Artur Adamski: Dzień gniewu  cz.4. - Konkurs "Wojna z Narodem - 13.12.81"
data:15 lutego 2022     Redaktor: Redakcja

Opowiadanie "Dzień gniewu" otrzymało Nagrodę Główną II EDYCJI Konkursu "Wojna z Narodem - 13.12.81".

Artur Adamski

DZIEŃ GNIEWU

cz.4

Nawet nie wiedziałem kiedy schyliłem się po jeden z leżących pod nogami kamieni. Niemal wszędzie wokół były wykopy, a w wydobytej ziemi masa kawałków betonu i cegieł z piwnic domów, które gęsto tu stały do ich śmierci w 1945 roku. Z największą siła, na jaką mnie było stać, cisnąłem pierwszy kamień, drugi i trzeci. Znów się odwróciłem i widząc, że Katarzyna ciągle jest niedaleko i jakby nie wie, co ma robić, znów wrzasnąłem w jej kierunku:

- Uciekaj Kasia! Uciekaj!

Znów się schyliłem, znów celny rzut w  zmierzający w moim kierunku szpaler. Na szczęście nie byłem sam. Gdyby tak było – już roznosiliby mnie na butach. Ale stało koło mnie kilku, już kilkunastu, nadbiegali kolejni! Waliliśmy w zomowców coraz większym gradem kamieni. Trzask uderzeń w ich tarcze przeobrażał się niemal w narastający szum. Cofają się. Za nimi na wstecznym biegu w głąb Rybackiej sunie nyska z firankami. Część tych, którzy się rozbiegli, znów jest na środku placu. Pod szarym gmachem na rogu Rybackiej paru ludzi leży zwijając się z bólu, paru już wstaje, pomagając wstać innym. To ci pierwsi tu pobici i skopani tego dnia. Oberwali srogo, ale do swoich ciężarówek zomowcy zawlec ich nie dali rady – wycofali się bez łupu. Rozglądam się za Katarzyną. Posłuchała mnie i odbiegła , ale teraz stoi wraz z innymi jakieś sześćdziesiąt metrów ode mnie i wygląda tak, jakby zamierzała wracać w moim kierunku. Oczy coraz bardziej szczypią i łzawią. Wprawdzie granaty gazowe, które upadły na tę część placu, szybko zostały odrzucone, lecz jednak masa powietrza, wypełniająca tę część miasta, w coraz większym stopniu składa się już z gazu. Nagle znów kanonada! Stokroć głośniejsza od poprzedniej. To gaziki z Placu Świętego Mikołaja są teraz już kilkadziesiąt metrów od nas i walą z wszystkich rur swoich wyrzutni. Większość granatów ląduje na rogu Legnickiej i Nabycińskiej. Chmury gazu są tak olbrzymie, że przez chwilę prawie nie widać stojącego tam ośmiopiętrowego bloku. Z podnóża tej chmury w jakimś nieprzytomnym, zaplątanym biegu we wszystkich kierunkach wybiegają ci, którzy w tym miejscu stali. Zdaję sobie sprawę z tego, że chyba nikt z nich nic teraz nie widzi. Gazu tam jest potwornie dużo. Dołączam do tych, którzy drogę od strony Placu Świętego Mikołaja próbują prowizorycznie zabarykadować wszystkim, co się nawinie pod ręce. Kilkunastu próbuje wywrócić na bok platformę jakiejś przyczepy. Znów głośna kanonada! Zdumiewająco szybko ładują te lufy do kolejnych serii. Za plecami mam jakiś nowy dźwięk. Odwracam się szukając wzrokiem przede wszystkim Katarzyny. Widzę ją w grupie kilkudziesięciu, w kierunku których z ogromną prędkością pędzi wielki samochód pancerny. To jego silnik ryczy tak strasznie. O Boże! On ich tam zabije! Zbliżający się do kilkudziesięciu ludzi transporter opancerzony BTR ani myśli zwalniać. Własnym oczom nie wierzę widząc, że taka masa żelastwa potrafi mknąć z taką szybkością. Wpada w tłum! Ten z Katarzyną! Równocześnie białym dymem bucha tam kilka gazowych granatów. Widzę sylwetki wyskakujące niemal spod wielkich kół pędzącego BTR-a. Dosłownie w ostatnich ułamkach sekundy! Pancerny olbrzym zwalnia dopiero przed wylotem Rybackiej. Ależ olbrzymie są koła tego bydlaka! Sekundę po tej myśli mam okazję dość dokładnie się o tym przekonać, bo BTR robi gwałtowny zakręt. Jest nie tylko piekielnie szybki, ale i niewyobrażalnie zwrotny! Jakiż potężny motor napędzać musi stalowego olbrzyma zdolnego wykonywać takie manewry!? Pędzi teraz prosto na mnie! Dosłownie czuję strugę gnanego przezeń powietrza, kiedy najdłuższym skokiem, jaki zapewne wykonałem w całym swoim życiu, wyrywam się niemal spod jego cielska i ląduję w bramie szarego gmachu. Równocześnie pancerny potwór migiem przelatuje za moimi plecami, niemal szurając o fasadę budynku.

- Nie utrzymamy się tu! Ten plac jest nie do obrony!

To krzyk kogoś z budowniczych prowizorycznej barykady. Wniosek ten wydaje mi się oczywisty. Teren zbyt rozległy, zbyt płaski, zbyt ubogi w przeszkody. Jeden BTR może nas na nim bezkarnie porozjeżdżać jak walec. Rozglądam się za Katarzyną. Jestem prawie pewien, że widzę ją w tej części tłumu, która została od nas oddzielona gazowym ostrzałem i szarżami BTR – a. Paruset ludzi, którzy do tej chwili pozostawali na Placu Czerwonym, idzie teraz w kierunku, w którym Nabycińska zbiega się z Legnicką. Wszyscy jakby zgodzili się z opinią, że tu kolejnych ataków odeprzeć się nie da. Nagle z ulicy Sokolniczej wyjeżdża kawalkada dziwnych pojazdów. Część chyba wojskowa a część to różne autobusy. Z napisów na jednym z nich wynika, że należy do jakiejś wiejskiej szkoły. Wszystkie pełne są jednak ludzi w mundurach moro. Ktoś z nas wyraża przypuszczenie:

- Ci z początku kolumny to chyba WOP. A ci z końca to ROMO.

Ktoś inny uzupełnia:

- Odcinają nas od centrum miasta!

No tak, ten manewr jest chyba jasny. Atakują nas przede wszystkim oddziały zomowców. A oddziały Wojsk Ochrony Pogranicza i Rezerwowe Odwody Milicji Obywatelskiej mają uniemożliwić zbicie się demonstrantów w jedną wielką całość. Katarzyna prawie na pewno jest po drugiej stronie tej przegrody…

Z chwili zamyślenia wyrwały mnie dźwięki, dochodzące z drugiego końca Nabycińskiej. Całą jej szerokością maszerował szpaler ZOMO. Każdemu z jego różnych kroków towarzyszyło uderzenie pałką w tarczę. Przyznaję, że robiło to wrażenie. Równocześnie odgłosy jakichś gwałtownych starć dobiegały z odcinka Legnickiej między Środkową a Szczepińską. Mimo, że około połowy w ostatniej godzinie zgromadzonych w rejonie Placu Czerwonego znalazła się za rozdzielającą nas kolumną ROMO i WOP-u to i nasz tłum zgęstniał. Najwyraźniej sporo ludzi do nas jakoś dotarło i dołączyło wielu mieszkańców tutejszych bloków. Przynajmniej kilkutysięczny tłum wypełniał Legnicką. Ja stałem wśród paruset, do których Nabycińską zbliżał się dziarski szpaler ZOMO. Tuż za jego plecami podążała górująca nad nim armatka wodna. Wszyscy mieliśmy w rękach kamienie, niektórzy zamierzali się już do rzutu. Zamiar ten przerwany został na dźwięk głosu brzmiącego jak rozkaz. Wszyscy spojrzeli w kierunku tego, który komendę tę wydawał. Był to mężczyzna może siedemdziesięcioletni, wyglądający na doświadczonego dowódcę – weterana prawdziwych wojen. Spokojnie patrzył w kierunku zbliżającego się i wydającego coraz donośniejsze dźwięki „akustycznego szpaleru”. Spokojnym, ale stanowczym głosem powtarzał:

- Nie rzucać, czekać.

Wszyscy automatycznie podporządkowaliśmy się rozkazom człowieka robiącego wrażenie dobrze wiedzącego, co mówi. On jeszcze ze dwa razy powtórzył polecenie „czekać!” i dopiero, gdy szpaler zomowców był oddalony od nas nie więcej, niż dziesięć metrów, samozwańczy dowódca krzyknął bardzo głośno:

- Teraz!

 

cdn.

Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.