Kornel Makuszyński  „Uśmiech Lwowa” cz.2.
data:28 kwietnia 2022     Redaktor: Redakcja

"Uśmiech Lwowa" został wydany w 1934 r. i był dwukrotnie wznawiamy do wybuchu wojny. Komunista Jerzy Borejsza umieścił tę książkę w 1951 roku w wykazie książek do kasacji. Wznowiona dopiero po 1989 r.
Makuszyński zawarł w niej najgorętsze uczucia do Lwowa, na końcu pisząc: „Jakżeż nie miłować tego miasta, które ma serce jak pożar, a oczy jak słońce?”
Lektura na obecne czasy - ważne świadectwo polskości Lwowa.
-----------------------------------------------------
Redakcja portalu proponuje lekturę "Uśmiechu Lwowa"  w odcinkach w kolejne soboty.

IDĘ SZUKAĆ BOHATERSKIEGO SZEWCA

Jechałem przez całą noc. Obudziłem się o świcie i od razu jak rozgadana wielkim szczebiotem gromada ptactwa opadły mnie rojem najdziwniejsze myśli. Wpadałem w zwątpienie, aby po chwili znowu zaczerpnąć odwagi. Bardzo jednak niespokojnie tłukło się we mnie serce, kiedy w śliczny, słoneczny poranek wysiadłem na dworcu lwowskim. Och, jakiż wspaniały dworzec! Ogromny, dwoma szklanymi dachami nakryty, ze szkła cały i żelaza. Przyjrzałem się ze zdumieniem, jak wielkie i ciężkie kufry dobywają się z podziemi podnoszone przez duży dźwig. Sam zaraz potem zszedłem w te podziemia, w tunele, które wiodą do wyjścia. Byłem nieco oszołomiony, a przy tym głodny, więc zacząłem się błąkać po obszernych halach, nie wiedząc, dokąd pójść? Przyjrzał mi się ten i ów i wtedy po raz pierwszy usłyszałem lwowską mowę. Jest ona przedziwnie śpiewna i jakaś słodka. Takie odniosłem wrażenie, jak gdyby była zawsze uśmiechnięta. Ludzie też są uśmiechnięci. Musiałem ich zdziwić swoją strapioną miną, bo od razu dwóch czy trzech lwowiaków zwróciło się do mnie; zaczęli mnie wypytywać troskliwie i serdecznie, czy mi mogą w czym pomóc. Dziwni, kochani ludzie! Jak gdyby jednego było za mało do tej sprawy, zebrała się ich cała gromada i zaczęli się naradzać, gdzie mam spożyć śniadanie, gdzie usiąść i co mam zjeść? Zaprowadzili mnie do kolejowego bufetu, usadowili i każdy mi na pożegnanie pozostawił uśmiech. Byłem wzruszony. Uśmiechnąłem się do wszystkich serdecznie i takeśmy się pożegnali, jak gdybyśmy się znali od dawna. Otucha we mnie wstąpiła, wśród takich ludzi nie można zginąć. Nagle jeden z owej gromadki powrócił i powiada:
- Ta jakby się panu tu nie spodobało, to niech pan pójdzie na Gródecką ulicę do mleczarni. Niedaleko stąd, koło Świętej Elżbiety!
Skoczyłem na równe nogi.
- Gdzie, gdzie? - zawołałem. - Pan powiedział koło Św. Elżbiety? Koło domu Św. Elżbiety?
- Ta koło jakiego domu? Czy pan hecy robi? Ta to kościół, nie dom.
- Och, dziękuję panu! - krzyknąłem z radością.
- Nie ma za co... - odrzekł zdziwiony moją radością lwowianin.
Dobrze przeto odgadłem! Nieznajomy mój przyjaciel pragnie mi pokazać swoje miasto, swój Lwów. Jeśli on jest taki miły, jak ci lwowianie, których dotąd spotkałem, dobry to musi być człowiek.

Jadłem śniadanie szybko, bo mnie gnała wielka niecierpliwość. Wziąłem moją maleńką walizeczkę, by czym prędzej wyjść na ulicę. Powiedziano mi tam, znowu z najmilszym uśmiechem, że muszę iść prosto, potem skręcić w lewo. Trzech zacnych przechodniów ofiarowało się, że mnie zaprowadzą, ale podziękowałem im serdecznie, gdyż droga była prosta i łatwa. Szedłem wesoło, bo się jakoś wszystko doskonale klei. Naprzód, naprzód Michałku! Wszedłem w jakąś ubogą dzielnicę, szarą i zasnutą dymami wlokącymi się od kolejowych zabudowań. Gdzieś tutaj powinien stać, biedny zapewne, kościółek, którego szukam. Nagle krzyknąłem niemal z podziwu, na obszernym placu pysznił się potężny kościół o trzech wyniosłych wieżach. Objaśniono mnie, że to właśnie jest Św. Elżbieta. Trzeba się jej pokłonić, bo mi tak polecono. Z całego uczyniłem to serca. Kiedy przystanąłem polem na schodach, przed kościołem, aby go dobrze obejrzeć, zbliżył się do mnie staruszek ksiądz.
- Podoba ci się nasz kościół, drogi chłopcze? - zapytał.
- O bardzo, bardzo! - zawołałem.
- Bo jest piękny - mówił ksiądz z miłością. - Zbudowany jest w stylu romańsko-gotyckim, szlachetny w liniach, spokojny i poważny. Cieszę się, że cię tak zachwycił. Czy jesteś nietutejszy?
- Jestem z Warszawy - rzekłem nieśmiało. - Przyjechałem dzisiaj rano.
-Z Warszawy? Patrzcie, patrzcie! Do krewnych przyjechałeś?
Nagła myśl zaświtała w mej głowie.
- Nie, proszę księdza. Przyjechałem w bardzo ważnej sprawie. Szukam jednego szewca.
- Kogo szukasz? Szewca? - zdumiał się ksiądz.
- Ale nie takiego zwyczajnego szewca. O, nie! Długo by trzeba opowiadać, dlaczego go szukam. Niech się ksiądz dobrodziej nie śmieje, ale muszę znaleźć takiego szewca, który jest we Lwowie, i który "z chorągwią w dłoni, choć ciągle nieruchomy, jednak wroga goni".
Staruszek ksiądz spojrzał na mnie podejrzliwie i nieznacznie się ode mnie odsunął.
- Chłopcze! - rzekł troskliwie. - Czy ty nie masz gorączki?
- Skądże! Nie mam!
- Więc czemu gadasz wierszami? Czy żarty sobie stroisz ze starego człowieka?
- Broń Boże! - krzyknąłem. - Proszę księdza, ja naprawdę...
- Niechże cię Pan Bóg ma w swojej opiece! - szepnął poczciwy ksiądz i odwracając się ciągle podreptał szybko do kościoła.

Musiał mnie uważać za wariata, bo też gadałem, jakbym był pomylony. Zdaje się, że nie raz jeden jeszcze mnie to spotka. Nie martw się, dzielny skaucie! Pomyśl, co masz teraz uczynić? Zawezwij tępą głowę do ciężkiej pracy, bo coś się jej myśleć nie chce. Ach! Któż mi o dziwnym szewcu prędzej powie niż zwyczajny szewc? Po godle odnalazłem jakiegoś zacnego szewca przy pobliskiej ulicy Leona Sapiehy; wysłuchawszy mojej oszalałej opowieści, odłożył kopyto, zmarszczył się i począł potężnie rozmyślać. Czasem oczy wznosił ku niebu, gdzie wszystko wiedzą, czasem stukał palcem w głowę i nadsłuchiwał echa. Wreszcie rzekł:
- Żeby tak prawdę powiedzieć, to ja o takim szewcu nie słyszałem, ale tak sobie myślę, że się taki w naszym Lwowie znajdzie. U nas, jak trzeba, wszystko się znajdzie, tylko poszukać. Powiada kawaler, że ten szewc jest wciąż nieruchomy? Taki jest! Jest taki! Na Łyczakowskiej jest szewc, co już od dwudziestu lat jest nieruchomy, bo mu nogi odjęło od wilgoci. Ta może to ten?
- A czy goni kiedy wroga? - zapytałem nieśmiało.
- Gonić, to on goni. Czasem żonę, kiedy za wiele gada, a czasem chłopca, kiedy coś sknoci, ale to nie wrogi. Zgadzałoby się, ale tylko w połowie. Jest jeden but, ale pary nie ma. To na nic!
- I chorągwi pewnie też nie ma?
- Chorągwi? A na co mu chorągiew? Rzemień ma i tyle-
- Więc to nie on - powiedziałem smutno. - Bardzo panu dziękuję...
- Nie ma za co... nie ma za co... Smutno mi, że pan aż z Warszawy przyjechał, aby się tyle tylko dowiedzieć. A ja bym do Warszawy po to tylko pojechał, aby zobaczyć to Stare Miasto, gdzie się narodził najsławniejszy polski szewc.
- Kiliński - powiedziałem mimo woli, zajęty myślami.
- O, tak! Największy szewc, pan pułkownik Kiliński! A czy kawaler wie, że myśmy mu tu, we Lwowie, już dawno pomnik postawili? Stoi on sobie na nim z kamienia wykuty, a w ręce trzyma chorągiew.
- Jak pan powiedział?
- Powiedziałem, że ma chorągiew w prawej dłoni. Tak jest wyobrażony, jakby Moskala gonił i wołał: "Do broni, bracia, do broni!" Co się z panem dzieje?
Zdumiał się, bo go objąłem za szyję i ucałowałem w siwe wąsiska.
- To on! - wołałem - To mój bohaterski szewc! I nieruchomy jest, i goni wroga. Niech panu Bóg zapłaci! Gdzie on stoi, panie drogi, gdzie on stoi?
- W swoim własnym parku - odrzekł szewc z dumą. - W parku Kilińskiego. Tak, tak! To z pewnością on, bo drugiego takiego nawet we Lwowie nie ma. Ta pojęcia pan nie ma, jak ja się cieszę. Już kawaler chce iść? Ledwo przyszedł, już odchodzi? O nie, bardzo przepraszam! Tak nie można. Wieprzowina z kminkiem będzie na obiad, a we Lwowie głodnego gościa nie wypuszcza się do parku. Cha! cha! Musiałem pozostać i zjeść obiad. Nikt mnie tu nie znał, nikt o mnie nie słyszał, a już mnie przygarnięto i już mnie nakarmiono. To jakieś czarodziejskie miasto! A na pożegnanie rzekł mi zacny szewc:
- A jakbyś, chłopczyno, nie miał gdzie głowy przytulić, to przyjdź na noc.

Miałem łzy w oczach przy pożegnaniu i dopiero osuszyło mi je słońce na ulicy.
Powtórzyła się ściśle poranna historia, gdyż wszyscy chcieli mi wskazywać drogę do parku Kilińskiego. Obejrzałem po drodze wspaniały gmach Politechniki. Jakiś student widząc moje szeroko rozwarte oczy uśmiechnął się i rzekł wesoło:
- Ładny budyneczek, co? Zachariewicz budował. A gdyby cię, mikrusie, do środka wpuścili, tobyś tam obrazy samego Matejki zobaczył.
- Przepraszam pana - rzekłem. - Co to jest "mikrus"?
- Cha! cha! - zaśmiał się student. - Toś ty nietutejszy? Mikrus to po naszemu mały brzdąc. Nie gniewaj się! Myślałem, żeś swój. A wiesz, kto to był Matejko?
- Wielki malarz, wspaniały malarz! - zawołałem.
- Zdałeś! Wcale nie jesteś mikrus, tylko szlachetna osoba. Dokąd idziesz?
- Do parku Kilińskiego.
- Pójdziemy razem, bo ja też w tamtą stronę niosę moje ciało.

Rozgadaliśmy się, a on każde słowo skraplając śmiechem objaśniał mi wszystko po drodze. Szliśmy przez piękną dzielnicę pełną drzew i zieleni. Minęliśmy ogromny gmach Szkoły Kadetów i stanęliśmy wreszcie u jednej z bram wspaniałego parku.
- Wal, bracie - rzekł student - tą drogą w dół, tylko się nie rozpędzaj, bo wpadniesz do sadzawki i ryby cię zjedzą. Dawaj łapę! Ale, ale! Nie wyglądasz na księcia, więc pewnie jesteś goły, a do tego w podróży. Wiesz co, stary, podzielę się z tobą tym, co mam.
- Bardzo panu dziękuję, ale ja mam pieniądze. Wtedy on ryknął śmiechem.
- To całe szczęście, bo ja nie mam ani grosza przy duszy, więc niewiele byś dostał. Świetny kawał, co? Serwus, kolega! Niech ci nic nie dolega! Psiakość, to do rymu! Bądź zdrów i nie bój się krów! Znowu do rymu, jak Pana Boga kocham...

Już byłem daleko, a ten wesoły student jeszcze się śmiał. Bardzo weseli ludzie mieszkają we Lwowie! Prawdę mówiąc, muszą być weseli, skoro mają taki cudny park. Rozłożony na wzgórzach, bujny, zielony i srebrny, bogaty i napełniony ptasim rozgwarem, przepysznie utrzymany, budzi radość w duszy. Ileż tu kwiatów, ile drzew wyniosłych, ile krzewów! Dróżki kręte jak małe potoki wiją się wśród wąwozów i spływają do rzeki szerokiej drogi. Wszedłem w jakąś prześliczną aleję wyniosłych, przyciętych równo grabów i szedłem wśród niej jak wśród zielonych murów. Jedna dróżka prowadzi w dół. Ach! Wśród kwiecistych rabatów, wśród różnokolorowych kwietnych dywanów stoi pomnik: to on! Kiliński... Bohaterski szewc... Ta druga stacja mojej zawiłej wędrówki przepyszne ma mieszkanie w przepysznym parku.
Tłum ludzi snuł się po drogach. Ja stanąłem tuż koło pomnika i spojrzałem na tego, który na nim stoi: wszak to on ma mi powiedzieć, co mam czynić dalej?
W tej chwili zbliżył się do mnie jakiś chłopczyna i zapytał nieśmiało:
- Czy ty jesteś Michaś z Warszawy?
- Tak! - rzekłem szybko z drżeniem serca.
- List do ciebie - rzekł chłopiec, wręczył mi list i uciekł. Czytałem szybko:

Dzielnie, dzielnie, Michasiu! Mam cię wciąż na oku,
I o każdym wiem twoim do tej chwili kroku,
Zanim wieczór zapadnie, zanim znajdziesz łóżko,
Idź zaraz do Racławic, gdzie walczył Kościuszko!
Z góry spojrzyj na miasto, co w dali wyrasta,
Bo w życiu piękniejszego nie widziałeś miasta!

 

cdn.






Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.