwowa.
-----------------------------------------------------
Redakcja portalu proponuje lekturę "Uśmiechu Lwowa"  w odcinkach w kolejne soboty.

KOŚCIUSZKO WALCZY, A SŁOŃCE ZACHODZI PONAD LWOWEM
 
Już się nie obawiałem zawiłych zagadek. Prócz zagadki o rzece i o tajemniczym zamku rozwiązałem szczęśliwie wszystkie. Już nie zginę, tym pewniej nie zginę, że ktoś wyraźnie nade mną czuwa i czyjeś oko na mnie spogląda. Dodało mi to siły. Byłem wprawdzie zmęczony, a jeszcze więcej oszołomiony, ale mam przecie czternaście lat! Wyspałem się w pociągu, podjadłem sobie u zacnego szewca, więc teraz tylko chwilę odpocznę i będę gotowy do nowej, wesołej awantury. Znalazłem Kilińskiego, będę szukał teraz Kościuszki. Łatwo znalazłem pułkownika, łatwiej przeto odnajdę Jenerała, i to wielkiego jenerała! Usiadłem na ławce w parku i patrzyłem na przechodzących. Może wśród nich krąży i mój nieznany opiekun? Obserwowałem wszystkie twarze, nikt jednak na mnie nie spojrzał. Wszyscy radowali się słońcem, które wędrowało ponad parkiem i całowało drzewa. W pobliskiej sadzawce rzucały się ryby. Mnóstwo dzieci biegało po drożynach wśród kwiatów. Przebiegający obok mnie chłopiec, w moim zapewne wieku, nagle się zatrzymał i spojrzał na mnie ciekawie. Miał miłą twarz, ale mnóstwo na niej piegów. Jasne jego włosy były w takim nieładzie, jak gdyby wielka burza starmosiła łan żyta. Patrzył na mnie, obchodząc mnie ze wszystkich stron, potem bez dłuższych wstępów oświadczył mi, że mnie stłucze na kwaśne jabłko. Na moje zdumione pytanie, czym sobie zasłużyłem na takie odznaczenie, odpowiedział, że jest rozżarty jak tygrys, został bowiem pobity przez swego kolegę, który potem uciekł. Musi przeto na kimś wziąć pomstę za swoją krzywdę, aby była jakaś sprawiedliwość, więc mnie wzywa, abym się bronił, gdyż nadeszła moja ostatnia godzina. Odpowiedziałem mu ze smutkiem, że jest on pierwszym nieuprzejmym lwowianinem, jakiego spotkałem, więc pewnie dlatego został naznaczony przez naturę piegami. Postępowanie jego sprawiło mi bolesny zawód, przynosi on bowiem wstyd swojemu gościnnemu miastu. Bystre oko mogło dojrzeć ślad nagłego rumieńca między piegami. Zawstydził się i spojrzał na moją walizeczkę.
- Co to jest? - zapytał z nagła, zaciekawiony.
- Przecie widzisz, że nie słoń, tylko walizka - odburknąłem.
- A czemu z nią chodzisz?
- Bo przyjechałem dzisiaj rano i nie mam mieszkania.
- To zupełnie inna para butów! - zawołał. - Jesteś gość, więc się nie będziemy bili- Przepraszam cię, że chciałem z ciebie zrobić powidło, bo mi się zdawało, że się śmiejesz z mojej piegowatej gęby.
- Wcale się nie śmiałem!
- W takim razie jesteś morowy chłop. Zmęczony jesteś że tak tu siedzisz?
- Trochę dlatego, że jestem zmęczony, a trochę dlatego że tu ślicznie.
- Prawda? - zakrzyknął i oczy mu zabłysły. Ale ja już muszę iść. Mój kochany, może mi w czymś pomożesz? Może mi powiesz, czy tu w pobliżu jest pomnik Kościuszki, albo dom jego imienia, albo ulica Kościuszki?
- Ulica jest, ale daleko stąd, a pomnika nie ma. Czekaj, niech trochę pomyślę... Kościuszko... Kościuszko...
- A czy ty wiesz, kto to był Kościuszko?
- Jesteś gość - zawołał piegowaty chłopak - ale jednak podbiję ci oko za takie pytania. Wiem, kto był Kościuszko, i wiem, co to Racławice. Oj, mam! Przecie niedaleko stąd jest Racławicka Panorama i tam namalowany jest Kościuszko. Czy tego szukasz?
- Pewnie tego - zawołałem uradowany. - Pokaż mi, mój kochany, którędy trzeba iść.
- Ja ci nie pokażę, ale cię tam zaprowadzę. Wal pod górę! A walizkę to ja poniosę.
- Zmęczysz się!
- I ciebie też bym poniósł, ale to pod górę, nie dam rady. Ten też jest uprzejmy, tylko piegowaty przypadek uczynił z niego awanturnika. Zawiódł mnie do drzwi okrągłego budynku, na którym widniał napis Racławice. Kościuszko i Racławice to jedno i to samo, zdaje się, że dobrze trafiłem. Pożegnałem się z nim jak z dobrym przyjacielem i wszedłem do dziwnego budynku.
Zdumiałem się, że nie usłyszałem gruchotu wystrzałów i strasznych krzyków ludzkich. Znalazłem się nagle - w środku bitwy. W samym środku! Dokoła mnie wrzała bitwa racławicka, tuż przy mnie, tak że mogłem sięgnąć ręką i dotknąć nią człowieka czy konia. Prą na siebie w straszliwym zamieszaniu dwa wojska, a nagle zamarli wszyscy w zajadłym, porywczym pędzie; znieruchomieli wszyscy jak zaczarowani. Dymy armatnie snujące się nad racławickim polem też się nie poruszają, a zdawałoby się, że najlżejszy wiatr uniósłby je z sobą. Bitwa wre w największej ciszy, w jakiejś martwej i niepokojącej ciszy. Widać, że ludzie mają usta, tak namalowani, jakby byli! żywi i nie słychać ich krzyku. Przedziwne wrażenie!
Jest, jest Kościuszko! On też coś wola i wskazuje ręką.
Jego nakazano mi zobaczyć, więc patrzę szeroko rozwartymi oczami. Potem obejmuję spojrzeniem rozległe pole,porznięte jarami, którymi wycieka w zbałwanionym pędzie ludzka ciżba. Przed chwilą zdawało mi się, że przez, czary znalazłem się w największym wirze walki i już stąd nie wyjdę, bo wszystkie drogi zawalone są wojskiem i zatłoczone rannymi. Zapomniałem o tym, że stoję na wyniosłej galerii, a olbrzymi obraz otoczył mnie ze wszystkich stron.
Zejdę schodami w dół i w ten sposób wydostanę się na świat boży ż tego zaczarowanego pola chwały. Wielki czas minął, zanim wydostałem się tą drogą. Kiedy oszołomiony wychodziłem, miałem oczy pełne płonących barw, jak gdybym długo spoglądał w rozpłomienione ognisko.
Na świecie już się miało ku zachodowi, więc musiałem tam przebyć ze dwie najmniej godziny. Co mam teraz począć z sobą? Mam spojrzeć z góry na miasto. Chętnie, o, jak chętnie to uczynię, a potem spomiędzy tych radosnych ogrodów pójdę w dół ulicami, aby znaleźć jakiś nocleg.
Znajduję się na jakimś terenie zabudowanym pawilonami, wśród których wznosi się okazała wieża. Uprzejmy przechodzień objaśnia mnie, że przed kilkudziesięcioma laty urządzono na tych rozległych polach, nad parkiem, wielką wystawę, a teraz corocznie odbywają się tu Targi Wschodnie,
- Jeśli chcesz, młody człowieku, ujrzeć panoramę Lwowa, idź tam, gdzie widać ten rozłożysty budynek. To Pałac Sztuki z owej wystawy. Poza nim jest mała terasa, skąd najpiękniejszy roztacza się widok.
Stała tam gromadka ludzi. Jakiś samotny starszy pan ze smutną twarzą oparł się o balustradę i patrzył w milczeniu. Jakiś inny, bardzo stary i przygarbiony, ujął rękę dziewczynki może dwunastoletniej, i mówił do niej półgłosem. Przystanąłem obok nich i spojrzałem przed siebie.
Och, Boże! To naprawdę piękne! W głębokiej kotlinie, zasnutej w tej chwili złotym, przedwieczornym pyłem, jakby przesianym przez sito słońcem, legło kamienne miasto najeżone dziesiątkiem wież. Jak gdyby mu było ciasno, obiegło stoki wzgórz i pięło się na ich szczyty. Na jednym jak kamienna korona góry wspaniały jakiś bielił się kościół, na innym stożkowaty kopiec jak ostro zakończona czapka. Z dalekiego widnokręgu zdawały się schodzić ku miastu sine lasy, otoczyły je wieńcem i niepoliczoną ciżbą drzew. Miasto zamknęło im drogę, lecz niektórym jakby udało się wejść do jego wnętrza, bo się skupiły w wielu miejscach; to parki i ogrody. Jakżeż ich wiele! Może dlatego to miasto jest takie wesołe i radosne, że mieszka wśród zieleni, wśród wzgórz i lasów. Lwów wygląda z oddali jak kamienne gniazdo w cichej kotlinie ocienionej zielonością. Słońce migoce na złoconych krzyżach wież, łuną czerwieni okna i krwią zalewa miedziany dach wspaniałej jakiejś budowli. Staram się wyrazić to, co widzę, jak najpiękniej, ale nie umiem. Dobieram takich słów, które mi się wydają kolorowe i złote, wiem jednak, że wszystkie są niezdarne. Nie! Nie umiem tego wypowiedzieć. To za piękne, to za piękne... Myślę sobie, że musiałbym głośno krzyknąć, a może wtedy wyraziłbym to, co czuję. Nie mogę jednak krzyczeć. Ludzie stoją tuż przy mnie. Ten stary, smutny pan właśnie na mnie patrzy... Wciąż patrzy... O, czemu ja nie mogę krzyknąć?! Coś dziwnego jednak dzieje się ze mną. Jestem szczęśliwy, że widzę te śliczności, lecz byłbym jeszcze szczęśliwszy, gdy- bym je mógł oglądać z kimś, kogo bardzo kocham. Czemu tu nie ma Tadzia? Ten by nie wytrzymał, lecz krzyczałby z zachwytu.
Jest bardzo cicho, tylko z daleka dobiega pomruk wielkiego miasta, lecz się nie może przedrzeć przez gęstwę drzew i dochodzi do tego miejsca jakby szum dalekiej wody. Jest tak cicho, że słyszę, co ten zgrzybiały pan mówi do dziewczynki.
- Czy nie zimno ci, maleńka?
- Nie, dziaduniu - mówiła słodkim głosem dziewczynka, - Co chcesz jeszcze zobaczyć?
- Powiedz mi, jak wygląda niebo?
- Słońce jest bardzo wielkie i czerwone. A obłoki są różowe... O, jak szybko lecą! Nad lasami, daleko, daleko, ukazała się długa, srebrna wstążka.
- Czy bardzo długa?
- O, bardzo! Nie widać jej końca, bo kopiec zasłania.
- A jak wygląda miasto?
- Jak bajka. W parku, tuż przy nas, podniosły się mgły i czepiają się drzew jak pajęczyna, a w mieście jest pożar.
- O, Boże! - usłyszałem przelękły głos staruszka.
- Ale nie prawdziwy pożar, dziaduniu. O, nie! - zaśmiała się dziewczynka- to tylko słońce czyni sobie igraszki. Teatr się pali!
- Czy jest bardzo pięknie?
- Bardzo pięknie... Jak zawsze... Chodźmy stąd jednak, bo z parku chłód nadciąga... Chodźmy dziaduniu! Jutro tu znów przyjdziemy i znów wszystko ci opowiem....Teraz..,
Nie słyszałem już ostatnich słów. Dziwna para odeszła bardzo powolnym, ostrożnym krokiem.
Nie mogłem pojąć całej tej rozmowy. Przypominając sobie jej słowa, patrzyłem, na miasto i szukałem tych rozpłomienionych cudów, o których mówili. Nie zauważyłem, że starszy pan, który stal opodal, oparty o barierę, zbliżył się do mnie i rzekł nagle;
- Biedny człowiek...
Zdjąłem kapelusz i ukłoniłem się.
Starszy pan uśmiechnął się życzliwie i zaczął rozmowę.
- Oni przychodząca każdego dnia i wnuczka opowiada dziadkowi o wszystkim pięknym, co się odbywa na niebie i ziemi.
- Czemu opowiada, proszę pana? - zapytałem nieśmiało.
- Bo on jest ślepy. Patrzy jej młodymi oczami.
- Boże drogi! - zawołałem serdecznie przejęty.
- Tak, tak... Oślepł już dawno, a tak kocha swoje miasto, że musi je widzieć. Błaga, aby mu opowiadać o najdroższym jego mieście, o każdym ptaku, co przelatuje, i o każdej chmurze, co goni po niebie. Wszystko jest dla niego ważne i wszystko to widzi w swojej duszy. Cóż to, chłopcze, łzy masz w oczach?
- Przepraszam pana - mówiłem zawstydzony.
- Za co mnie przepraszasz? Uczciwy jesteś, jeśli cię tak cudza przejmuje niedola. Co tu robisz, chłopcze?
- Patrzę na miasto...
- Podoba ci się?
- Bardzo, bardzo, nadzwyczajnie! - zawołałem.
- Czy po raz pierwszy je widzisz?
- Znam doskonale jego historię, ale widzę je po raz pierwszy.
Spojrzałem w twarz tego pana, szczerą i otwartą, tylko smutną.
- Nie wiem, czy mogę panu powiedzieć...
- Och, jeśli to tajemnica...
- Właściwie to nie jest tajemnica, ale bardzo dziwna sprawa.
On spojrzał mi wprost w oczy i wpatrywał się w nie przez długą chwilę, potem skinął głową.
- Nie mów mi - rzeki. - Dziwna czy nie dziwna, ale to twoja sprawa. Opowiesz mi kiedyś, jeśli się spotkamy. Dokąd się wybierasz z tą walizeczką?
- Nie wiem, proszę pana!
Musiałem to powiedzieć bardzo żałośnie, bo starszy pan aż się uśmiechnął. Mnie się jednak chciało płakać. Mój tajemniczy opiekun zapomniał o mnie. Nie dał mi znać, co mam czynić dalej.
- Jak to: nie wiesz? A gdzie ty mieszkasz?
- Nigdzie - odrzekłem z rozpaczą. - Przyjechałem z Warszawy i nigdzie nie mieszkam.
- To ciekawe!
- To tylko mogę panu powiedzieć, że powinienem tutaj, na tym miejscu otrzymać wiadomość, co mam z sobą począć, i nie otrzymałem tej wiadomości. Będę tutaj czekał choćby przez całą noc!
- Czy ten, który miał ci dać wiadomość, to pewny jakiś, człowiek?
- Z tego, co mnie dotąd spotkało, wiem, że zacny i uczciwy.
Starszy pan zamyślił się i powiedział:
- Wiesz, co ci poradzę? Zostaw tutaj na widocznym miejscu jakiś znak, a sam chodź ze mną. Przecie cię tutaj nie zostawię we mgle i chłodzie. Masz na czym napisać list?
- Mam, proszę pana,
Wyrwałem z notesu karteczkę i zacząłem pisać, co mi ten: miły pan dyktował:
Czekałem na próżno. Zabrał mnie ze sobą jeden pan. Proszę o wiadomość pod adresem...
Napisałem nazwę ulicy i liczbę domu.
- Już? Co tam jeszcze piszesz?
- Piszę: "z głębokim szacunkiem".
- Bardzo ładnie. Jaki podpis?
- Michaś.
- Piękne imię... Połóż to na kamiennym słupku i przyciśnij kamieniem. A teraz chodźmy, chłopcze.
Zeszliśmy stromą ulicą i weszliśmy do domu, położonego tuż przy parku, przy innym do niego wejściu. Zatrzymałem się, aby przeczytać napis nad bramą:
 
Inimice, praeterii hanc domum!
- Co to znaczy, proszę pana?
- To słowa łacińskie. Znaczą: "Wrogu, przejdź mimo tego domu!" Ty jesteś przyjacielem, więc wejdź, mój chłopcze!
 
cdn.





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.