Babcia Olimpia
Twoje odejście było gęste i pełna wilgoci ziemia
a ja ratowałem dom od pożaru jak mądra sowa wyrozumiały
Widzę Ciebie sięgającą po miskę z zakwasem i mąką
i dłonie pachnące chlebem w blasku Twych oczu
W piwnicy odnajduję dżem malinowy i sok z czarnej porzeczki
dobrze zakonserwowane ogórki kapustę kiszoną i gąski w słoiczkach
Jeszcze w powietrzu unosi się zapach słomy końskiego potu
krowiego łajna i świeżo wydojonego mleka szwedzką dojarką
Widzę Twoją sylwetkę pochyloną nad krzakiem truskawek latem
i stertą łętów spod których wyziera stado łysych ziemniaków jesienią
Słyszę wyraźnie jak rozmawiasz z kurami każdego poranka
i głaszcząc krowę po pustych bokach mówisz: Mećka – Mećka
Jakże niedorzeczne są teraz wieczory obok lipy której już nie ma
Dziadek Henryk
Mówiłem do Ciebie – Tato –
do obcego człowieka
który pokazał mi jak się pracuje
na śmierć i życie
Z Tobą powtórzyć chciałbym wszystko:
piaszczyste drogi kurz dudnienie kopyt
wjazd furą na klepisko
zwalanie snopów pachnących rżyskiem
Nie budowałeś murów
pomiędzy sobą i światem
podnosiłeś te owoce
które spadły po Twojej stronie płotu
Basowy pomruk pszczół na łąkach
woń jabłek obok domu w sadzie
kryształowy dźwięk zimy pod saniami
wszystko to trudno zmieścić pomiędzy wierszami