Artur Adamski: Dzień gniewu  cz.5. - Konkurs "Wojna z Narodem - 13.12.81"
data:15 lutego 2022     Redaktor: Redakcja

Opowiadanie "Dzień gniewu" otrzymało Nagrodę Główną II EDYCJI Konkursu "Wojna z Narodem - 13.12.81".

Artur Adamski

DZIEŃ GNIEWU

cz.5

Na dźwięk tej komendy w tarcze zomowców poleciało z dwieście ciężkich kamieni. Pod ich uderzeniami szpaler zachwiał się, zafalował. Trwało to tyle, co przełożenie kamieni z lewych rąk do prawych i ciśnięcie drugiej kamiennej serii. Pod jej uderzeniami milicyjny szpaler pękł w paru miejscach. Paru zomowców leżało nakrytych tarczami, kilku rzuciło się do ucieczki. Ścigał ich ryk tłumu i chaotycznie już rzucane kamienie. Rejterada formacji, która jeszcze chwilę temu tak imponowała profesjonalizmem, wywołała głośny śmiech. Kilkudziesięciu demonstrantów rzuciło się w pościg za uciekającymi, na których podskakiwały chlebaki i inne elementy ich rynsztunku. Ścigający w gestach triumfu podnosili z ulicy pałki i tarcze, których kilka uciekający zgubili salwując się paniczną ucieczką. Na środku Nabycińskiej nieruchomo stał wielki, zielony pojazd armatki wodnej. Z jej głównej, najwyżej umieszczonej rury, wykonującej ruchy przypominającej wieżyczkę czołgu, trysnął potężny strumień ciemnozielonej wody. Powalił on stojących najbliżej. Doszczętnie przemoczone ciała dwóch z nich potoczyły się na ulicznym bruku jak katulające się pnie drewna. Równocześnie w wodny pojazd zaczął uderzać grad ciskanych kamieni, a z ulicy Ziemowita zaczęły się wyłaniać wielkie betonowe kręgi. Rozpędzane przez kolejnych pchaczy po kolei uderzały w bok armatki wodnej, lub przewracały się uniemożliwiając ruszenie na wstecznym biegu. Pompowane pod wielkim ciśnieniem strumienie brudnej wody przewracały kolejnych ludzi, przynajmniej stu wyglądało jak wyłowieni prosto z rzeki. Nagle zauważyliśmy, że nasze kamienne bombardowanie przyniosło niespodziewany efekt – z tylnej części pojazdu zaczęła lać się woda. Czyli nawet te tak solidne pojazdy można unieszkodliwić! Przy akompaniamencie okrzyków radości armatka wodna zaczęła wykonywać manewr zawracania, co bardzo utrudniały jej leżące na jezdni wielkie betonowe kręgi. W końcu zdołała się wygramolić ze stłoczonych w tym miejscu betonowych przeszkód i ruszyła w kierunku, z którego przed chwilą nadciągnęła. Równocześnie na końcu Nabycińskiej pojawił się ten sam BTR, który takie przerażenie siał na Placu Czerwonym. Teraz gnał Nabycińską roztrącając na obydwie strony betonowe kręgi zupełnie tak, jakby były klockami z lekkiego plastiku. Szukając bezpiecznego miejsca w ciągu kilku sekund znaleźliśmy się na szczytach wielkich stert ziemi, ciągnących się wzdłuż Legnickiej aż do Placu Strzegomskiego. Pierwszy z nas, który znalazł się na szczycie zwałów ziemi i odwrócił się w stronę placu Pierwszego Maja krzyknął głosem pełnym bezbrzeżnego przerażenia:

- Szpital podpalili!

Momentalnie wszyscy odwróciliśmy głowy w kierunku ciągu czerwonych gmachów, stojących tuż za miejską fosą. Rzeczywiście z wielu okien przylegającego do czerwonych szarego, sąsiadującego z placem szpitalnego gmachu, waliły kłęby białego dymu. Zamarliśmy. Ktoś stwierdził:

- Ostrzelali gazowymi granatami okna szpitala!

- Jezus Maria! Przecież w tej części jest OIOM i oddział noworodków!

Na te słowa z setek gardeł wyrwało się jedno, ale powtarzane niezliczoną ilość razy:

- Bandyci! Bandyci! Bandyci!

Równocześnie zobaczyliśmy, że Plac Czerwony wypełnia się setkami ludzi w mundurach a okolicznymi ulicami przewalają się kawalkady pojazdów milicji. Także jeden z dwóch śmigłowców, od paru godzin krążących nad miastem,  obniżył swój lot i zawisł może trzydzieści metrów nad ziemią tak, jakby zamierzał zaraz wysadzić desant lub dokonać precyzyjnego bombardowania. Ruchy milicji w sąsiednich ulicach mogły oznaczać, że znów będzie chciała ona dokonać manewru rozdzielającego tłum. I to takiego, który może oznaczać otoczenie i wyłapanie wszystkich uczestników starć. Większość z nas postanowiła się więc przemieścić w kierunku największej części tłumu, toczącego teraz zaciętą bitwę w rejonie Dobrej i Szczepińskiej. Po chwili byłem wśród paru tysięcy skandujących głośno „Solidarność!” Gradem gazowych granatów ostrzeliwali nas zomowcy usadowieni teraz na rogu ulicy Środkowej. Część udawało się odrzucać. Odgłosy starć dochodziły niemal ze wszystkich stron. Jakieś uliczne walki toczyć się musiały i w okolicach Braniborskiej i Zachodniej. Nagle spomiędzy kamienicy i ośmiopiętrowego bloku, stojącego przy ulicy Dobrej, zaczęła wychodzić kilkudziesięcioosobowa grupa od razu wyglądająca na taką, która była świadkiem czegoś przerażającego. Kilkadziesiąt zdartych gardeł krzyczało, ile sił w płucach:

- Zabili człowieka! Zabili człowieka!

Wywiązał się chaotyczny dialog, w którym dopytywano: „Jak zabili? Czym zabili?” Odpowiedzią był krzyk dziesiątek ludzi równocześnie:

- Rozjechali! Celowo rozjechali! Z premedytacją rozjechali!

Okrzyki te jakby wywołały jakże dobrze nam już znanego BTR-a, który pędził teraz ulicą Dobrą i nagle zaczął przecinać skwer na rogu z Legnicką. Znów zaczął się strumień sytuacji, w których kolejni demonstranci spod potężnych kół wyskakiwali zwykle dosłownie w ostatnim ułamku sekundy. Kryjąc się za rogiem bloku zobaczyłem młodego człowieka, ukrytego w kępie krzewów. Klęcząc podpalał szmatkę zatykającą wielką butelkę, wypełnioną białym płynem. Tymczasem BTR okrążał blok i przy kępie krzewów pojawił się w momencie, w którym butelka była gotowa do rzucenia. Upadła na górną część pancernego pojazdu, tuż za kabiną kierowców. Jego dach zaczęły ogarniać płomienie. Dopiero teraz zauważyłem, że dach ten w dużej części jest po prostu wielką brezentową plandeką. Płonący BTR gwałtownie zahamował i stanął. Jego unieruchomienie przywitane zostało najgłośniejszym tego dnia rykiem entuzjazmu. Ku mojemu zaskoczeniu nagle otworzyły się pancerne drzwiczki. Zobaczyłem w nich lufę długiej broni. Moment później drugą. Dwa kałasznikowy! Do kanonady wystrzałów i eksplozji, dochodzących chyba ze wszystkich stron, dołączył teraz nowy, inny dźwięk. Powietrze zaczęło rozdzierać coś metalicznego, jakby dzwoniącego. Nie było wątpliwości – nad naszymi głowami leciały wystrzeliwane ostre pociski. Jeden z kałasznikow wystrzeliwał krótkie serie, drugi wypluł cały trzydziestonabojowy magazynek chyba jednym długim pociągnięciem spustu. Widząc to część zgromadzonych padła na ziemię, inni kryli się za ścianami bloków. Kiedy charakterystyczne dźwięki ucichły z kilku stron dało się słyszeć głosy:

- Wiejemy! Zmieniają magazynki!

W ciągu ledwie paru minut zmieniła się  sytuacja między ulicami Dobrą a Trzemeską. Główna część tłumu przemieściła się w kierunku Placu Strzegomskiego a wzdłuż dwóch wymienionych ulic ustawiły się kolumny ciężarówek ZOMO. Dodatkowo przy wylocie Inowrocławskiej kilka dużych pojazdów milicji założyło coś w rodzaju uformowanego w kręgu obozu. Szybko doszedłem do wniosku, że znalazłem się w niewielkiej części miasta, która właśnie została otoczona przez oddziały milicji. Jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia pod długim pawilonem handlowym z jadłodajnią „Osiedlanka” pojawił się duży pieszy oddział milicjantów w polowych mundurach. Nie było wyjścia – trzeba było szukać jakiegoś schronienia. Wraz z kilkoma innymi wpadłem do bramy dziesięciopiętrowego bloku. Ze słów, wymienianych w czasie biegu po schodach zrozumiałem, że nie jesteśmy pierwszymi, którzy szukają tu ratunku. Szybko też się zorientowaliśmy, że w ślad za nami do bloku weszły dziesiątki zomowców. W wielkim pędzie dostaliśmy się na ostatnie, dziesiąte piętro. Z niższych dochodziły coraz głośniejsze krzyki i walenie w drzwi. O Boże! Sprawdzają mieszkanie po mieszkaniu! Załomotaliśmy do pierwszych drzwi, drugich, trzecich. Wszystkie – bez odpowiedzi. Kolejne otworzyły się same. Stała w nich starsza kobieta, która na nasz widok powiedziała: „Chłopcy, trzeba was ukryć…” No pewnie, że trzeba! – pomyślałem. Ona jednak ciągnęła dalej: „Ale do domu wejdą, znajdą was…” O Boże, więc co robić? – zatętniło zapewne nie tylko w mojej głowie. „Mam tu taką komórkę… Dali mi ją zamiast piwnicy… Tylko gdzie ja mam do niej klucze…?” Po krótkiej chwili miała w rękach pęk kluczy i prowadziła nas do miejsc, mającego być naszym azylem. Rzeczywiście przy schodach prowadzących do silników windy i na dach były drzwi do złudzenia przypominające piwniczne. Staruszka do zamykającej je kłódki zaczęła wkładać kolejne kluczyki. Nie pasował pierwszy, drugi… Nie pasowały kolejne. Tymczasem z kolejnych pięter dochodziły odgłosy walenia w drzwi, łamanego drewna i straszne krzyki bitych ludzi. „Wzięłam chyba nie te klucze…” – stwierdziła staruszka. Na dźwięk tych słów moi towarzysze błyskawicznie wzięli tę starszą kobietę na ręce i dosłownie pobiegli z nią w kierunku jej mieszkania. Po chwili byli z nią z powrotem. W rękach miała inny pęk kluczy. Trzaski wyłamywanych drzwi, głośne uderzeni, potworne krzyki katowanych ludzi były coraz bliżej. Bez wątpienia dochodziły już z ósmego piętra. Dźwięk ciężkich kroków oznaczał, że zomowcy są już na dziewiątym. Drzwi komórki wreszcie zostały otwarte. Ale przecież wszyscy się w niej nie pomieścimy! Za mało miejsca! A pełna jest ona półek ze słoikami! Najszybciej myślącym okazał się najdrobniejszy z nas, który wskoczył do środka i po kolejnych półkach wspiął się tak, że po sekundzie, stojąc w rozkroku całą długością pleców przylegał do sufitu. Po kolei zaczęliśmy ściśle wypełniać kolejne skrawni przestrzeni. Nade mną przywarł do półek kolejny a pode mną wcisnęło się jeszcze dwóch uczestników tego zderzenia. Ostatecznie uformowaliśmy nasz sardynkowy kolektyw za sprawą drzwi, którymi nasza wybawicielka nas docisnęła. W chwili, w której kluczyk zachrobotał w kłódce pierwsi zomowcy wchodzili na dziesiąte piętro. Na szczęście nie zauważyli, że staruszka oddalała się od drzwi komórki. Ze względu na wiek prawdopodobnie ją zlekceważyli, zadowalając się sprawdzeniem, czy ktoś nie przebywa w jej mieszkaniu. Walili w drzwi innych lokali, potężnymi kopniakami wyłamywali te, których nie otwierano. Krzyki wywlekanych z mieszkań, okładanych pałkami i kopanych przywodziły na myśl filmy o gestapo, ale te nie były udawane. To były przerażające krzyki naprawdę katowanych ludzi. Jestem więcej, niż pewien, że każdy z nas, stłoczonych w komórce, żarliwie modlił się o to samo. O to, by nie zaskrzypiała, a tym bardziej nie pękła żadna z półek. I żeby nie spadł z nich żaden z tak licznych słoików. Wsłuchiwaliśmy się w dźwięki, dochodzące zza piwnicznych, ażurowych drzwi, uzupełnionych jedynie grubym kartonem. Kiedy zaczęły się zbliżać kroki nóg w ciężkich, podkutych butach wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Po chwili kroki te się oddaliły i zwolna cichnąć też zaczął łomot kołatania, wrzaski pełne przerażenia i bólu ustąpił dźwiękom płaczu i łkania. Minęło może pół godziny, kiedy usłyszeliśmy zupełnie inne kroki, a następnie chrobot kluczyka obracającego się w kłódce.

- Poszli – stwierdziła staruszka, a my dopiero w tej chwili zaczęliśmy sobie zdawać sprawę z tego, że wytrzymać w tak anormalnych pozycjach nie zdołalibyśmy już ani minuty dłużej. Po chwili wszyscy byliśmy w mieszkaniu naszej wybawicielki, radując się urokami łazienki, a następnie kompotu, który przypomniał nam, jak potwornie byliśmy spragnieni.

Przez firanki oglądaliśmy to, co działo się na zewnątrz. Bitwa toczyła się teraz na Placu Strzegomskim, kanonady wystrzałów dochodziły z rejonu ulic Słubickiej, Poznańskiej, Głogowskiej. W bezpośrednim sąsiedztwie bloku, w którym znaleźliśmy schronienie, trwało przeszukiwania zakamarków podwórek. Co chwilę kogoś wywlekano, tłuczono pałami i ładowano do ciężarówek, ustawionych wzdłuż Legnickiej. Nad miastem krążyły już nie tylko śmigłowce. Wielkie zielone samoloty transportowe obniżały swój lot, by znaleźć się na pasie startowym Strachowic. Były to nie pierwsze już posiłki, sprowadzane pospiesznie do Wrocławia drogą lotniczą. Wieczorne wiadomości przyniosły informację o przywróceniu godziny milicyjnej. Staruszka skwitowała to zdaniem: „Tym bardziej przed rankiem stąd nie wyjdziecie”. I chyba było to logiczne, gdyż tuż przy bramie bloku rozsiadło się przynajmniej kilkunastu mundurowych. W końcu dotarła do nas córka staruszki, pielęgniarka ze szpitala przy Placu Pierwszego Maja, o której nasza dobrodziejka kilkakrotnie zdążyła wspomnieć. Dowiedzieliśmy się wtedy od niej, co w szpitalu wydarzyło się się kilka godzin wcześniej. Na dźwięk okrzyków przechodzącej demonstracji kilka pielęgniarek podeszło do okien. ZOMO zareagowało na to wystrzeleniem granatów gazowych, z których przynajmniej kilka przebiło szyby. Inne dymiły leżąc tuż pod gmachem. Akcja ratowania chorych a w szczególności noworodków, była skrajnie dramatyczna, ale zakończyła się powodzeniem. Szczęśliwie wystarczyło tlenu, który trzeba było podać zatrutym nadmiarem gazu. Wykorzystano zapas na miesiąc, ale nikt nie umarł.

Tak, jak większość wrocławian, tej nocy prawie nie spaliśmy. Dzielnica, w której tę noc spędzaliśmy, wyglądała jak kraj poddany brutalnej okupacji. Od nadmiaru gazu nasze zapuchnięte oczy niewiele widziały, ale przebywając na dziesiątym piętrze widzieć i słyszeć można było to, co się działo w innych dzielnicach miasta. Widzieć – w postaci łun światła i barw świateł karetek pogotowia i pojazdów milicji. Słyszeć – kanonady i serie wystrzałów, skandowane hasła. Żałowaliśmy, że nie jesteśmy wśród zgromadzonych w rejonie Grabiszyńskiej czy Placu Grunwaldzkiego. Niepokoiliśmy się o los tych, których znaliśmy a o których wiedzieliśmy, że prawdopodobnie tam są. Próba dotarcia do nich byłaby jednak więcej, niż nierealnym szaleństwem.

Kosztowny był dzień, w którym tak wiele tysięcy tak stanowczo wyraziło swój gniew. Nawet jednak ci, którzy po długich miesiącach wychodzili z aresztów, w których zaznali wielokrotnych „ścieżek zdrowia” powtarzali potem, że pokazanie tego gniewu było potrzebne. Słyszało się często: „Oni mają czołgi, czołgami urządzają nasz kraj. Ale teraz jasne jest, że to bez naszej zgody.” Otóż to – nie tylko bez naszej zgody, ale przy demonstracyjnym sprzeciwie.

Artur Adamski

 

Dziękujemy za opowiadanie przesłane na nasz Konkurs. Czytelników informujemy, że całość nagrodzonego tekstu opublikowana została w pięciu częściach - dostępnych poniżej w zestawie artykułów powiązanych.

Autorowi serdecznie gratulujemy!

Wszystkich Państwa zapraszamy na uroczyste wręczenie nagród Zwycięzcom w Konkursie "Wojna z Narodem" po zakończeniu Marszu Pamięci o Ofiarach Smoleńska  - 10 marca pod Namiotem Solidarnych2010 na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie ok. godz. 20.30.- 21.00

Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.