POLECAMY! O maturach i nie tylko: Jestem egzaminatorem Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej cz. 1.
data:13 czerwca 2021     Redaktor: Redakcja

Dziękujemy za nadesłany materiał. Zgodnie z życzeniem - zachowujemy anonimowość autora przejmującej publikacji.

 

Jestem egzaminatorem OKE. Od 16 lat sprawdzam maturalne arkusze egzaminacyjne z j. polskiego. Od 16 lat doświadczam specyficznego działania „procedur” egzaminacyjnych, z którymi próbuję walczyć – oczywiście bezskutecznie. Na czym to polega?

Podczas pierwszego szkolenia do tzw. „nowej matury” (tej po 3-letnim LO i 4-letnim technikum) usłyszeliśmy ciekawe stwierdzenie: „Nowa matura wchodzi dlatego, że weszliśmy do UE.” I dostaliśmy teczki z odpowiednim nadrukiem informującym nas, że szkolimy się właśnie z funduszy europejskich. W ciągu trzech dni intensywnego „prania mózgu” uświadomiono nam, że – niezależnie od wieku, stażu i wykształcenia – nie mamy pojęcia, jak się sprawdza matury i wszystko, co na ten temat wiemy, należy wyrzucić do kosza. Potem już było tylko gorzej.

Skrócone „szkolenie” odbywamy przed każdą sesją sprawdzania matur. Polega ono na informowaniu nas, jakie odpowiedzi są dopuszczalne, tzn. możliwe do zaliczenia. Każdego roku poziom jest niższy, więc „dopuszczalności” jest coraz więcej. Np. dostajemy klucz do sprawdzania testu, w którym ( tzn. w kluczu) wyliczone są przykładowe poprawne rozwiązania, po czym – po kilku godzinach – przychodzi ktoś z przewodniczących zespołów i mówi: jest bardzo dużo odpowiedzi takich i takich, to je też dopuszczamy, bo maturzyści tak piszą. A maturzyści piszą tak, jak im na to pozwala ich wiedza i umiejętności, czyli na ogół bez sensu… I tak „każdego roczku kroczek po kroczku”, pewnie żeby się było trudniej zorientować, dorzucają nam do tego maturalnego „ogródka”  jakiś „kamyczek”, i z tych „kamyczków” w ciągu 16 lat uzbierał się potężny stos. Dowiedzieliśmy się już, że nie ma błędów logicznych, tylko składniowe (sic!), że w poprzednim roku zbyt wielu nauczycieli stawiało za uzasadnienie tezy rozprawki 8p., to w tym roku 8-miu p. nie wolno stawiać w ogóle, chyba że po konsultacji z weryfikatorem lub przewodniczącym zespołu, że błędem kardynalnym jest pomylenie autora lektury wyłącznie „z gwiazdką”, tzn. absolutnie obowiązkowej, pomylenie autora lektury bez „gwiazdki” jest „zwykłym” błędem rzeczowym, a jeśli uczeń napisze, że Wokulski zdobywał Izabelę z powodu ambicji a nie wielkiej miłości, to „ma prawo do takiej interpretacji”… Nikt nas nie informuje, co się dzieje z pracami zgłoszonymi jako podejrzane o niesamodzielność. W tym roku dodatkowo rozdzielono testy i wypracowania, więc egzaminator nie ma szansy zobaczyć całego arkusza maturzysty. Wyliczenie tych wszystkich rewelacji zajęłoby całe tomy. „Rok 1984” Orwella to przy tym bajeczka dla grzecznych dzieci. Nie muszę chyba konkludować, iż uwzględnianie tych wszystkich „praw” (poza prawem zdrowego rozsądku, tysięcy lat kulturowego doświadczenia ludzkości czy jej osiągnięć naukowych) to świetny sposób zmiany prawdziwych znaczeń słów na te „nowoczesne” i obowiązujące, a także zniszczenie za jednym zamachem wieloletniej pracy nauczycieli, którzy próbują swoim uczniom przekazać twierdzenia prawdziwe (co najmniej zgodne z rzeczywistością) i logiczne.

Egzaminator za to nie ma żadnych praw. Nie może dopisywać na marginesach komentarzy, poprawek, nie może niczego podkreślać w tekście, nie może już nawet stawiać skrótów oznaczających rodzaj błędów (np. interpunkcyjnych czy słowotwórczych), a tylko odpowiadające im literki z klucza. Tyle że za pomocą jednej literki G oznacza się wszystkie rodzaje błędów językowych (składniowe, leksykalne, słowotwórcze, fleksyjne, stylistyczne…), więc powoli dla samego egzaminatora przestają one być rozróżnialne… Nie wolno podkreślać błędów ortograficznych. Nie wolno obniżyć punktacji za zapis, jeśli uczeń popełnił wiele błędów interpunkcyjnych, ale żadnego ortograficznego. W teście w ogóle nie wolno uwzględniać poprawności językowej, ona obowiązuje jedynie w wypracowaniu! W streszczeniu punktuje się poziom uogólnienia i spójność wewnętrzną, nie poprawność gramatyczną. Teza w rozprawce ma być jedynie adekwatna do problemu postawionego w temacie, nie musi być prawdziwa czy moralnie słuszna. Bo uczeń może mieć „swoje zdanie”, „swoją interpretację”, „swoją opinię”. Na czym opartą? Czy na znajomości lektury albo sposobie jej zrozumienia? Bynajmniej. Wystarczy subiektywne przekonanie wyrosłe na wcześniejszym uznaniu, że to wszystko są rzeczy niepotrzebne i nie warto ich czytać.

Na „szkoleniu” dostajemy kilka prac do sprawdzenia „na próbę”, żeby się dowiedzieć, jak stosować poszczególne kryteria (sic!). Są to wybrane prace z puli danego rocznika. Na ogół niezłe. Mają chyba wywołać wrażenie, że poziom jest nie najgorszy i sprawdzanie pójdzie gładko. A potem się okazuje, że w kopertach dostajemy jakiś koszmarny bełkot i horror, wobec którego czujemy się po prostu bezradni. O to chodzi. Trzeba iść na konsultacje do weryfikatora, przewodniczącego, a często do samego koordynatora z OKE. Jak system testów zwalnia uczniów z myślenia i uczy ich szukania gotowych odpowiedzi, tak system sprawdzania egzaminów zwalnia z myślenia nauczycieli i każe im zaglądać do kluczy z dopiskami. W efekcie wszyscy mają uprane mózgi. To jest bardzo wygodne. Bo czujemy się zwolnieni także z odpowiedzialności za wyniki. Zwłaszcza że pracujemy „na akord”. „Przestańcie, bo nas więcej nie powołają do sprawdzania!” „Proszę się nie kierować emocjami, tylko kluczem!” O zdrowym rozsądku, wykształceniu czy latach nauczycielskiego doświadczenia nie ma mowy w ogóle.

Kto jest za to wszystko odpowiedzialny? Kto to wymyślił i wymyśla – co roku, metodycznie, systematycznie? „Eksperci” – to słowo na sesjach maturalnych brzmi tak samo i taką pełni rolę, jak w polityce termin „służby”. Eksperci są anonimowi (w życiu nikt nie wymówił i nie usłyszał ani jednego nazwiska!), wszechmogący, wszechwiedzący, po prostu mityczni. Ich decyzja jest wyrocznią i wyrokiem. Zawsze mają ostatnie słowo. Cały zespół egzaminatorów może postawić liczbę punktów X za kryterium Y w wypracowaniu Z, a następnie dowiedzieć się, że eksperci postawili coś zgoła innego. Przewodniczący zespołów i weryfikatorzy też mają swoje szkolenia, żeby potem szkolić nas. Też dostają próbne prace do sprawdzenia. I na tegorocznym posiedzeniu po kilku takich „poprawkach” zaproponowali, by w ramach zaoszczędzenia czasu nie czytać kolejnych arkuszy, tylko zapisać, ile punktów za co i przejść do następnych zadań. Usłyszeli wtedy od prowadzącego zdanie, które mnie osobiście poukładało cały ten rozpaczliwie bezsensowny stos „kamyczków” w precyzyjnie i na zimno uporządkowaną konstrukcję: „Nie, proszę państwa, państwo muszą przeczytać te wszystkie wypracowania, żeby się wczuć w sposób myślenia ekspertów!” Czy potrzebny jest jakiś komentarz?

Dlaczego to jest możliwe? Dlaczego przez tyle lat nie zauważyliśmy, co się dzieje? Jedną z odpowiedzi jest naturalne dla nauczyciela skupienie na uczniu, wymyślenie takiego sposobu przekazywania wiedzy, by młody człowiek zrozumiał to, co ważne. Tymczasem od lat wymagania są żadne, nie wolno nam egzekwować tego, czego z coraz większym trudem nauczamy, musimy nieustannie „odpuszczać”, „dawać szansę” (na lenistwo i niewiedzę – tak to wygląda w praktyce), promować z klasy do klasy i godzić się codziennie z faktem, że nikt w grupie nie wie nie tylko tego, co mówiliśmy na poprzedniej lekcji, ale że w ogóle to mówiliśmy! A kiedy dojdziemy do ściany i okaże się, iż mamy do czynienia z tłumem egoistycznych, leniwych i roszczeniowych ignorantów (to nie ich wina, tak ich wychowaliśmy!), zwierzchnik, dyrektor, rodzic, a w końcu kolejny minister (!) sformułuje znaną skądinąd receptę: jeszcze więcej tego samego! Obniżyć wymagania, ułatwić, zredukować zakres materiału i listę lektur, zrezygnować z obowiązku, dyscypliny, z jakiegokolwiek wychowania! I – broń Boże – nie uświadamiać nikomu niewłaściwej postawy, bo to jest „poniżanie młodego człowieka, który ma swoją godność”. W efekcie – zawartość arkusza maturalnego nie jest owocem słuchania przez ucznia wykładów nauczyciela, lecz wykładem ucznia dla nauczyciela, który dowiaduje się zupełnie nowej wersji wszystkiego, czego próbował nauczyć ucznia przez wiele lat. I nauczyciel ma uznać tę wersję, i ocenić ją pozytywnie, bo „eksperci” już zadecydowali, kto lepiej się „wczuł” w ich sposób myślenia. Po co jeszcze w tej sytuacji klasyka w programach nauczania i podręcznikach? Chyba tylko po to, by ją „zdekonstruować”, zmienić znaczenia i wymowę, co znakomicie robią młodzi ignoranci w swoich wypracowaniach maturalnych.  A nauczycieli, którzy jeszcze są normalni, próbują uczyć i wychowywać, odsyła się na „śmietnik historii”. Nowy wspaniały świat – bez dwóch zdań.

Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.