POLECAMY nowość! AGNIESZKA ŻUREK: Łowcy jeleni
data:12 października 2021     Redaktor: Redakcja

„Łowcy jeleni” opowiadają w satyrycznej formie, z wykorzystaniem czarnego humoru, o perypetiach młodej, ideowej kobiety pracującej za czasów „Dobrej Zmiany” w jednej z polskich instytucji. Jest to powieść z kluczem, jednak rozszyfrowanie jednego z głównych bohaterów – i zarazem czarnych charakterów – nie będzie trudne dla bystrego czytelnika. Akcja toczy się w Warszawie oraz na Półwyspie Helskim.
„To kawał fascynującej, współczesnej prozy, opowiadającej o naszej polskiej skomplikowanej rzeczywistości. Brakuje nam takich powieści. Z pewnością książka wywoła ostrą dyskusję i publiczne polemiki, ponieważ autorka rozprawia się ze starymi i nowymi mitami, pokazując z dużą siłą wyobraźni realia naszego czasu. Krystaliczny, czysty talent i ostre, ironiczne pióro zapewniają zarówno atrakcyjność, jak i barwność artystycznemu obrazowi. Warszawiacy rozpoznają rysy swojego miasta, a inni czytelnicy zajmą się rozszyfrowywaniem popularnych i znanych postaci polskiego życia publicznego.”  - pisze Stanisław Srokowski

Publikujemy początkowy fragment książki, zachęcając do lektury całej pozycji!

Łowcy Jeleni, czyli kulisy życia elit 

Powieść grozy 

MOTTO:

Ja to czuję, ja to słyszę

Kiedyś wszystko to napiszę

Stanisław Wyspiański „Wesele”

  

– CO PANI WYPRAWIA?!!!!

Wrzask szefa sprawił, że Ance najpierw zrobiło się słabo, po chwili jednak adrenalina postawiła ją na równe nogi, a mózg wyświetlił zaktualizowaną listę możliwych przewinień.

Dziennikarze? Zaproszeni. Komunikat do PAP-u? Wysłany. Zagraniczne media? Powiadomione. Notatka ze spotkania? Gotowa. Co mogło pójść nie tak?

– CO PANI WYPRAWIA, PROSZĘ NATYCHMIAST TU DO MNIE PODEJŚĆ!!! – Szerszeń (bo tak nazywali go podwładni) nie przestawał krzyczeć.

Podeszła z duszą na ramieniu, na trzęsących się nogach.

– Jan pani wytłumaczy – powiedział szef, poprawiając kołnierzyk i pompując w siebie odpowiednią ilość powietrza, po czym oddalił się w stronę kamer.

– Co się stało? – zapytała Jana.

– Chodzi o makijaż.

– Słucham?

– No ktoś go musi malować przed wyjściem do kamer.

– No to zatrudnijmy profesjonalną makijażystkę.

– Media się przyczepią. Ty to rób.

– Usta czy oczy, bo nie wiem, co należy mocniej podkreślić?

– Bez żartów, Anka, załatw to.

**

W jaki sposób tutaj trafiła? Wszystko zaczęło się po Smoleńsku. Narodowa tragedia dała jej i wielu innym ludziom w jej wieku potężny impuls do wyjścia z cienia i włączenia się w sprawy publiczne.

Wcześniej unikała bycia w oku cyklonu, była raczej nieśmiała i wolała zajmować się życiem prywatnym, czyli – bądźmy szczerzy – imprezowaniem. Po Smoleńsku jednak doszła do wniosku, że sprawy prywatne przestają mieć znaczenie w obliczu narodowej tragedii. Postanowiła działać. Pierwsza i podstawowa batalia rozegrała się o Krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Anka pamiętała moment wyboru.

Wiedziała już, jak media przedstawiają obrońców krzyża i wiedziała, że przynależność pokoleniowa predestynuje ją do zajęcia miejsca w szeregu ludzi „młodych, wykształconych i z wielkich miast”.

A takim nie wypada stawać w szeregu z zacofanym ciemnogrodem, wiernym tradycji i pamięci o ofiarach katastrofy. Nie ukrywajmy – życie towarzyskie było dla niej ważne. Lubiła się bawić, lubiła swoich znajomych, nie chciała ich stracić. Niewielu jednak młodych ludzi interesowało się wówczas sprawą Smoleńska. W modzie była raczej obojętność, w najgorszym razie – żarty z tragedii.

To było straszne, nie znała czegoś takiego wcześniej. Kpiny z „krwawej Mary” i „zimnego Lecha” wypowiadali ludzie wykształceni, inteligentni, o wyrafinowanym i abstrakcyjnym poczuciu humoru.

Nie rozumiała tej nagłej przemiany. Czy zresztą rzeczywiście przemiany? Czy jeśli ci ludzie objawili zdolność do tego rodzaju podłości, nie znaczy to, że była ona w nich już wcześniej?

Pogodziła się z tym, że odpowiedzi na te pytania nie znajdzie raczej w czasie ziemskiego życia. I choć z częścią koleżanek i kolegów nie straciła kontaktu, to jednak coś w tych znajomościach zgasło, pojawiły się pewien dystans i obcość. Tak chyba dzieje się wtedy, kiedy serca przestają zapalać się w tych samych momentach, a oczy szukać tego samego kierunku.

Wewnętrzny wybór, po której stronie stanąć, był dla niej oczywisty. Ale czy iść pod Krzyż w sensie fizycznym? Anka zdawała sobie sprawę, że podejmuje życiową decyzję. I że wiąże się ona z realnymi konsekwencjami. Nie obawiała się hejtu medialnego, ale linczu towarzyskiego. Znajomi byli dla niej bliscy jak rodzina. Etykietka „oszołoma” też jej nie do końca pasowała, była przecież młoda, wykształcona etc. Nie miała też specjalnie z kim pod ten Krzyż pójść. Koleżanki i koledzy o bliskim jej światopoglądzie byli już często młodymi politykami, którzy obawiali się, że stanięcie w jednym szeregu z „oszołomami” mogłoby naruszyć ich WIZERUNEK. Po przeprowadzeniu we własnej głowie wielu rozmów z samą sobą doszła do wniosku, że – niezależnie od kontekstu i politycznego aspektu sprawy – decyzja opowiedzenia się ZA krzyżem nigdy nie może być błędna. Przyszło jej też na myśl, że pod tamtym krzyżem nie stało wiele osób. Tylko trzy. A to one „wybrały najlepszą cząstkę”.

Poszła. I nigdy tego nie żałowała.

***

Był to czas przewartościowania swojego życia. Imprezy przestały mieć znaczenie, dawne znajomości zbladły, pojawiły się nowe. Już na zawsze miała zapamiętać „ludzi z Krakowskiego Przedmieścia”.

Ideowych, o gorących sercach, szukających prawdy, czasem błądzących, ale przede wszystkim ŻYWYCH. Często bywała wykończona skalą hejtu, jaką raczyli obrońców Krzyża „młodzi wykształceni” bawiący się w pobliskich barach i przychodzący pod Krzyż „dla sportu”.

Łudziła się, że może skoro sama jest młoda i wykształcona, to uda jej się jakoś do nich dotrzeć, przełamać medialny stereotyp, wytłumaczyć, o co walczą obrońcy Krzyża i dlaczego nie mogą po prostu zrezygnować.

Nic z tego. Nie przekonała chyba nikogo. Zauważyła, że sama zaczyna nasiąkać otaczającym ją złem. Zaczynała tracić cierpliwość, irytować się, a nawet być nieprzyjemną dla Bogu ducha winnych ludzi z tej samej strony „barykady”. Nie chciała tego, ale zmęczenie brało górę. W końcu postanowiła zaprzestać wdawania się w polemiki. Przychodziła po to, żeby się modlić.

Krzyż został zabrany przez ludzi Kościoła. Wyczyszczony, pozbawiony elementów patriotycznych, zawisł w bocznej kaplicy kościoła Świętej Anny.

Anka zaczęła szukać możliwości działania dla dobra wspólnego na innych polach. Dowiedziała się od Wiarygodnego Autorytetu, że jedna z gazet katolickich prowadzi rzetelne śledztwo dziennikarskie w sprawie Smoleńska.

Wysłała CV. Została przyjęta. Zaczęła od napisania artykułu na temat smoleńskich miesięcznic. Uwzględniła w nim nazwiska organizatorów i nazwy mediów, które reprezentowali.

Nie wiedziała jednak, że nazwy konkurencji się nie wypowiada. Redakcja wycięła nieprawomyślne nazwy i nazwiska, o niczym Anki nie informując. Spadły na nią pretensje konkurencji, była tym bardzo zdołowana.

Nie rozumiała wtedy jeszcze, że największym wrogiem na dziennikarskiej scenie nie jest przeciwnik polityczny, ale równoległa redakcja walcząca o tych samych czytelników.

Nie mieściło jej się w głowie, że można tak postępować w obliczu największej narodowej tragedii od czasów wojny. Popracowała tam dwa lata, wiele się nauczyła, ale była to raczej gorzka wiedza o życiu.

Po tym, jak Ance po raz kolejny zmieniono tekst bez poinformowania jej o tym, zdecydowała się odejść. Podjęła pracę u boku Wiarygodnego Autorytetu. Czuła się niemal jak adiutant Marszałka Piłsudskiego, gotowa do działania o każdej porze, kiedy tylko Ojczyzna wezwie.

Tam jednak również obowiązywała żelazna zasada wygryzania „swoich”. Pech chciał, że znalazła się na celowniku młodocianego karierowicza i cwaniaka, o wyglądzie i manierach spasionego burmistrza.

Chłopak był silny, sprytny i bezwzględny, a w życie polityczne i towarzyskie wcielał praktyki gangsterskie. Uniemożliwiał jej wykonywanie pracy do tego stopnia, że zdecydowała się porozmawiać na ten temat z Wiarygodnym Autorytetem.

Audiencja u „Marszałka Piłsudskiego” zakończyła się słowami: „Cóż, w polityce każdy gra na siebie”.

Te słowa były jak gwałt na duszy. Anka wpadła w dwutygodniowy stupor i nie była wówczas w stanie odzyskać poczucia rzeczywistości. Czy naprawdę wszystkie osoby aktywne w życiu publicznym odgrywają tylko określone ROLE? I czy liczy się wyłącznie SKUTECZNOŚĆ? Osiągana choćby „po trupach”? To o co toczy się ta cała walka, jeśli żyjemy w świecie pozorów i odgrywamy teatr?

Z czasem wycofała się z życia publicznego, doszła do wniosku, że to zaangażowanie nie ma najmniejszego sensu i polega z grubsza na „polowaniu na jelenia” w celu zaprzęgnięcia go do pracy ponad siły na rzecz Ryzykownych, Niedochodowych Przedsięwzięć Patriotycznych. Często na dodatek służących budowaniu legendy / pomnika za życia któremuś z Łowców Jeleni.

 

Poszła do korpo. Koniec z polityką, intrygami, agentami i zawiścią. Poniedziałek-piątek, 9-17, potem święty spokój. Umowa na czas nieokreślony, niezła kasa, brak specjalnej spiny.

Tylko że... nuda i bezsens. Młodociani dyrektorzy nadymający się jak pawie i rzucający hasła typu: „akceleracja!”, prezesi zajmujący się promowaniem siebie, a raczej tworzeniem własnego wizerunku, przelewanie z pustego w próżne, imprezy ku czci własnej, dumne ogłaszanie nowelizacji strategii do spraw modernizacji optymalizacji... Oraz tabelki, wykresy, koafiury i pazury.

Anka przelewała się jak meduza z gabinetu do gabinetu, wpisywała cyferki do tabelek, robiła relacje z konferencji branżowych i nudziła się jak mops. Miała poczucie, że uczestniczy w jakimś festiwalu próżności i świecie pozorów. I te korpożarciki, wzajemne nadskakiwanie sobie: „panie prezesie” / „panie dyrektorze”, brrrrr. Decyzję o odejściu podjęła pod wpływem... kawy.

Biegała z miejsca na miejsce w wielkiej hali konferencyjnej, organizując rozmaitym prezesom rozmaite możliwości medialnego lansu, przy okazji robiła zaś zdjęcia i pisała teksty do firmowego newslettera.

Sto telefonów na minutę. Odebrała sto pierwszy.

– Anka, przyjdź szybko do sali konferencyjnej.

– Co się stało?

– Szybko!

Przeprosiła dziennikarzy, schowała aparat fotograficzny, komputer i dyktafon i pobiegła. Co się okazało? Godność i majestat sprawowanej funkcji prezesa (rok starszego od Anki) nie pozwoliły mu samodzielnie nacisnąć przycisku „latte” w ekspresie do kawy.

„To nie ma sensu” – powiedziała sobie i zdecydowała się szukać innej pracy.

 

Nie trwało to długo. Praca znalazła ją. Odezwał się Dawny Znajomy, z czasów „opozycyjnych”, czyli posmoleńskich. Nadeszła „dobra zmiana” i rządy Nowej, Zupełnie Innej i Lepszej Partii.

Potrzeba ludzi do tworzenia instytucji i pracy na rzecz Polski. Młodych, wykształconych, o jasno ukształtowanym systemie wartości. Anka chciała się do czegoś przydać. Znała języki, interesowała się literaturą i sztuką… „Idę w to” – pomyślała. Tej decyzji z kolei żałowała później przez długie miesiące.

 






Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.