Pamięci Romka Strzałkowskiego
data:27 czerwca 2020     Redaktor: GKut

28 czerwca 2021 roku mija 65 lat od wybuchu powstania poznańskiego - Czerwiec `56, w wyniku którego śmierć poniosło  ok. 70 niewinnych osób, a ok. 650 zostało rannych.

przestrzelona koszula Romka Strzałkowskiego, Muzeum Powstania Czerwcowego w Poznaniu
 
 
 
W III tomie swojej pentalogii (NIEMOC) Janusz Krasiński poświęca cały rozdział tragicznym walkom w 1956 roku w Poznaniu, obszernie opisując epizod śmierci 13-letniego Romka Strzałkowskiego - najmłodszej ofiary tragedii.
 

ŚMIERĆ  ROMKA

(...)

Poczuł przyspieszony puls w skroniach, wsparł się łokciami o blat biurka i zagłębił w czytaniu.

 

„Lekcje w szkole zaczynały się o ósmej i przywykł już budzić się tak, by zdążyć. Lecz buczek, ten drugi buczek, miał odezwać się zaraz po szóstej i Romek wiedząc co oznacza, co się w związku z tym szykuje, postanowił być na miejscu, zanim jeszcze się odezwie. Tej nocy spał nerwowo, budził się co jakiś czas i spoglądał w okno, czy świta. Była piąta na ich ściennym zegarze, gdy ponownie odemknął powieki. Po cichu zsunął się z łóżka i ubrał w swoje szare ubranko. Ojciec spał twardo, ale obudziła się matka. Zapytała, po co zrywa się tak skoro świt. Skłamał, że wczoraj nie dokończył lekcji i musi odrobić je przed wyjściem. Zdziwiła się. Był pilnym uczniem, lecz nigdy nie zabierał się do nauki o tej porze. Widząc jednak, że siada nad nutowym zeszytem , umościła sobie wygodniej poduszkę i obróciła się na drugi bok. Wsłuchał się w jej oddech, a poznawszy po nim, że usnęła, odłożył pióro, zakrył kałamarz i popatrzył na otwarte pudło ze skrzypcami. Zastanowił się, czy nie zabrać go z sobą. Wyglądałoby, że choć tak wcześnie, to jednak wybrał się do szkoły. Wczoraj wieczorem wygrywał glissanda naśladując dźwięki tego fabrycznego buczka, nie zatrzasnął wieka i teraz bał się dotknąć futerału, by nie potrącić strun i nie pobudzić rodziców. Jeszcze chwilę nasłuchiwał, czy naprawdę śpią, po czym podszedł na palcach do drzwi, otworzył je bezgłośnie i wymknął się z domu”

Szymon uniósł wzrok z nad leżących przed nim kartek.

- To nie ma sensu – powiedział spoglądając na siedzącego naprzeciw. - Pan się męczy nad tą gazetą... Niech mi pan pozwoli zabrać to do domu i jeśli uznam to za stosowne, dać do przeczytania naczelnemu.

Autor wahał się chwilę.

- Naczelnemu?... Niech się pan tak nie deklaruje nie znając jeszcze końca.

. Szymon nachmurzył się. Impertynencja tego jeszcze nawet nie debiutanta zaczynała go drażnić.

- Końca? - rzekł urażony. - Ja go znam, chyba że pan coś zmienił?

- Nicowanie prawdy to nie moja specjalność. Przypisuje się je raczej pańskiemu pokoleniu

- odciął się młody prozaik. Był to chyba przytyk do jego z hiszpańszczonych pod presją cenzury więziennych opowiadań i Szymon stropił się.

- Czy pański bohater to ktoś panu bliski? - zapytał, by pokryć zmieszanie.

- Chodziłem z Romkiem do jednej klasy - odparł wymijająco kandydat na debiutanta, utkwił spojrzenie w ciemnym kącie redakcyjnego pokoju, jakby szukał w nim odległych wrażeń i nie podnosząc już wzroku rzekł: - Dobrze, niech pan to weźmie.

Wstał, odłożył gazetę, zapytał, czy może przyjść za jakieś trzy dni i wyszedł niespokojny rozglądając się w koło podejrzliwie.

 

Szymon wrócił do przerwanego wątku w domu, późnym popołudniem. Za oknem padał śnieg grubymi płatami. Rozkładając na biurku przyniesiony maszynopis przypomniał sobie swój pierwszy pobyt w Zakopanem: „odwilż” w górach pięćdziesiątego szóstego, Jolę, pierwszą jego kobietę po wyjściu z więzienia, jej męża, towarzysza Zygę i strzały ze zbuntowanego Poznania w słuchawce telefonu. Zmierzchało. Zaświecił lampę, przeleciał raz jeszcze wzrokiem pierwszą stronicę i zagłębił się w dalszej lekturze.

„Było wcześnie, pogodnie, a ulice bezludne i pogrążone w głuchej ciszy - czytał. - Wtem z dala na zakręcie zapiszczał tramwaj. Zaniepokoił go ten świdrujący dźwięk. Kolega, który zdradził mu zasłyszaną od ojca tajemnicę buczka, zapewniał, że tego dnia nic z zajezdni nie wyjedzie na miasto. Toteż Romek przygotowany na to, by do Zakładów im. Stalina dojść piechotą, na widok podjeżdżającego tramwaju, zamiast okazać zadowolenie, doznał głębokiego zawodu. Przebiegło mu przez myśl, że kolega mógł również nabujać go co do tego buczka. Odrzucił jednak to podejrzenie. Ojciec, tramwajarz, spotykał się potajemnie w remizach z robotnikami z innych zakładów, gdzie, jak powtarzał w największej dyskrecji kolega, uzgodnili ten sygnał, więc nie mogło być to bujdą. Podbiegł więc do zatrzymującego się na przystanku tramwaju, wskoczył na tylny pomost i podjechał prawie pod samą bramę fabryki kolejowych wagonów.

Pod murem nie było żywego ducha. Wkrótce zawyła syrena, ten pierwszy buczek na rozpoczęcie pracy porannej zmiany i Romek był już prawie pewny, że nic więcej się nie zdarzy.

Lecz właśnie na ulicy pojawiło się kilku mężczyzn. Przystanęli na wprost bramy i patrzyli na nią w milczeniu. Przeszedł koło nich zaglądając im w twarze. Były zmęczone, pochmurne. Chyba nie wiedzieli, co ma się tu za chwilę dziać, nie okazywali najmniejszego podniecenia. Ale po cóż by tu stali? I po co by tu przyszli, jeśli nie czekali na odezwanie się tego drugiego buczka? Jednakże ponure typy?! Ani na krztynę nie podzielili jego radości, gdy za murem dały się słyszeć podniesione głosy. Wymienili tylko porozumiewawcze spojrzenia. A tam, za tymi żelaznymi wrotami wreszcie zaczynało się coś dziać. Głosy pomnożyły się, nasiliły, zbiły jakby w jeden grzmot. Odosobnione okrzyki co raz to bardziej tonęły w ogólnej wrzawie, huczał wielki tłum. Romek wpatrywał się w żelazną kurtynę bramy w najwyższym napięciu oczekiwania. Wreszcie ta rozwarła się z odgłosami odkształcanej blachy i za muru na ulicę poczęła wylewać się ludzka masa. Naraz wydała tak potężny okrzyk „hurra!”, ża aż przeszył go dreszczem. Był przeznaczony dla tych oczekujących po drugiej stronie jezdni i Romek uśmiechnął się z zadowoleniem, gdyż stojąc obok nich mógł wyobrazić sobie, że troszeczkę także odnosi się do niego i serce załomotało mu w uniesieniu.

Zanim tak gromko witani mężczyźni stanęli na czele pochodu, z tłumu wyskoczyło dwu młodych robotników i niczym akrobaci wspięli się na skrzydła bramy i wydobywszy z kombinezonów młotki, zaczęli odkuwać zawieszony nad wejściem szyld z napisem:

ZAKŁADY IMIENIA STALINA - POZNAŃ

Po paru uderzeniach tablica runęła na bruk z takim trzaskiem, że aż zaklaskał w dłonie, jak w cyrku. Jednakże to milczenie drugiego buczka... Wciąż nie opuszczał go niepokój. Wiedział, że przecież to od niego zależało, czy inni także wyjdą na miasto. Bez jego alarmującego głosu wszystko, co zaczynało się tu dziać, mogło się okazać daremne. Przyłożył dłonie do ust i zaczął buczeć naśladując jego zawodzenie, jakby w ten sposób chciał go sprowokować.

Nie mógł przecież wiedzieć, że dyżurny aktywista, korespondent zakładowej gazety „Na Stalinowskiej Warcie” zamknął się w swej kabinie za żelaznymi drzwiami i nie zamierza dopuścić nikogo do włącznika syreny. Usłyszał tylko, jak ktoś krzyknął, żeby wleźć przez okno, dać w zęby temu ze Stalinowskiej Warty i włączyć wreszcie buczek. Lecz ktoś już, widać, wcześniej wpadł na ten pomysł, gdyż w tej chwili wypełniło uszy jękliwe zawodzenie syreny. Miała doniosły głos, z pewnością słychać ją było w całym mieście. Gdy umilkła, Romek usiłował powtórzyć gwizdaniem jej melodię, lecz coś ścisnęło go za gardło i nie pozwalało przełknąć łzy.

Tymczasem tłum nadal wylewał się na ulicę. Pierwsze szły kobiety. Obdarte, wychudzone, w brudnych drelichowych spódnicach i wykoślawionych drewniakach. Ktoś obok powiedział, że to robotnice szlifujące kamieniem pudła wagonów. W życiu nie widział takiego tłumu nędzarek. Posmutniał. Ale zaraz zaczęli wychodzić mężczyźni w poplamionych kombinezonach wznosząc takie okrzyki, jakich nie słyszał ani na dwudziestego drugiego lipca, ani na pierwszego maja i poweselał. Szli powiewając biało-czerwonymi flagami. A gdy zaczęli śpiewać „Nie rzucim ziemi”, wspiął się na palcach, by lepiej go było widać wzniósł wysoko ręce i począł dyrygować. Wiedział, że nikt nie zwraca na niego uwagi, lecz przecież śpiew, muzyka były jego żywiołem, więc to nie on sam lecz ten przepotężny tłum poruszał jego ramionami. Mając zaledwie trzynaście lat, nie śmiał dołączyć do robotniczych szeregów. Ale nie chciał też iść z boku jak ten gap, postanowił więc wyprzedzić kolumnę. Wybiegł więc przed nią, przed samo czoło i szedł jakby jej szpica, obracając się tylko od czasu do czasu, by popatrzeć z dumą jak wielki tłum za sobą prowadzi. A szło za nim chyba z dziesięć tysięcy ludzi.

Właśnie posuwał się rakiem, piętami do przodu, by mieć widok na to morze głów, gdy tuż za jego plecami zatrzymał się osobowy samochód. Wysiadł z niego dobrze ubrany mężczyzna i przyduszając harcujący na wietrze krawat, podszedł do prowadzących pochód. Musiał to być ważny człowiek, gdyż z dużą pewnością siebie domagał się zawrócenia tłumu, doprowadzenia go z powrotem do zakładów, obiecując przy tym za to mnóstwo rzeczy. Romek przeląkł się. Jeśli ci z czoła pochodu dadzą się zwieść obietnicom tego w krawacie i wydadzą komendę „w tył zwrot!”, to tłum ich posłucha i wszyscy wrócą tam, skąd wyszli. Ale nie! Jeden z tych, którego zapamiętał spod bramy, stanowczo potrząsnął głową. Powiedział, że jest już za późno, że ludzi nie da się zawrócić i że nie ma co liczyć na łatwą ugodę. Z szeregów wołano nań Matyja. Miał szczerą otwartą twarz i Romek od razu go polubił. Tymczasem tłum poczynał wrzeć. Odezwały się gwizdy i gniewne okrzyki.

- Dość już obietnic! Dość mydlenia oczu!

- Popatrzcie, kto przyjechał! - wołała jedna z tych od szlifowania wagonów. - Sekretarz, wojewódzki sekretarz partii! Nie było go dotąd, czego teraz tu szuka?!

- On chciał zatrzymać pochód - powiedział Romek dumny z tego, że był przypadkowym świadkiem ważnej rozmowy.

- A ty co tu robisz, malec? - zapytała chuda i blada jak śmierć kobieta. - Ty powinieneś być w szkole.

- Lekcje zaczynają się dopiero o ósmej - odparł. - Mam jeszcze godzinę czasu. - Popatrzyła na niego pobłażliwie ze swych zapadłych oczodołów. - A jak nie, to opuszczę pierwszą lekcję - dodał a one, te nędzarki, wybuchnęły śmiechem. Poczuł, że został przez nie akceptowany.

Tymczasem z tyłu nawoływano, by iść dalej, napierały na czoło tylne katorżnicze szeregi. Tłum wrzał oburzeniem. Sekretarz wsiadł pospiesznie do swojego auta i odjechał z piskiem opon.

Na Rynku Wildeckim podzielili się na dwie grupy. Romek poszedł z tą, która skręciła w ulicę Przemysłową. Poprowadził ją jeden z tych, co czekali pod bramą. Bilitz, tak go wołano z szeregów. Zapowiedział, że po drodze wstąpią do Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, co przyjęte zostało głośnym „hurra!”a Romkowi także bardzo się spodobało. Chciał zobaczyć, jak do nurtu ich manifestacji dopływa nowy tłum.

Lecz kiedy stanęli pod murem wyznaczonych im w drodze przez Bilitza zakładów, nikt nie pospieszył otworzyć bramy. Czyż by nie słyszeli ich buczka?! A teraz stukania, wołania, ich okrzyków i śpiewów?! Głucha cisza. Czyżby pochowali się przed nimi, by nie wyjść na ulicę? Tłum co raz gniewniej dobijał się do wrót. Romka ogarnęło uczucie zawodu, bliski był już był pełnej depresji, gdy w żelaznej zaporze bramy uchyliła się klapka i jakiś głos powiedział, że nikogo nie wpuszczą, bo właśnie jest masówka.

- Masówka?! - powiedział Bilitz. - Właśnie przyszliśmy, żeby się do niej przyłączyć.

- Wy lepiej stąd idźcie! Tam przemawia wiceminister komunikacji - odezwał się głos lecz zaraz umilkł, gdyż właśnie podeszli ci z brechsztangami i blachy bramy poczęły wyginać się ze straszliwym hukiem.

Weszli na teren zakładu. Pusto, ani żywego ducha. Chmura przyćmiła słońce i szare ściany parterowych zabudowań z walającymi się pod nimi szczątkami wagonów wydały mu się tak obce, nieprzyjazne. Ale oto w jednej z hal otwarły się wrota i wylała się z nich ogromna ludzka ciżba. Przebiegło mu przez myśl, że to właśnie pękła masówka i łzy radości zakręciły mu się w oczach. Wykrzyknął „hurra!” lecz jego dziecięcy głos utonął w ogólnym gwarze. Ktoś popychał go z tyłu, przyspieszył kroku. Oczy miał wciąż załzawione i ledwie widział zbliżające się, wysmarowane olejem twarze. Dwa tłumy biegły naprzeciw siebie z radosnymi okrzykami powitania.

- Cegielszczacy! Przyszli cegielszczacy! - wołano z tamtej strony.

Romek przyszedł tu razem z nimi, czuł się już jednym z nich i radość z tego spotkania rozpierała mu duszę. Wiwatowano i nikt już nie interesował się tym, którymi drzwiami wymknął się przemawiający przed chwilą minister.

Na ulicy Marchlewskiego znowu połączyli się z tymi, co poszli inną drogą.. Do każdej z dwu grup dołączyły po drodze inne jeszcze zakłady i teraz, gdy Romek spojrzał na zlewające się nurty, zobaczył za sobą ogromną ludzką rzekę. Przelewała się powoli przez Most Dworcowy ze śpiewem, a różne pieśni, patriotyczne i religijne, zaintonowane w różnych jej punktach, przenikały się wzajemnie jak pienia chórów sąsiadujących z sobą kościołów. Szli jak krucjata, a przystający na chodnikach przechodnie zdejmowali przed nimi nakrycia głowy.

Przed głównym wejściem na teren Międzynarodowych Targów zapanowało w szeregach krótkie zamieszanie. Jedni uważali, że należy tamtędy przejść, inni byli odmiennego zdania. Romka aż coś paliło, by przemaszerować z tym robotniczym tłumem przed oczyma zagraniczników i posmutniał, gdy postanowiono ominąć Targi. Tymczasem grupka wyrostków samowolnie odłączyła się od demonstrantów i przesadziła szlaban bramy z wyraźnym zamiarem spenetrowania handlowych stanowisk. Podskoczyło za nimi kilku innych robotników. Po krótkiej szamotaninie zmusili swawolników, by wrócili do szeregu. Incydent ten wzburzył Romka. Miał ochotę splunąć w twarz niedoszłym szabrownikom, ale nade wszystko nie mógł odżałować, że nie przedefilują przez targi i że wobec tego zagranicznicy nie zobaczą ich pochodu.

Niektórzy jednak sami wyszli im naprzeciw i już fotografowali. Lecz wśród innych ten nędzarski tłum wywołał tylko popłoch. Zamiast współczucia budził wstręt, odwracali się odeń z odrazą lub wręcz uciekali jak przed konduktem trędowatych. I tego Romek zupełnie nie mógł pojąć.

Jakiś śmiesznie mówiący po polsku Holender czy Belg zaczął wygłaszać do nich przemówienie. Romek przysunął się bliżej, by lepiej słyszeć. Ale mówca zaczął pleść straszne głupstwa. Starał się ich przekonać, że mają się dobrze, gdyż dba o nich ich robotniczy rząd i że jest im znacznie lepiej, niż robotnikom Belgii i Holandii wyzyskiwanym przez kapitalizm. Był ubrany w letni wytworny garnitur, miał minę tego w krawacie, co domagał się zawrócenia pochodu i wzbudził w Romku ledwie tłumiony gniew. Nie dano mu dokończyć mowy, odezwały się gwizdy, posypały drwiny, niezbyt jednak głośne, gdyż nie wypadało tak bez umiaru wygwizdywać nawet głupiego zagranicznego gościa. Zostawili go pod bramą targów coś jeszcze plotącego i ruszyli dalej.

Gdy w oknach Zakładów Przemysłu Odzieżowego im. Komuny Paryskiej Romek zobaczył sylwetki rzucających się w złości, rozhisteryzowanych kobiet; gdy dobiegły go ich krzyki i złorzeczenia, był pewny, że podeszli pod jakieś gniazdo zapiekłych komunistek przeklinających to ich wyjście na ulicę, podczas gdy one nie zmierzały dać się w to wciągnąć, potępiały demonstrantów i wygrażały im z piętra, gdzie zgromadziły się tłumnie. Jednakże kiedy podeszli bliżej, usłyszał wyraźniej te wyklinania. Były to przekleństwa pod adresem dyrekcji i wołania o pomoc. Miotające się w oknach kobiety wzywały ich, ażeby pomogli im otworzyć drzwi. Pozamykano je bowiem na piętrze, by nie dołączyły do pochodu. To uwięzienie własnych pracownic wydało się Romkowi szczytem bezprawia i wzburzyło go ogromnie. Mając już za sobą akt wyważenia poprzedniej bramy zawołał pewnym siebie głosem:

- Poczekajcie, zaraz wam otworzymy! - I doznał wielkiej satysfakcji, gdy pod brechsztangami uzbrojonych w nie robotników puściły kolejne fabryczne wrota. Wywarło to też odpowiednie wrażenie na przetrzymującej swe pracownice dyrekcji. W pośpiechu pootwierano hale, uwięzione w nich kobiety wysypały się na ulicę i radośnie dołączyły do pochodu. Słońce wybiło się ponad dachy, budził się piękny pogodny dzień, szli w stronę placu Stalina.

Tramwaje, które, jak mówił jego kolega, nie miały w ogóle wyjechać na miasto, teraz zatrzymywały się przed nimi. Tramwajarze wychodzili z nich, opuszczali pałąki i pozostawiając wozy na środku ulicy, podążali za tłumem. Robili to sami, przez nikogo nie agitowani. i Romek miał ochotę klaskać im za to. Zaniepokoił go jednak milicyjny motocykl. Zajechał im drogę i przystanął. Obległo go kilkunastu demonstrantów. Wyjęli kluczyk z zapłonu, mundurowym cyklistom dali do zrozumienia, żeby lepiej nie próbowali się sprzeciwiać i co rychlej zsiedli z siodełek, a że uczynili to bez ociągania, więc nie odebrano im broni. Romkowi wydało się to lekkomyślnością. Odejdą, pomyślał, staną za rogiem i zaczną strzelać. Ale nic takiego się nie stało. Oddalili się i nie widzieli już nawet, jak przewracano ten napotkany wóz meblowy. Był ogromny i długo kolebał się, zanim runął w poprzek torów. Zamknął prawie całą jezdnię i ktoś powiedział, że jeszcze nie wiadomo, jak będzie i że taka barykada może się przydać. Wtedy uświadomił sobie, że uczestniczy w powstaniu.

W domu nie raz mówiło się o powstaniach. Wiedział o nich więcej, niż uczono w szkole i teraz w swej wyobraźni zobaczył się na tej wyrosłej nagle barykadzie.

Tymczasem z bocznej ulicy wyszedł mężczyzna w granatowym fartuchu a z nim kilku innych podobnie ubranych z naręczami jakichś rolek. Ktoś obok Romka powiedział, że to szef dekoratorni. Ci z naręczami, to pewnie jego pracownicy, pomyślał i zbliżył się do nich, bo zaczęli rozdawać transparenty i chorągiewki.. Wyciągnął rękę po proporczyk.

- Poczekaj, dam ci z orłem - powiedział szef dekoratorni, wydobył go spod innych i wetknął mu w garść. Romek rozpostarł biało-czerwoną bibułkę i zatrzepotał nią dumnie nad głową. Obok wznoszono rozwinięte już transparenty. I aż zaparło mu dech w piersiach, gdy zaczął je odczytywać:

„Precz z bolszewią!” „Precz z czerwoną burżuazją!” „Żądamy wolnych wyborów pod nadzorem ONZ!” „Chleba i wolności!”

I jeszcze jedno, w przeciwieństwie do tamtych napawających go trwożną dumą, śmiesznie furkoczące na wietrze i naprawdę fajne. Mijając skrzyżowanie z ulicą Kochanowskiego, gdzie mieścił się Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa, wykrzykiwał je z wielkim rozbawieniem.

- Nie deptać trawników! Nie deptać trawników!

 

Gdy weszli na Plac Stalina, było już po ósmej. Z różnych stron wciąż napływały nowe tłumy.

Romkowi wydało się, że wkrótce zejdą się tu wszyscy mieszkańcy Poznania. Pomyślał też o lekcjach. Pewnie w ogóle się nie zaczęły, ferajna wyrwała się na pochód, belfry pewnie też, nie będzie musiał tłumaczyć się w domu z nieobecności w szkole. Zresztą kto w takiej chwili by się nad tym głowił? Właśnie ustawały śpiewy, skończono „Boże, coś Polskę...” i zaczęto skandować:

- Chce-my Cy-ran-kie-wicza! Cy-ran-kie-wicza...!

W przerwach między skandowaniem szemrano w szeregach, że dość gadania z ministrami, z partyjnymi dygnitarzami, że wszystko to jak groch o ścianę, więc niech przyjedzie tu sam premier. Romek też tak uważał. Wierzył, że ten łysy poważny pan nie chce źle dla robotników, że jest tylko oszukiwany, czy źle informowany i że gdy mu to osobiście wytłumaczą, obejdzie się bez powstania.

Właśnie o tym myślał, gdy uszy wypełnił mu jakiś niezwykły natarczywy szum. Albo nie, raczej przeciągły grzmot. Dudniło jakby wprost z nieba i po chwili zobaczył zajeżdżający na plac samochód radiofonizacji kraju. Przypominał oblepiony ptactwem karmnik albo reklamowy wóz cyrku. Na masce, błotnikach, na dachu pouczepiały się grona dzieci a także dorosłych z trzepoczącymi proporczykami i sztandarami. Dobywający się z megafonu grzmiący nieziemsko głos donosił, że w Wojewódzkim Komitecie Partii, gdzie wywieszono już białą flagę, zastano jedynego nie zbiegłego dygnitarza, że jest nim kierownik wydziału propagandy, że właśnie znajduje się w radiowozie i że zgodził się przemówić do manifestantów. Tłum odpowiedział przychylnym pomrukiem. Uciszono się i po chwili Romek usłyszał głos dygnitarza. Bardzo różnił się od szorstkiego głosu robotnika, który zapowiedział to wystąpienie. Miękki, ściszony, jakby zwracający się do każdego z osobna, przypominał głos jego nauczyciela muzyki. Mówił jak na lekcji spokojnie, bez lęku. Tłum słuchał z uwagą. Partyjny propagandzista zapewnił zgromadzonych, że delegacja rządowa z premierem Cyrankiewiczem na czele jest już w drodze, że lada moment tu będzie i że, jak mu wiadomo, gotowa jest podjąć rozmowy.

Chyba przekonał wszystkich, gdyż wzburzona rzesza ludzka zastygła jakby w swym gniewnie. .Nikt nie gwizdnął, nikt nie wyrwał się z jakim głupim okrzykiem. I Romek ucieszył się. Zrobiło mu się raźniej, nie będzie tak żle, wywinął kilkakroć nad głową szeleszczącym proporczykiem. Gdy pan premier ich wysłucha, na pewno coś zmieni. Zresztą nie bez dumy myślał też o tym, że jest cząstką tego tłumu, który tak ważną osobistość zmusił do opuszczenia stolicy i do wystąpienia tu przed nimi. Należało tylko poczekać te dwa czy trzy kwadranse..

I tłum zapewne odczekałby cierpliwie, dotrwał na placu do przyjazdu premiera, a zapewniający o jego rychłym przyjeździe miejscowy dygnitarz, mógłby spokojnie stąd odejść, gdyby ktoś z grupy Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego nie wykrzyknął:

- A gdzie Rutkowski, gdzie nasz kolega?! Niech ten, co tak gada, każe go zwolnić!

Romek nie mógł wiedzieć, o co chodzi, lecz ci z Zakładów Naprawczych zaczęli wykrzykiwać, że wczoraj bezpieka aresztowała ich działacza związkowego i żeby ten, co gada, powiedział im, gdzie go zapakowali. Po czym zaczęli skandować:

- Wy-puścić Rut-kow-skiego!

Wtedy znów w megafonie odezwał się ten miękki przekonywujący głos. Mówił, że bezpieka nikogo wczoraj nie aresztowała, że jest to nieprawda, iż ich kolega został uwięziony, że takie pogłoski rozsiewają wrogowie władzy ludowej, by podważyć jej autorytet i że nikt rozsądnie myślący nie powinien dawać temu wiary.

- Nie dajcie się otumanić prowokatorom - przestrzegł zwracając się do tych z Zakładów Naprawczych i Romek już gotów był mu uwierzyć, gdy nagle rozdarł mu uszy złowrogi ryk. Nigdy nie słyszał czegoś równie gniewnego. Był to ryk wściekłości tysięcy oszukanych. Znali dobrze prawdę i ta nowa blaga chlusnęła w nich jak ukropem. Rzucili się do radiowozu. Ci z technicznej obsługi próbowali bronić partyjnego blagiera, nie pozwalali wywlec go z wozu, lecz w końcu otwarto drzwi samochodu i Romek zobaczył przerażonego, bladego jak kreda mężczyznę z wysadzonymi na wierzch wielkimi sarnimi oczyma. Czarne krzaczaste brwi nadawały mu wygląd przestraszonego klowna. Stanął w pośrodku tego rozwścieczonego tłumu jak skazaniec przed egzekucyjnym plutonem. Z razu szarpano go, poszturchiwano i chłostano czapkami po nosie. Wtem ktoś podskoczył i uderzył go w twarz. Klask policzka podniecił tłum. Wzięto to za sygnał do ostatecznej rozprawy. Wielkie sarnie oczy prominenta prowokowały wprost do porachunku. Osaczyła go ponura grupka gotowych na wszystko. Romka ogarnął lęk. Zawsze umykał przed każdą szkolną bójką, zemdliło go kiedyś na widok puszczonej z nosa krwi i teraz gdy ci z błyskiem mordu w oczach zbliżali się do struchlałego dygnitarza, czuł, że nie zniesie tego, co za chwilę mieli z nim zrobić. Chciał krzyknąć, żeby nie... żeby pozwolili wrócić kłamczuchowi do auta, lecz zląkł się, że gdy krzyknie, przyspieszy tylko dokonanie samosądu. Ze ściśniętym gardłem, z paraliżem mowy, począł trząść się jak w febrze. Gotów był już stąd uciec , gdy do grupki napastującej łgarza podeszło kilku cegielszczaków i dobiegł go głos Matyi:

- Ludzie, dajcie mówić każdemu, jeśli chcemy, żeby nas wysłuchano!

- Zostawcie go, no zostawcie! - nacierali cegielszczacy na tych z zaciśniętymi pięściami. - Przyszedł tu nie sam, a z naszej namowy, wstawił partyjny farmazon i niech sobie idzie. - Wzięli dygnitarza między siebie, otoczyli kordonem i poczęli przeciskać się z nim przez pohukujący gniewnie tłum. Romek patrzył za nimi z ulgą. Ginęli powoli w wielkiej, ustępującej przed nimi groźnej ludzkiej masie.

 

Po raz kolejny zaintonowano „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...” lecz pieśń zaraz zgasła stłumiona grzmotem megafonu, z którego schrypły dudniący głos apelował do różnych zakładowych grup, by wybrały przedstawicieli na rozmowę z delegacją rządową. Romek domyślił się, że chodzi o

to zapewnienie złożone przez tego cudem ocalałego propagandzistę, iż premier zjawi się tu lada chwila i że choć nakłamał w inne sprawie, to jednak nikt nie wątpił w prawdziwość tego urzędowego

oświadczenia. Należało więc spieszyć się i niezwłocznie wyłonić spośród siebie godnych zaufania delegatów. Stojące nieopodal Romka kobiety usiłowały wypchnąć do przodu jedną z nich lecz ta wzbraniała się. Onieśmielały ją jej wyjątkowo nędzne łachy. Powtarzała uparcie, że w takich gałganach gotowa by pójść do tutejszego Komitetu Partii, lecz za nic w świecie do premiera. Nie chciała zrozumieć, że im gorzej jest ubrana, tym lepszy stanowi argument. Zanim się zdecydowała,

na plac zajechały trzy ciężarówki przykryte brezentem. Przebiły się jakoś przez złorzeczącą im ciżbę i utknęły w jej gąszczu. Gdy odchylono z tyłu brezent, Romek zobaczył w głębi aut uzbrojonych milicjantów. Poczuł się nieswojo. Budy stały, a ich uzbrojeni pasażerowie siedzieli tam w mroku i nie zamierali wyjść. Ludzie podchodzili do nich, wsuwali głowy pod brezent, zagadywali, zapraszali do wyjścia, żaden jednak się nie ruszył. W końcu podszedł jakiś tramwajarz i wykrzyknął urzędowo:

- Wysiadać, koniec trasy!

Tłum zawtórował mu śmiechem, a wezwani do opuszczenia wozu poczęli wysiadać z ociąganiem. Każdego wysiadającego witano okrzykiem:

- Milicja z nami!

Wysiadł też i major, nadąsany. Próbował przemówić, ale tak ostro, z góry, po wojskowemu, by postawić ten motłoch na baczność. Ledwie jednak powiedział tych kilka zdań, podeszło do niego dwóch w skórzanych fartuchach, rzeźnicy. Jeden z nich niższy, krępy wytarł dłoń o biodro i prasnął go w gębę. Major zamemłał językiem i umilkł. Dwaj inni młodsi, przybyli z nim oficerowie, nawet nie próbowali go bronić. Wymknęli się chyłkiem z budy i wsiąkli w tłum. Nie minęła minuta, gdy Romek zobaczył jednego z nich ponad morzem głów. Rozciągnięty jak w hamaku wylatywał raz po raz wysoko ponad tłum podrzucany dziesiątkiem rąk.

- Milicja z nami!

 

Stali tłumem na tym placu już od półtorej godziny nadal skracając sobie czas pieśniami. Brzmiały już nie tak podniośle. Początkowe uniesienie poczęło ustępować miejsca zniecierpliwieniu. Udzielało się ono także Romkowi. Schrypły od śpiewu wyglądał niespokojnie czarnej limuzyny premiera. Od rana nic nie jadł, nudziło go w żołądku, oszukiwał głód ssaniem patyka chorągiewki. Ożywiał się jednak na każdą wieść o tym, co działo się w innych częściach miasta. Podawano je w krótkich komunikatach przez megafon radiowozu. Jedna z nich donosiła, że w opanowanym przez demonstrantów Wojewódzkim Komitecie Partii zastano nakryte stoły, a na nich szynki, balerony, szwajcarskie sery, kawiory i kabanosy, alkohole i ciasta polewane lukrem i czekoladą. Ci, co wdarli się do środka, brali te przysmaki, nieśli je do okien i pokazywali zgromadzonym pod Komitetem tłumom wykrzykując:

- Patrzcie, jak oni tu żyją!

Romek z oskomą przełykał ślinę i wyobrażając sobie, że to on sam znalazł się przy tych stołach, walczył z własnym łakomstwem, by nie zhańbić się spróbowaniem choćby jednego z tych smakołyków.

- Chleba i wolności! - głosiła tablica, którą za oknami sali przyjęć wywiesili ci, co tam weszli

A mającemu patronować przyjęciu Leninowi napisali na postumencie:

„Odwróć się twarzą do ściany, żebyś nie musiał się wstydzić!” i odwrócili tyłem do stołu jego marmurowe popiersie. Niezwykle to Romka rozbawiło. Lecz hece z Leninem w niczym nie umniejszały powagi sytuacji. Romek zdawał sobie sprawę z tego, że tylko przyjazd rządowej delegacji z premierem na czele może uspokoić ten gotów lada chwila strasznym gniewem wybuchnąć tłum.

Z głębi słonecznego nieba dał się słyszeć warkot samolotu. Unieśli w górę głowy. Między strzępiastymi obłoczkami ukazała się połyskująca srebrnie dwumotorowa Dakota. Ktoś w tłumie powiedział „oni!” i słowo to przeleciało przez szeregi jak pierwsze krople deszczu po wysuszonej upałem ziemi. Nie będzie buntu, będą rozmowy! Przyspieszono przygotowania do przyjęcia delegacji. Wybrani przedstawiciele grup wysuwali się do przodu, jacyś technicy, którzy zgłosili się do zradiofonizowania placu poczęli tu i owdzie przeciskać się przez tłum, by zamontować na latarniach zdobyte skądś głośniki. Poczęto też torować drogę dla radiowozu. Należało go sprowadzić ze środka placu pod aulę uniwersytecką, skąd miał przemówić premier. Pilotowano więc spiesznie przez zbite szeregi ten w jerychońską trąbę wyposażony samochód, by ułatwić mu transmisję tego, co miałoby zażegnać najgorsze. Wkrótce wszystko było gotowe na przyjęcie premiera. Jednakże mijały kwadranse, jeden za drugim, wyczerpał się czas, w którym dawno już mogliby przyjechać z lotniska, lud czekał, a nikt się nie pojawiał. Z megafonu poczęły dobiegać coraz bardziej zniecierpliwione wypowiedzi. Co raz to ktoś inny dociskał się do mikrofonu. Odzywały się głosy porywcze, gniewne. Zniekształcone przez sztuczne natężenie brzmiały jak przekleństwa potępieńców. Nie było już mowy o pertraktacjach. Romek z niepokojem wyławiał najważniejsze słowa. Nie przynosiły nadziei na rozwiązanie konfliktu. Ktoś oskarżał władzę o niechęć do spełnienia elementarnych żądań, o lekceważenie człowieka pracy, ktoś domagał się uwolnienia robotniczej delegacji, która wczoraj powróciła z Warszawy, a która nie mogła dopchać się do mikrofonu, by wyjaśnić, że jak dotąd nie została aresztowana, ktoś jeszcze pieniąc się z gniewu żądał zlikwidowania stacji zagłuszającej audycje Radia Wolna Europa. Rozległy się okrzyki:

- Dość zagłuszania! Na pajęczynę!

- Na Kochanowskiego! Na bezpiekę, wypuścić więźniów!

Przyjazd premiera Cyrankiwicza wraz z rządową delegacją, obiecany przez sarniookiego propagandzistę, musiał wydać się wszystkim zwykłą grą na zwłokę. Nikt już nie wierzył w jej pojawienie się. Manifestacja zaczynała pękać, przeradzać się w otwarty bunt. Nikt nie był już w stanie utrzymać jej w ryzach. Matyja po bezskutecznych usiłowaniach uspokojenie tłumu, położył się na trawniku przed uniwersytetem i Romek nie potrafił zrozumieć, skąd mu się wzięła ta nagła rezygnacja i dlaczego nie chce wstać. Tymczasem ktoś przyniósł wiadomość, że do gmachu Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa przyjechała duża grupa młodych ludzi i wpuszczono ją tylnym wejściem. Poczuł w piersi ucisk niepokoju. Była to prawda. Zajęli drugie piętro, stanęli po dwóch, po trzech w każdym z okien i w milczeniu przyglądali się przechodniom.

 

- Żądamy uwolnienia naszych sióstr i braci! - wołali jedni i ruszyli ku centralnemu więzieniu na Młyńskiej.

- Chcemy Polski Katolickiej a nie bolszewickiej - wykrzykiwali inni i szli zająć Miejski Komitet Partii.

- Na „pajęczynę”, na „pajęczynę”! - nawoływali najbardziej spragnieni prawdy i głosu ze świata i kierowali się w stronę gmachu Ubezpieczalni Społecznej, gdzie pod skrzydłami tej czcigodnej instytucji pracowała bezustannie radiowa stacja zagłuszająca. Rozsierdzony tłum dzieląc się na grupy opuszczał plac. Romek stał chwilę niezdecydowany. Każde z tych haseł porywało go, każdy cel wydawał mu się równie ważny. Wybrał jednak najważniejszy. Dołączył do grupy, gdzie skandowano:

- Na Ko-cha-now-skiego!

Zmierzała pod Urząd Bezpieczeństwa Publicznego.

 

Na czele szły tramwajarki ze sztandarami, dalej grupy robotników, kolejarzy i dużo młodzieży. Weszli w ulicę Dąbrowskiego. Za skrzyżowaniem, gdzie zaraz mieli skręcić, stała gromada ludzi z ciekawie zadartymi głowami. Spoglądali w okna wysokiego gmachu. Wylatywały z nich dziwne sprzęty i z trzaskiem rozbijały się o bruk. Lecz nie tylko z pięter, także i z dachu. Co raz to widzieć można było spadające stamtąd druty, maszty anten witane jeszcze w powietrzu entuzjastycznymi okrzykami tłumu. - Wyprowadzka „pajęczyny” - pomyślał Romek. - Fajnie! - Tata zawsze denerwował się słuchając „Wolnej Europy”, przeklinał hurkoty, piski i gwizdy z tej wytwórni hałasu, z której okien i dachu leciały właśnie te instrumenty o dziwnym przeznaczeniu. Jakże więc ucieszy się, gdy mu powie, że nikt już więcej nie będzie zagłuszał zagranicznego radia. Naraz pomarkotniał. Nigdy nie wymykał się tak bez wiedzy rodziców. Matka zawsze prosiła, żeby wychodząc zostawiał wiadomość, gdzie jest i kiedy wróci. Powinien był napisać na jakiejś kartce: „Nie ma mnie w szkole, poszedłem na manifestację, wracam popołudniu.” Nie napisał i jakiś niepojęty żal tak nieznośnie ścisnął mu serce, jakby bez skrupułów, nieczuły na ich miłość, uciekł nagle z domu. Lecz właśnie z dachu runęło coś niczym ogromna lanca, wbiło się szpicem w bruk, zachwiało i padło. Chyba strącono główny maszt. Tłum zawył radośnie, a Romek zaklaskał w dłonie. Rozległy się gromkie okrzyki:

- Precz z komuną!

Po paru chwilach zamętu pozostawiwszy za sobą budynek Ubezpieczalni Społecznej i lecące z niej szczątki „pajęczyny” skręcili w ulicę Jana Kochanowskiego. Budząca strach, owiana najmroczniejszą sławą siedziba bezpieki, teraz jakby ogromniała w oczach Romka. I o ileż groźniejszą ukazywała mu postać. Katownia, lecz nadto przekształcona we wrogi fort ze strzelnicami mrocznych okien, otoczona w dole kozłami zasieków. Zbliżali się do niej, on i ten nędzny, zniewolony lecz gniewny tłum. Zbuntowali się i oto są!... Popatrzył na tych, co szli obok niego. Ludzie o twarzach zwiędłych liści. Młodzi, a jakby już starzy. Z gorączką w oczach jaką miewał jego tata, gdy mówił o potajemnych mordach dokonanych na posłach przeciwnej komunistom partii. I jak nienawistnie spoglądali w okna tej mordowni. Kto z nich nie poznał jej stęchłych piwnic? Kogo nie bito tam i torturowano? Romek znał te sprawy, nie były mu obce. Czyż on nie Polak? Czyż nie miał w rodzinie bratanka, wuja, stryjenki , tych wszystkich, co przeszeli przez ręce kryjących się tam oprawców? Podniósł wyżej proporczyk, wysunął się do przodu i idąc wciąż na czele wsłuchał się przez moment w trzepot swej chorągiewki. Przepełniała go dumą, lecz ten jej papierowy furkot mrowił go dreszczem niepokoju.

Tymczasem wyprzedziło go kilku tramwajarzy. Wyszli z szeregu, minęli te młode wymachujące sztandarami kobiety, gromadę chłopców jak i on poprzedzających pochód i przez wąski właz w zasiekach podeszli pod fronton przyczajonego jakby budynku. Zakołatali do drzwi mówiąc, że są delegacją i że proponują układy. Ale nikt stamtąd nie odezwał się. Każdemu ich ponownemu stukaniu odpowiadało złowróżbne milczenie. Można by było nawet sądzić, że nikogo tam nie ma. Jednakże te ponure postaci w oknach na drugim piętrze... Stały jak mumie sztywne, nieruchome. Czasem tylko któraś z nich poruszyła nieznacznie głową. Czujnie i nienawistnie spoglądały z góry na tę ludzką kipiel wrzącą przez lata nagromadzonym gniewem. Romek czuł jak z każdą chwilą w burzową chmurę zmienia się dusza ludu. Ucichły śpiewy, wznoszono już tylko nienawistne okrzyki:

- Precz z pachołkami bolszewizmu!

Wtem w oknach na parterze ukazały się lśniące mosiężne lufy. Romka przeniknął dreszcz. Po raz pierwszy w życiu służył komuś za cel. Postanowił jednak nie okazać strachu. Podniósł wyżej proporczyk. Jednakże nie była to palna broń, głowice hydrantów. Trysnęły ostrymi strugami w zgromadzonych przy wejściu, po czym zaraz w tłum. Smagnęło go niby biczem. W jednej chwili został skąpany od stóp do głowy. Czuł nie tylko, że jest mokry, ociekający, lecz także znieważony. Tłum odczuwał to samo. Zafalował, cofnął się nieco i sięgnął po kamienie. Dobywano je łomami z krawężników chodnika. Ciśnięte z zaciekłością zabębniły jak grad po ścianach ubeckiej fortecy. Posypało się szkło z okien. W jednym z nich, nad bramą, rozległ się przeraźliwy krzyk, trafiono strażnika i natychmiast z parterowych okien wycofano hydranty. Wywołało to radość wśród szturmujących. Przedwczesną. W parę chwil później pojawiły się o dwa piętra wyżej, na parapetach i balkonach, i ponownie bryznęły wodą. Jednakże nie z taką już mocą.

Ten spadek ciśnienia wykorzystali tramwajarze. Pod gradem kamieni, jak pod artyleryjską osłoną, podbiegli znów do wejścia z łomami, by wyważyć drzwi. Były jednak z dobrej stali i nie dały się wygiąć, jak tamte do fabrycznych hal. Podważali je ze wszystkich stron, oblewani z góry pianą z gaśnic, pracowali niczym saperzy pospiesznie, wytrwale jednakże nadaremno. Drzwi nie puszczały.

Ostygli w zapale, wycofali się.

Tłum jednakże był nieustępliwy. Pod spompowanymi wodą łachmanami kryło się tyle krzywd, tyle nagromadzonej nienawiści, że odejście teraz spod tego gmachu bez wymierzenia sprawiedliwości, było wprost nie do pomyślenia. Z krawężników chodnika wciąż wyrywano kamienie, z zaciekłością bombardowano nimi okna, lżono zabarykadowanych, nawoływano do wzięcia szturmem ubeckiej katowni.

W twierdzy ubowcy, ukryci wraz całymi swymi rodzinami, spoglądali z rosnącym niepokojem na rozwścieczony tłum. Znali swoje zbrodnie, swe nieludzkie okrucieństwo, nienawiść, jaką wzbudzili w społeczeństwie i teraz byli gotowi na wszystko, aby nie dopuścić do tego, by się tutaj wdarło. A tłum właśnie zaczynał podchodzić ławą. Tramwajarki na przedzie wymachujące sztandarami, gromady chłopców, rówieśników Romka, jak dawni procarze obładowani kamieniami, robotnicy i studenci jednako zdesperowani, a wszyscy z okrzykiem:

- Precz z katami narodu!

Gdy zbliżyli się do bariery poprzedzającej kolczaste zasieki opasujące gmach, z okna nad bramą padł strzał. Po nim jeszcze kilka i seria z broni maszynowej. Idący obok Romka kolejarz osunął się na bruk. Krwawił. Lecz nie tylko on. Zewsząd wołano o pomoc, o ściągnięcie z bruku rannych. Ludzie wpadli w popłoch, lecz nie mieli zamiaru odstępować. Usunęli się na boki, przyczaili i z ukrycia spoglądali w okna ubeckiej fortecy. Romek nie chował się. Stał na środku ulicy i patrzył. Wtem w tym oknie nad bramą dostrzegł coś, zdało mu się niedorzeczną nikczemnością - strzelającą kobietę. Widział, jak przytuliwszy policzek do kolby karabinu mierzyła gdzieś starannie.

Spostrzegła ją także jedna z tych powiewających narodową flagą tramwajarek i podeszła do tej drugiej, także niosącej sztandar i jakby chcąc ostrzec ją przed niebezpieczeństwem wskazała jej to okno. Spojrzały w nie obie i poruszyły się niespokojnie, jakby zamierzały usunąć się tamtej z pola widzenia, lecz nim uczyniły krok, padł strzał. Tramwajarka, ta ostrzegana, skuliła się, oparła o tę, co wskazała jej to okno i przyklękła. Jej towarzyszka upuściła sztandar, podtrzymała osuwającą się i poczęła wzywać pomocy. Wtedy Romek po raz drugi usłyszał strzał i zobaczył, jak ta druga także poczyna się słaniać i miękko opadać na bruk. Kobieta w oknie nad bramą opuściła karabin, żeby go załadować.

- UB strzela do naszych! UB strzela do naszych! - wołano ze wszystkich stron, ściągając obie ranne z pola ostrzału. I tłum znowu zaczął kryć się za występami murów.

Romek z razu także chciał się gdzieś schronić. Wtem spostrzegł leżący na bruku porzucony sztandar. Podbiegł, rzucił swój proporczyk, chwycił leżące drzewce i zawahał się. Białe pasmo flagi unurzane było we krwi. Jak wznieść to płótno z taką okropną plamą?! Uniósł je jednak, zamachnął nim, krwawa plama na bieli załopotała na wietrze, a serce zamarło z trwogi. Teraz jemu chyba przeznaczona była kolejna kula? Spojrzał w tamto okno. Kobieta z kolbę wspartą na parapecie szukała wzrokiem nowego celu. Zacisnął na drzewcu palce jak szczęki i niemal samotny przed tą najeżoną lufami fortecą, ponownie zatoczył nad głową koło porzuconym sztandarem. Oczekując strzału nie słyszał nawet jak w tłumie za występami murów powtarzano:

- Mały bohater, mały bohater!

Naraz podbiegła do niego jakaś młoda kobieta w fioletowej jak księży ornat bluzce, pocałowała go w policzek i spiesznie wróciła w bezpieczne miejsce. Był zbyt przejęty swą niespodzianą rolą, by zwrócić uwagę na ten pocałunek.

 

Za węgłem przecznicy przygotowywano się do nowego szturmu. Romek tymczasem przechadzał się po chodniku z drzewcem sztandaru na ramieniu. Ochłonął już z pierwszego lęku i nawet nie wzdrygał się na odgłos pojedynczych strzałów oddawanych zapewne na postrach. Robił w tył zwrot, rzucał ukradkowe spojrzenie tam, skąd padł strzał i równym krokiem maszerował z powrotem. Zza rogu dobiegały doń odgłosy przygotowań do szturmu, a do głowy cisnęły się niespokojne myśli. Wiedział, że gdy tylko tamci wyjdą całą wielką gromadą, to on nie pozwoli się wyprzedzić, poprowadzi ich. Wiedział też, że gdy z tamtych okien blużnie ogień maszynowej broni i znów poleje się krew, a co mniej odważni zaczną cofać się, to wtedy on... Bo kto nie pójdzie za nim, takim chłopcem, wznoszącym skrwawione płótno?! Obrócił się plecami do najeżonej lufami warowni, wzniósł sztandar pochylając go w stronę tych , co mieli za chwilę wylać się lawą i zakołował nim nad głową. A tłum jakby go zrozumiał. Wyległ nagle zza węgłów, zza załomów, z bram i ruszył. Lecz już nie tak bezbronny, toczył przed sobą zapalone beczki za smołą. Kryjąc się za ich dymną zasłoną wznosił groźne okrzyki zdesperowany parł przed siebie.

Romek przepuścił dymiące beczki, a gdy ludzka nawała poczęła go ogarniać i wysunął się na jej czoło, poczuł zapach benzyny. Ci za nim nieśli napełnione nią butelki.- To prawdziwe powstanie! - przemknęło mu przez myśl, a serce podeszło aż pod więźbę mostka. Przypadek postawił go w jego pierwszych szeregach i rozpierała go duma. Nie chcąc stracić nic z niezwykłej okazji, szedł śmiało przed siebie. W smolnym dymie, pod racami płonących w szklanych szyjkach knotów napełnionych benzyną butelek, wśród świszczących już z obu stron kul, wśród bitewnego zgiełku, bojowych przekleństw, prowadził ten szturm wysoko unosząc sztandar. I czuł jego trzepot, jego porywającą siłę. A również ponoszony nią tłum, nie bacząc na wycelowane weń otwory luf, sunął jak nie znające lęku mrowie. Płonące beczki zderzyły się właśnie z żelazną barierą opasującą znienawidzony gmach, a jednocześnie kilka butelek z benzyną ciśniętych z czoła szpaleru sięgnęło celu. W kilku oknach bezpieki buchnęły jasne płomienie, wśród szturmujących rozległy się okrzyki entuzjazmu, lecz wkrótce ogień zgasł, a z okien drugiego piętra zionęło ogniem karabinowych salw. Zewsząd odezwały się jęki, wołania o pomoc i rzężenia konających. Wkrótce na placu boju pozostały jedynie żelazne beczki buchające czarnym kopciem smoły i kałuże krwi zmieszane z benzyną z rozbitych butelek. Romek cofnął się także. Patrząc jak ściągają za róg zabitych i rannych przechadzał się nadal naprzeciw gmachu bezpieki z zarzuconym na ramię sztandarem. Był pewny, że nastąpi kolejny szturm i czekał, by go poprowadzić.

 

- Dokąd jedziesz, stalinowski pachołku? - zapytała dziewczyna siedzącego na czołgu polskiego oficera. Nie czuł się pachołkiem Stalina, więc zamiast obrazić się, pokazał w uśmiechu zęby. Lecz kiedy towarzyszący dziewczynie studenci zaczęli wskakiwać na pancerz, oddał kilka strzałów na postrach. Oni jednak nie ulękli się. Wyciągnęli ukryte torby z cementem i zasypali nim otwory wzierników. Trzeba było albo naprawdę strzelać, albo się poddać. Oficer wybrał to drugie. Czołg stanął jak wryty i reszta jego załogi poczęła wychodzić włazem. Oblegający tłum skandował:

- Wojsko z nami! Wojsko z nami!

I chyba nie mogło być inaczej. Robotnicy, wojsko... i on razem z nimi - myślał Romek i radował się w głębi duszy widząc z jaką łatwością żołnierze przekazują demonstrantom swój bojowy wóz.. Zanim podbiegł bliżej, stalowa skorupa drgnęła i ruszyła tańcząc na gąsienicach. Prowadzona niewprawną ręką nowej załogi posuwała się jednak zwolna w stronę ubeckiej warowni. Za nią, za osłoną jej pancerza, kryli się ci z butelkami. Romek szedł obok z rozwiniętym sztandarem. W euforii walki poczuł niespodzianie jakby szczyptę lęku przed tym, co miało za chwilę nastąpić. Nie poddał się jednak słabości, śmiało szedł dalej. Był gotów na najgorsze, aby tylko to zobaczyć. Tę stalową skorupę miażdżącą zasieki i taranującą bramę. .

. Ale czołg nagle zatrzymał się. Oddał jedną, potem drugą serię z karabinu maszynowego i stał jak wrak. Nie otworzył też ognia z działa. Naprowadził je na jedno z okien bezpieki i cisza. Wycelowane milczało jakby je kto zaszpuntował.

- Nie ma czym strzelać! - rozległy się zawiedzione głosy. - Nie wierzyli wojsku, nie dali im amunicji!

- To i co?! Może wjechać w bramę jak w pole kapusty! - wołał ktoś inny. - No ruszaj, trzaśnij w te drzwi!

Czołg jednak ani drgnął i Romkowi przebiegło przez myśl, że nie tylko oni mają butelki z benzyną. Kryjącym się tam w tych oknach, także pewnie jej nie brakuje, a mógłby zakląć się na wszystko, że mają też i granaty. I zrozumiawszy, dlaczego ta stalowa skorupa nie zechce ruszyć dalej, posmutniał. Karabinowa palba nie ustawała. Strzelano z okiem do czołgu i zza czołgu do okien. Świst świdrujących powietrze kul nie robił już na Romku wrażenia i dopiero ten wyjątkowo przejmujący krzyk w oknie na piętrze uświadomił mu, że kula w celu może straszliwie boleć. Chciał spojrzeć w to okno, by ujrzeć tego tak żałośnie wyjącego, lecz dym z płonącej smoły, nagnany nagle wiatrem, przysłonił mu wszystko. Podświetlony słońcem snuł się po jezdni, gryzł w gardło i szczypał w oczy. Otarł więc rękawem łzy i zakręcił nad głową sztandarem. Lecz nikt z tłumu nie spoglądał już w jego stronę. Wszyscy byli zajęci wprowadzonym do walki czołgiem. Czekali w napięciu, co zrobi, utoruje im drogę do znienawidzonej twierdzy, czy też nie. Mały chorąży poczuł się jakby nagle opuszczony. Ostrzeliwana stalowa skorupa wydała mu się zupełnie czymś tu obcym. - Ale przecież nie robotnicy ją tu wprowadzili - pomyślał i poprzez smolny dym popatrzył raz jeszcze w tamte okna. Przyglądano mu się z nich uważnie. Uważniej niż stąd, skąd oczekiwałby uznania. Wtem podeszło do niego jakichś dwóch mężczyzn, jeden chwycił go za barki, a drugi wydarł mu z rąk drzewce sztandaru. .

- Co tu robisz?! - Był gładko wygolony i ubrany na wpół wojskowo. Podetknął mu po nos kułak i cuchnącym machorką palcem wymierzył bolesnego prztyka. - Koniecznie chcesz dostać się tam do środka?! - wskazał wzrokiem okna ubeckiej warowni. - A kochasz mamusię? To lepiej, żeby cię tam nie widzieli. - Popchnął go, zwinął niedbale odebrany mu sztandar i ciągnąc końcem drąga po bruku oddalił się, po czym wmieszał w tłum. Kto to mógł być? Na pewno nikt z manifestantów. Ktoś z tego gmachu naprzeciw. I po raz pierwszy tego dnia Romek przeląkł się nie strzałów, nie świszczących na głową kul, lecz bezpieki. Pojął, czego ludzie dotąd tak potwornie się bali.

Wpaść tam to jak w szczęki rekina. Strach. Lecz ci dwaj, co odebrali mu sztandar, mignęli mu raz jeszcze. Zobaczył ich na czele zbierających się do szturmu. Szli ze wzniesionymi w górę pięściami wykrzykując antyrządowe hasła. Romek poczuł, że traci grunt pod nogami. Co za straszliwe odkrycie! Tam w tym tłumie, który się wykrwawiał, pełno było ubeków! Zapamiętywali twarze, nawoływali ludzi do wyjścia zza węgłów, by wystawiali się na ubeckie kule. To był dlań straszliwy wstrząs. Przestał rozumieć, co się dzieje. Gdzie on się dostał, w jaki szatański taniec? Nie mógł pojąć dlaczego proste robotnicze żądania mają być płacone żetonami śmierci. Nie sięgał też myślą tak daleko, by choćby podejrzewać, że uczestniczy w grze , mającej przynieść złagodzenie tyranii despotyzmu w drodze zamiany jej na dyktaturę. Zatęsknił nagle za domem. Wrócić do jego ciszy, usłyszeć głos matki, dźwięk pachnących kalafonią skrzypiec, wchodząc przemknąć się pod gniewnym spojrzeniem ojca, usiąść za stołem do odrobienia lekcji Rzucił raz jeszcze okiem na znieruchomiały czołg, na zasychające na bruku kałuże krwi, na dymiące wciąż smolne beczki i czując jakąś pustkę w rękach po drzewcu odebranego mu sztandaru, ruszył ku ulicy Dąbrowskiego. .

Ocierając załzawione od dymu oczy, zderzył się z jakąś młodą kobietą. Fioletowa bluzeczka i ten uśmiech... Ach, to ta, co go pocałowała, gdy podniósł sztandar! Poznała go, ale było jej bardzo pilno. Puściła do niego oko i wbiegła w najbliższą bramę. Ale dokąd ona pędzi? „Halo!” Chyba w tym mieście była obca, robiła wrażenie, że nie wie, gdzie wchodzi. Chciał jej powiedzieć, że tam ubecka samochodowa baza i dom ubeckich rodzin , ale nie zdążył. Biegła już przez podwórze wprost na te garaże. Powiódł więc tylko za nią zaczepnym wzrokiem. Budził się w nim świadomy rzeczy mężczyzna i to jej filuterne zmrużenie oka zaroiło się w nim mrowiem zdrożnych myśli. Uśmiechnął się do nich i ruszył dalej.

Za najbliższym rogiem trafił na wznoszoną barykadę. Dwa przewrócone tramwaje umacniano płytami chodnika. Obok kilku młodych ludzi nalewało z kanistrów benzynę do butelek. Jakiś zbuntowany oficer uczył grupkę mężczyzn obchodzenia się z bronią. Nabijał karabin, podnosił do oka , brał coś na cel i nie oddając strzału opuszczał go trzaskając o bruk kolbą.

- A wiecie, co nam powiedziano przed akcją? - dobiegł z dala jego drwiący głos. Romek przystanął. Oficer powiódł wzrokiem po zaciekawionych twarzach. - Powiedziano nam, że jedziemy stłumić imperialistyczny spisek. Zlikwidować zrzut amerykańskich spadochroniarzy. Czy ktoś ich tu widział? Skoczków albo ich spadochrony? - dopytywał z ironią. Odpowiedział mu gromki śmiech. Nie udzielił się jednak Romkowi, wydał mu się raczej niestosowny. Nie cierpiał kłamstwa, a to było wyjątkowo podłe. Postał jeszcze chwilę, by się przyjrzeć, jak ładuje się broń, po czym skierował się ku barykadzie. Zamierzał ją wyminąć i aby przejść, wcisnął się w wąski przełaz między dwoma zwalonymi tramwajami. Lecz jakiś inny żołnierz zatrzymał go. Powiedział mu, żeby tam nie szedł, gdyż na Dąbrowskiego stoją te czołgi, co się im nie poddały i że może być jeszcze gorąco. Więc zawrócił. Wojsko...! myślał. Pojawiało się coraz liczniej. Przysyłane na odsiecz bezpiece, nie chciało walczyć po jej stronie i przyłączało się do ludu. Popatrzył w stronę benzynowej stacji. Za jej niskim murkiem klęczało kilku żołnierzy. Strzelali do okien, z których ubeccy snajperzy raz po raz razili tłum.

Z podstawionego pod aulę uniwersytecką radiowozu dobiegał ostry zniekształcony głos. Donosił o tym, że powstanie wybuchło już i w innych polskich miastach. Wymieniał ich nazwy, brzmiały jednak niezbyt imponująco. A właściwie nie słuchał. Stał nie wiedząc dokąd pójść, ssało go w dołu, głód i ledwie uświadamiane przeczucie zła.

Wtem ktoś trącił go w bok, kolega. I on także miał ochotę wracać do domu. Próbował już nawet wyjść z tego kotła z drugiej strony, przez Poznańską, ale tam też nie przepuszczano. Miał dobry pomysł, by wydostać się podwórzami. Wypatrzył nawet takie przejście. Przez wybite okno w ubeckim garażu, którego drzwi wychodziły już na tamtą stronę. Ryzykowne. Samemu brakło odwagi, proponował, żeby poszli razem. Romkowi nie podobał się ten pomysł, wszedł jednak z nim do mającej wyprowadzić ich stąd bramy. To była ta sama, w której znikła niedawno ta przyjazna mu kobieta w fioletowej bluzce. Przypomniał sobie jej bajecznie mrugające do niego oko, a także to, że jej nie przestrzegł, nie zdążył. Ogarnął go niepokój, coś podszeptywało mu, żeby zawrócił. Może nawet ta kobieta, ale jakże mógłby ją słyszeć? Posłuchałby jednak tego głosu, lecz nie był sam i nie chciał okazać lęku. Kolega także stracił już nieco pewność siebie, ale prowadził. Najpierw przez tę bramę, potem pod oknami domu bezpieczniackich rodzin i dalej, aż do samochodowej bazy. Tam odszukał wypatrzone uprzednio okienko i przy pomocy Romka wdrapał się na nie. Było dość wysoko, więc podał mu rękę i wciągnął go za sobą na czarny od sadzy parapet. Po czym wskoczyli obaj jak w studnię w mrok ubeckiego garażu. Matnia! Żelazne wrota, które miały wyprowadzić ich na inne podwórze, zamknięte były od tamtej strony. Okienny otwór, którym wleźli, ledwie rozświetlał ponure wnętrze. Zrezygnowani zawrócili kierując się smugą jego światła, wśliznęli się ponownie w najeżoną reszkami szyby futrynę i wyskoczyli wprost na ubeckiego wartownika. Musiał ich przedtem przyuważyć i czyhał pod oknem. Miał w sobie coś z pająka. Dopadł ich jak na sygnał drgającej pajęczyny. Wziął obu pod lufę pepeszy i kazał iść przed sobą. Gdy jednak podchodzili po klatkę schodową domu ubeków, kolega Romka uskoczył w bok za baterię śmietników, przemknął między nimi i uciekł. Wartownik strzelił za nim, nie trafił. I Romek poczuł gorącą lufę przytkniętą mu do pleców. Nie miał szans ucieczki, dał się poprowadzić. .

 

Gdy wepchnięty do wnętrza usłyszał łomot zatrzaskujących się za nim drzwi, a spojrzawszy głębiej zobaczył to, co widniało w półmroku, przeszył go dreszcz grozy. Na schodach, jakby na galerii, od dołu do góry, siedziało rzędem pełno mundurowych. Między rozchylonymi nogami, jak znużeni podróżni swe wędrowne kije, trzymali karabiny i pepesze. To nie wojsko, przebiegło mu przez myśl, to ubecy! Zdawało się, jakby wypoczywali. Twarze jednak mieli spięte, czujne niczym pyski psów przed polowaniem. Milczeli przyczajeni. Nawet nie zwrócili na niego uwagi. Romek spiął się jak zwierzę w potrzasku. Jeszcze próbował się wywinąć, jeszcze jakoś się wymknąć lecz silne dźgnięcie lufy pod łopatką osadziło go na miejscu. Wartownik, chcąc pokazać tym na schodach, że nie prowadzi uczniaka a prawdziwego wroga, rozdarł się na cały głos, by wyżej trzymał ręce. Ubecy popatrzyli na Romka ponuro. Lodowate iskierki w ich oczach przenikały go chłodem, napełniały uczuciem trwogi. W nogach miał jakby ołów. Postawił tę jedną, ciężką, na pierwszym stopniu, złapał się za poręcz i z trudem począł piąć się na piętro. Musiał jednak torować sobie drogę. Okupujący schody ubecy nie usuwali się, by zrobić mu przejście. Przeciskał się więc wpośród tej wrogiej galerii ocierając się o rozwarte kolana i wyrastające jakby spomiędzy nich pochylone lufy. Gdy zbliżał się do pierwszego podestu, usłyszał kobiecy krzyk, wydany jakby w rozpaczliwej walce, w beznadziejnej obronie, nienawistny i przejmujący. Po czym rozległ się odgłos wystrzału i wszystko ucichło. Drzwi, za którymi padł strzał, otwarły się gwałtownie i Romek zobaczył w nich oficera w porozpinanym mundurze. Wychylił się ciężko połową ciała, wykręconą do tyłu ręką przytrzymując się futryny. Jego rozbiegane oczy i pozlepiane potem włosy nadawały mu wygląd kogoś, kto przed chwilą stoczył zaciekły bój. Dysząc ciężko wykrzyknął:

- Jest tam kto w dyspozytorni?! To niech zadzwoni na Raszei po karetkę! Niech im powie, że jest tu ranna! Tylko nie wpuszczać mi tu łapiduchów! Posadzić ją w krześle i wystawić na podwórze!

Romek wspiął się jeszcze o dwa stopnie na wysokość piętra i trwożnie zerknął w otwór drzwi.

W głębi pokoju, pod oknem na podłodze leżała kobieta. Obok niej rosła krwawa plama. Rozdarta na piersi fioletowa bluzka nurzała się w niej jednym zwisającym krajem. Tego dnia nie raz już widział krew na bruku, lecz ta na podłodze jak w koszmarnym śnie dusiła go za gardło. Ta młoda kobieta... Gdyby był ją zawołał wcześniej, zanim weszła do tej bramy...! Ale teraz już było za późno. Leżała tam pod oknem jakby martwa. Strach. Nawet nie śmiał domyślać się niczego. Piekł go jedynie ten pocałowany przez nią policzek. Mdło i słabo... Ponownie przytrzymał się poręczy.

- Ręce do góry! - wykrzyknął wartownik, a wychylający się zza drzwi oficer spostrzegł nagle Romka i jego przerażone widokiem leżącej pod oknem spojrzenie. Błysnął wściekle oczyma.

- Trupa trzeba wynieść! - wrzasnął. - A wy kogo mi tu prowadzicie?! - obrzucił złym wzrokiem Romkowego konwojenta.

- Kręcił się po podwórzu, towarzyszu poruczniku - odparł pobladły wartownik. - Szukał tu nie wiadomo czego, buszował po garażach! - Speszony tym, że sprowadził swego jeńca w tak niestosownej chwili, służbiście stukał obcasami. Usłużnie też usunął się z drogi dwom ubekom, którzy zerwawszy się ze schodów pospieszyli zająć się trupem. Przytrzymał im drzwi i nie spuszczając wzroku ze swego jeńca prężył się na baczność. Oficer nie ukrywał swego niezadowolenia. Pojawienie się w tej chwili kogoś tak niepożądanego jak Romek wprawiało go w stan rozdrażnienia. Obrzucił go niechętnym spojrzeniem , po czym zwrócił się do tych, co zamierzali wynieść zwłoki.

- Weźcie jakieś krzesło i posadźcie! - powiedział. - Ale i przywiążcie, żeby nie spadły! - Zatrzasnął drzwi do pokoju, podszedł do Romka i chwycił go za klapy kurteczki.

- Rzucałeś butelkami z benzyną?!

Spod oficerskiej marynarki zaleciało potem. Romek drżąc na całym ciele potrząsnął przecząco głową.

- Nie, nie rzucałem.

- Pokaż rękę!

Wyciągnął przed siebie. Ubek chwycił ją w przegubie i kazał otworzyć dłoń. Romek otworzył. Oficer przyjrzał się jej, jakby zmierzał mu z niej wróżyć, po czym podniósł do nosa i powąchał.

- Rzucałeś kamieniami! - warknął zły, że nie poczuł zapachu benzyny.

- Nie rzucałem!

Ktoś niżej na schodach poderwał się ze stopnia.:

- To ten, co nosił sztandar, towarzyszu poruczniku! - dobiegł jego wesołkowaty głos. - Podłaził z nim pod samą bramę!

- Tak jest, tak jest, to ten! Chorąży tego motłochu!. - Odezwało się jeszcze kilku innych. Musieli go widzieć na czele tłumu ze swych stanowisk ogniowych. Oficer pochylił się nad nim.

- Sztandar?! Aaaa... nosiłeś sztandar, tak?!

Chciał powiedzieć, że tak, nie mógł jednakże wydobyć głosu. Czuł całą grozę tych od niechcenia rzucanych oskarżeń i z lękiem spoglądał w twarz ubeka. Ktoś od wewnątrz silnie szarpnął drzwi i z pokoju wyniesiono krzesło z przywiązanym doń trupem kobiety. Opadające włosy skrywały jej twarz, rzucała na boki bezwładnie zwisłą głową jakby przeciw czemuś protestując. Spod fioletowej bluzki wciąż jeszcze wyciekała krew. Galeria na schodach poczęła się podnosić. Robili przejście postukując bronią. Oficer końcami palców trzepnął Romka po twarzy.

`- Nie zezuj tam!

Nie zezował, ale nie powinien był widzieć tego, co widział. Więc coraz bardziej trwożnie spoglądał w przekrwione oczy ubowca. Ten wściekle wykrzywił usta.

- Więc nosiłeś sztandar, podłaziłeś z nim pod okna! - Szarpnął go za klapy. - No i widzisz, poznali cię, ty reakcyjne szczenię! Jak się nazywasz?!

- Strzałkowski.

- A imię?!

Zdrętwiały poczuł spływającą mu na wargę kroplę potu. Zlizał.

- Romek.

Naiwność odpowiedzi zaskoczyła ubeka. To zdrobniałe imię dziwnie nie pasowało do tego miejsca. Mełł je chwilę w myślach.

- Aha, Romek... - powiedział. - Tak cię wołają w szkole. Ale tu nie jest szkoła. Więc pójdziesz teraz na górę. Tam będzie miał się kto tobą zająć. Wartownik! - zawołał, puścił klapy kurteczki i pchnął Romka w stronę schodów. - Odprowadzić!

Wezwany służbiście stuknął obcasami.

 

Ci z krwawiącym ciałem byli już na dole i trup mający udawać ranną przecisnął się z krzesłem przez frontowe drzwi., by w tej siedzącej pozycji oczekiwać na podwórzu karetki pogotowia. Z ulicy wdarł się wzmożony grzechot strzałów, strażnik ruchem pepeszy wskazał Romkowi kierunek i podbiwszy mu nią jedno z opuszczonych ramion, wrzasnął:

- Ręce!

Więc Romek uniósł je znowu, bez wahania, posłusznie, jakby chcąc przypomnieć tym tu wszystkim, że jest ich jeńcem i powoli, nie oglądając się za siebie, stosownie do rozkazu rozchełstanego, począł piąć się w górę. Wrażenie, jakie zrobił na nim widok tej zastrzelonej kobiety, wstrząs, jakiego doznał, nie ustępowały. Twarz miał zdrętwiałą, niby ściętą gipsem, nogi jak z ołowiu. Jednakże na wyższej kondygnacji schodów, gdzie nie było już obsiadającej je galerii ubowców i gdzie nie musiał się przeciskać między ich obejmującymi broń kolanami, odprężył się odrobinę. Klatka schodowa mieszkalna, nie więzienna, nie różniła się niczym od innych znanych mu klatek i zaczął pomału oswajać się z tym otoczeniem. Był już prawie na górze, gdy usłyszał nagły łomot. Coś od środka łupnęło w najbliższe drzwi, po czym rozległo się kląskanie piłki. Niewidoczna skakała po podłodze, ścigał ją śmiech dzieciarni i głos strofującej ich kobiety. - Rodziny ubowców! - przemknęło mu przez myśl. - Ma tam wejść... do tej bandy bachorów! Ale się na niego rzucą, gdy się dowiedzą, że prowadził szturm na ich urząd! Na ich zabarykadowanych tam ojców. Ale sprawią mu przyjęcie!. To pewnie miał na myśli rozchełstany, mówiąc, że tam wyżej będzie komu nim się zająć. Niech go ci tu na schodach zleją, niech go nawet stłuką kolbami, on tam nie wejdzie, nie da się tam zamknąć! Raczej.... Przystanął. Zapachniało przysmażoną cebulą. Odbita od drzwi piłka skakała jeszcze po przedpokoju, dzieciary wrzeszczały nie słuchając napomnień kobiety. Na dole, wśród ubeckiej galerii, wszczął się nagły ruch. Dolatywały stamtąd ostre polecenia, rozkazy i szczęk broni. Wspiął się parę stopni wyżej. Za sobą, na schodach, powinien był słyszeć kroki konwojenta, ale nic! Nie było tam słychać żadnych kroków. Wstrzymał oddech, cisza. Chyba nikt za nim nie szedł. Ogarnął go niepokój. Gdzie mógł się podziać ten cieć?! Wziął go z podwórza, miał doprowadzić, i... gdzie teraz jest?! Postanowił obejrzeć się za nim , lecz nim obrócił głowę, coś pękło ze straszliwym hukiem. Poczuł w piersi niemiłosierny ból i schody zaczęły mu uciekać spod nóg. Chciał się złapać poręczy, lecz ta wymknęła mu się i uleciała gdzieś wysoko, gdzie już nie mógł jej dosięgnąć. Zresztą, jak uchwycić pasmo mlecznej mgły, gdy ulatując zabarwia się czerwoną pianą i wije się wciąż, wije...? „

 

Szymon skończył czytać i zastygł nad maszynopisem. Ta śmierć, znana mu jedynie z relacji świadka wydarzeń, który gotował się właśnie zeznawać, by ją zbezcześcić, odżyła w nim teraz, jeśli tak można powiedzieć o śmierci, z całym swym tragizmem. Pamiętał, iż próbował jej bronić przed zniesławieniem ufając, że będąc czysta, jest jedynie szargana. I pamiętał też gotowość świadka do potwierdzenia oszczerstw jakiejś wysługującej się ubekom baby, którą stawiał za wzór lojalności, pilne do niego telefony z poznańskiej bezpieki , jego strach przed przyjęciem awansu za cenę wycofania podyktowanych mu zeznań, peron na stacji w Zakopanem, ruszający pociąg, biegnącą za wagonem Jolę, która, by ustrzec męża przed samo upodleniem się, omal nie dostała się pod koła i tę swoją jakże naiwną mowę do głuchego jak pień na ostateczną argumentację. Misza....! Próbował przypomnieć sobie jego nazwisko, ale nadaremno. Cmentarny ptasior! No, gdyby miał wtedy to opowiadanie... Głupstwo! Nie ma takich argumentów, by odwieść od zła zsowietyzowanego poczciwca. Dziś to już zresztą bez znaczenia, jednakże te przeczytane kartki.. Skąd ten tak szczegółowy opis śmierci? Musi zapytać autora, czy oparł go na jakichś bliżej znanych mu faktach, czy to tylko literacka fikcja? Ale jeszcze inne ważniejsze pytanie. Przeczytał i co on ma z tym zrobić?! Nie widzi najmniejszych szans, by mogło ukazać się to w druku. Wsuwając je do koperty natknął się na drobną przeszkodę. Stawiała opór łamiąc się wewnątrz i utrudniając zapakowanie maszynopisu. Sięgnął dłonią między wiotkie ścianki koperty i wyciągnął tkwiącą tam, złożoną na pół kartkę. Było to czyjeś odręczne pismo. Zapewne od autora, pomyślał, rozłożył i przeczytał: .

„Do Prokuratury Generalnej o wniesienie aktu oskarżenia przeciwko Teofili Kowal”. Pochylił się nad nim z uwagą i zagłębił się w lekturze.

„W dniu 28 czerwca 1956 r. w czasie tak zwanych „wypadków poznańskich”- przeczytał - został zabity mój syn Roman Strzałkowski, trzynastoletni absolwent Państwowej Szkoły Muzycznej, uczeń 7 kl. szkoły podstawowej. Wbrew oczywistym i powszechnie znanym faktom uznano za celowe opublikować komunikaty, jakoby w walkach ulicznych nie zginęło żadne dziecko Umyślnie przeinaczono treść nekrologu zamówionego przeze mnie w „Głosie Wielkopolskim” zniekształcając czcionkę „3” w liczbie „13” określającej wiek mojego syna. Pominięto słowa, iż był on uczniem szkoły podstawowej i ażeby wprowadzić w błąd osoby pragnące wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych, podano umyślnie fałszywą godzinę pogrzebu.

„Po zabójstwie naszego dziecka funkcjonariusze bezpieki poddali mnie i moją żonę nieustanej inwigilacji. Usiłowali przemocą wciągnąć ją do samochodu, a do mnie strzelano na cmentarzu, gdy modliłem się nad grobem swego syna. Gdy w bólu i rozpaczy po stracie jedynego dziecka żona moja dotarła do gmachu bezpieki i błagała, żeby jej powiedziano, gdzie i wśród jakich okoliczności poniósł śmierć nasz syn, funkcjonariusze tego urzędu z brutalną szczerością oświadczyli jej, że w tym dniu o godzinie 12.15 nasz Romek został przez nich zastrzelony. Potem ciało naszego dziecka leżało w mieszkaniu któregoś z funkcjonariuszy.”

„ Nieznane mi są okoliczności, wśród których Teofila Kowal została nakłoniona do złożenia fałszywych zeznań.- pisał dalej ojciec Romka. - Początkowo twierdziła, że mój syn został zabity, gdy się znajdował na otwartej przestrzeni, następnie zmienia zeznanie i utrzymuje, że Romek został zastrzelony w budynku dyspozytorni parku samochodowego. We wszystkich swych zeznaniach i wyjaśnieniach Teofila Kowal twierdzi, iż w chwili śmierci naszego syna znajdowała się w bezpośredniej jego bliskości i że słyszała świst morderczej kuli. Miał być to pocisk wystrzelony przez demonstrantów z gmachu Ubezpieczalni Społecznej. Po śmierci mego syna miała ona umieścić zwłoki mego syna. w pozycji siedzącej na stojącym opodal krześle względnie fotelu. Biegli z Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu stwierdzili jednak, że kanał postrzałowy w klatce piersiowej przebiegał od dołu do góry i że sprawca zabójstwa nie mógł znajdować się na tym samym poziomie co zabity, lecz musiał strzelać do swojej ofiary z bliska, stojąc na poziomie znacznie niższym niż jego ofiara. Nadbiegająca z dala kula nie może uderzyć od dołu do góry, a zatem opowieść Teofili Kowal o nadlatującej z dala kuli jest kłamliwa. Dodaję, iż z opinii lekarzy wynika, że tor pocisku przebiegał w taki sposób, iż musiałby uderzyć w rączkę dziecka. Brak uszkodzenia tak rączki jak i rękawka koszulki pozwala na wysnucie wniosku, że przed zabójstwem sprawcy zbrodni wezwali dziecko do podniesienia rączek do góry. Prawdą więc było to, co funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa wyznali przed moją żoną : to oni byli mordercami naszego jedynego dziecka.

Gdyby Teofila Kowal była przy śmierci mego syna obecna, to ona musiałaby słyszeć morderczy strzał oddany z bliska w pomieszczeniu dyspozytorni i musiałaby widzieć zabójcę. Tymczasem podejrzana twierdzi, że strzału nie słyszała, natomiast słyszała świst morderczej kuli. Zeznanie to jest niezgodne z prawdą . Bo ani ugodzona ofiara, ani nikt z osób stojących w pobliżu niej nie może słyszeć lotu pocisku.

Nieprawdziwe jest zeznanie Teofili Kowal, jakoby zaraz po zgonie mojego syna miała ciało jego posadzić na fotelu. Gdyby tak było, to krew wypływająca z ran musiałaby ściekać w dół i przepoić dolną bieliznę, spodenki chłopca. Tymczasem pomimo silnego krwotoku, ślady krwi widniały jedynie na jego koszulce, dolna zaś bielizna była czysta. Fakt ten potwierdza prawdziwość informacji, udzielonej mojej żonie przez funkcjonariusza Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, iż po śmierci Romek został złożony w mieszkaniu na sprężynach łóżka, a krew z ran ściekała na podłogę. Dopiero później, gdy zwłoki przestały krwawić i krew zakrzepła, ciało mojego dziecka zniesiono na parter i umieszczono w fotelu.

Bliższe prawdy wydaje się przypuszczenie, iż Teofila Kowal przy śmierci Romka w ogóle nie była obecna. Swoje zeznania złożyła ona na podstawie wskazówek, udzielonych jej przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Trafność powyższego wniosku znajduje potwierdzenie w opinii, której dał wyraz tak wybitny autorytet, jakim jest dyrektor Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Poznaniu prof. dr Chróścielewski. Biegły ten określił zeznania Teofili Kowal jako niezgodne z prawdą… Niskie cele, którym miały służyć te jej konfabulacje to po pierwsze ukrycie prawdziwych zabójców mojego syna. Ale był i cel drugi. Teofila Kowal targnęła się na świetlaną pamięć mojego dziecka. Składając w charakterze świadka zeznanie przed wiceprokuratorem, kobieta ta nie zawahała się twierdzić, iz przed swą tragiczną śmiercią mój Romek plądrował mieszkania. Dopiero będąc przesłuchiwana, jako podejrzana, swoje nikczemne oszczerstwa odwołała i wyjaśniła, że tam był inny chłopiec. Nie bacząc na to, w treści postanowienia umarzającego śledztwo przeciwko Teofili Kowal, Prokurator Wojewódzki określił wyjaśnienia podejrzanej jako „jasne i logiczne”. .

Gdy dowiedziałem się, że śledztwo przeciwko tej kobiecie zostało umorzone, nasunęła mi się myśl, że istotną przyczyną tego postanowienia są nie przesłanki natury prawnej lecz jedynie względy o charakterze politycznym. Mój syn odegrał w wypadkach poznańskich rolę symboliczną.

W ogniu walki, wśród gradu kul pochwycił on leżący na ziemi skrwawiony sztandar i rozwinął go przed ziejącymi ogniem oknami gmachu Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Wtedy tysiące ludzi patrzących na tę scenę porwało wzruszenie i entuzjazm. Ja i moja żona wychowaliśmy Romka w duchu polskiego patriotyzmu. Ale syn nasz nie poległ w walce ani nie padł od zbłąkanej kuli. Dziecko nasze zostało zamordowane, samotne i bezbronne, w budynku Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Bezlitośni siepacze wzięli na nim odwet. Ukrywanie przed społeczeństwem tej straszliwej zbrodni oraz okoliczności, wśród których ona została popełniona, osłanianie przed wzgardą społeczeństwa zabójców naszego Romka - to nie jest racja stanu. To tylko trwoga przed potępiającym wyrokiem historii tych, na których głowy spada odpowiedzialność za niewinnie przelaną krew polskiego dziecka.”

Szymon skończył czytać i znieruchomiały dłuższą chwilę wpatrywał się w widniejący na dole odręczny podpis - Jan Strzałkowski.

Zastanowiło go, skąd takie pismo w rękach jego literackiego petenta? Z góry wykluczał wszelką prowokację. Nasuwało się jedyne wyjaśnienie: Ojciec Romka nie mogąc zamieścić w żadnej z gazet protestu przeciw szkalowaniu w sądzie swego syna, nie mając innego sposobu, by ogłosić publicznie, w jakich okolicznościach został on zamordowany, przepisał w paru egzemplarzach ten list i kolportował wśród znajomych. Pomagało mu to przytępić straszliwy ból.

Nazajutrz Szymon wcześniej, niż zwykle zjawił się w redakcji. Pierwszy chciał dopaść naczelnego, by wręczyć mu ten tekst. Był pewny, że po przeczytaniu zwróci mu go z cierpką, może nawet gniewną uwagą, nie mniej chciał usposobić go doń w miarę przychylnie. Ale naczelnego jeszcze nie było. Sekretarka powiedziała, iż dzwonił, że przyjdzie nie wcześniej, niż za godzinę. Nie pozostawało nic innego jak czekać.

We wspólnym redakcyjnym pokoju nie było jeszcze nikogo. Po jakiejś chwili wszedł kierownik działu recenzji. Człowiek o podwójnym arystokratycznym nazwisku Budrec-Błoski. Pochodził z Krakowa, z kolebki anytsowieckiej reakcji, był ponoć kiedyś aresztowany, przesiedział parę tygodni w bezpiece, mrugał doń nie raz porozumiewawczo, gdy ktoś wspomniał o jej metodach, a na dźwięk imienia Stalina wpadał w sztuczny entuzjazm i z ironią wynosił pod obłoki jego umiłowanie ludzkości, niezłomną wolę światowego pokoju, dobrodziejstwo łagrów i brak skrupułów przy wysyłaniu na śmierć swoich wrogów. Szymon czuł w tym redakcyjnym koledze pokrewną mu duszę. Bez namysłu więc położył przed nim teczkę z opowiadaniem.

- Przeczytaj! - powiedział. - Będę bronił tego na kolegium. Mam nadzieję, że poprzesz mnie tam.

- Awangardowa proza? Nie?! Zrozumiale napisane?... Ale widzę, że odkryłeś nowego autora - rzekł spojrzawszy na kartę tytułową i uśmiechnął się pobłażliwie. - Będzie ci zawdzięczał debiut.

- Nie o to chodzi - odparł Szymon. - Chcę zrobić wszystko, żeby to wydrukować.

Kierownik działu recenzji w lot pojął, że nie ma tu miejsca na żarty. Spoważniał, wydobył z koperty maszynopis, położył przed sobą i z przygiętą wskutek jakiejś wady kręgosłupa, sztywno osadzoną głowę, zagłębił się w lekturze. Szymon wyszedł z pokoju, zostawiając go samego.

Gdy, po załatwieniu bieżących spraw w sekretariacie, wrócił do pokoju, Budrec-Błoski zaskoczył go osobliwym pytaniem.

- Czy ty to już czytałeś?

Jakże mógł wątpić?! Potwierdził skinieniem głowy, a szef działu recenzji wbił weń surowe spojrzenie. .

- I ty chcesz to dać do druku?!... - Nagle ruszył ku niemu z tym swoim zgiętym, może przez bezpiekę przetrąconym karkiem, z pochylonym jak do ataku czołem. - Czy ty, kochasiu, zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz?!- wycedził chuchając mu w twarz. - Wydarzenia poznańskie, ja to rozumiem... Tragiczny bilans błędów władzy, nadużycie prawa, słuszność po stronie skrzywdzonych , zresztą uznana przez towarzysza Gomułkę, potwierdzona w jego wystąpieniu, ale to, co pisze twój autor, kochasiu, to już nie robotniczy zryw. I nie o naprawę systemu mu chodzi. To, co on tam ukazuje, ten wyległy na ulice tłum, te jego hasła, żądania... to już nie proletariat, mój drogi, to żądny

zemsty motłoch kontrrewolucji. I ty chcesz z tym stawać na kolegium?! Czy ty wiesz, jak to zostanie zrozumiane?! Radzę ci, oddaj to dzieło autorowi, zanim rozejdzie się w redakcji, że przetrzymujesz tu coś takiego. - I zwrócił mu kopertę z maszynopisem jak fałszywy banknot.

Szymon sam już nieco zaniepokojony, ze zdumieniem patrzył na uznanego krytyka. Rzadkie włosy nastroszone w kurzy czubek, nadawały mu wyglądał kogoś, kto w ciężkiej chorobie zrywa się z łoża w przestrachu mając jeszcze w wyobraźni nie spędzony z oczu koszmarny sen.

- Autorowi? Dlaczego zaraz autorowi? - zaoponował Szymon. - Puściłbym do druku. W końcu to cenzura decyduje o tym, co może pójść a co nie. Od tego chyba jest.

Szef działu recenzji popatrzył na niego jak na jednorożca.

- Kochasiu! - zawołał oburzony jego ignorancją. - Nad czystością linii pisma czuwa naczelny, nie cenzor! - Po chwili zmienił ton. -. Daj to szefowi - poradził. - Niech rzuci na to okiem. Tylko nie mów nic o druku. Powiedz, że przeczytałeś i że donosisz mu, iż wpłynął taki tekst.. On powinien wiedzieć, co przychodzi do redakcji.

Szymon spojrzał chłodno w błyszczące oczka. Żarliwie przyjazne podpowiadały mu, jak ma się utrzymać na redakcyjnym stołku, przestrzegały przed ryzykiem ulegania emocjom, łatwym kontaktom z niepewnymi autorami i truchlały w lęku, czy aby ich nie odtrąci.

Prociuch! - przemknęło mu nagle przez myśl - Towarzysz Prociuch! Nie ten sam, co tam w Zakopanem, ale tak jak tamten przyjmujący prawdę za polityczny błąd, podszyty strachem „człowiek czystych rąk.” Szymon chciał jeszcze bronić tego opowiadania, mówić o sile autentyku lecz czubek nastroszonych włosów na głowie krytyka czynił go tak podobnym do wypłoszonej kury, że odeszła go ochota do dalszej rozmowy.

Ktoś trzasnął drzwiami windy, po czym rozległ się odgłos pewnych siebie kroków ucichających za progiem sekretariatu. Naczelny?... Lecz czy w ogóle należało pokazywać się z tym u niego? Czy dając mu do ręki tak niecenzuralny tekst nie narazi autora na kłopoty? Spojrzał na kopertę, w jednym z jej rogów widniało imię i nazwisko autora. Jednakże oba dziwne, jakby wymyślone. Przy tym brak adresu, a także numeru telefonu. Lemnos... Kryspin Lemnos. Nazwa geograficzna, nazwisko czy pseudonim? Prawdę mówiąc, nie od rzeczy byłaby tutaj taka ostrożność, albowiem to co w kopercie... Jasna cholera z cenzurą! Nigdy dotąd nie trafił mu się w redakcji tak odważny tekst. I właśnie ma go zwrócić autorowi! Ale co powiedzieć, kiedy się zjawi? Że jego opowiadanie nie spełnia warunków druku, że źle napisane, niedojrzałe? Że nie opanował jeszcze formy i żeby się wprawiał, dużo czytał, najlepiej „Konarmię” Babla lub „Moje uniwersytety” Gorkiego? Tak pozbywano się w większości redakcji każdego próbującego wyłamać się spod cenzury autora, co i jego samego także nie raz spotykało. Czuł się wtedy jak na przesłuchaniu: fałszywe oskarżenia i beznadziejność obrony. A więc jak z tym autorem? Inaczej, nie tak cynicznie? Pochylić się i wyznać mu intymnie, iż uważa, że to rzecz dobrze napisana, prawdziwa i nadzwyczaj ważka. Jednakże ze względu na jej niebezpieczne treści byłoby ryzykiem puścić ją na „szczotki”, do wstępnego druku, gdzie właśnie, mający ukazać się numer, czyta reżimowa cenzura. I broń Boże, nie zdawać się na nią! Samemu zapobiec mogącym wyniknąć stąd konsekwencjom. Nie pokazywać po redakcjach, schować głęboko do szuflady, może kiedyś, po latach... choć to mało prawdopodobne. Albo też przerobić na inne realia! Hiszpańskie...! Zaśmiał się gorzko w duchu. Pozmieniał w swej pierwszej książce bohaterów, te ofiary sowieckiego systemu, na hiszpańskich komunistów, aby tylko wydać, ujrzeć ją w druku i wciąż nie mógł sobie tego wybaczyć. Parszywe argumenty! Mełł je z niechęcią w myśli jak wyrzuty sumienia. Wiedział jednak, że gdy pokaże się tu autor tego opowiadania, nie przejdą mu przez gardło.

Wkrótce zjawił się naczelny. Wracał z narady w Centralnym Komitecie. Odkładał właśnie słuchawkę telefonu ze specjalną linią łączącą bezpośrednio redakcję z Domem Partii, gdy wszedł Szymon. Spojrzał z trwożnym namaszczeniem na aparat z czerwonym kablem, wręczył naczelnemu kopertę z opowiadaniem i wbrew przestrogom kierownika działu recenzji powiedział, że jest to propozycja do druku. Zwierzchnik wyraźnie podekscytowany niedawno odbytą naradą, odłożył podany mu pakiet i polecił dać go do przeczytania sekretarzowi redakcji. Szymon jednak nie dał mu się spławić. Powiedział, iż to, co tu przyniósł, uważa za rzecz szczególnej wagi i to nie tylko ze względu na wartości literackie.

- Sekretarz, gdy to przeczyta, też nie podejmie sam decyzji. Ono - coraz bardziej myślał o tym opowiadaniu jako o czymś w tym systemie niezwykłym - i tak tutaj wróci - zapewnił, a po ascetycznej twarzy naczelnego przemknął refleks czujności. Niezawodny stróż systemu znał zasadzki, jakie mogły nań zastawić frakcyjne wilkołaki. Spojrzał na nazwisko na kopercie, wykrzywił podejrzliwie usta, zapytał Szymona, czy wie coś o autorze, a dowiedziawszy, że to ktoś zupełnie nieznany, surowo ściągnął brwi.

- Zaczynają lansować nowych, całkowicie nieznanych ludzi - powiedział.

- Rodzą się młode talenty - zauważył Szymon.

Zwierzchnik zmierzył go zimnym wzrokiem, ściągnął wąskie wargi i rzekł obcesowo:

- Nie chodzi o talenty, tu idzie o przewartościowania! Ideologiczne i personalne. Pan także może wkrótce znaleźć się na śmietniku literatury.

Szymon nie miał telefonu z czerwonym kablem, nie bywał także na zebraniach w Komitecie Centralnym i jedynie mógł domyślać się o czym mówi jego szef. Zdumiało go raczej niż zaniepokoiło, że w następstwie jakichś zmian może znaleźć się na śmietniku. Toteż grożbę naczelnego przyjął jako jego zwykły polityczny szantaż

- Chciałbym, żeby pan to przeczytał - nalegał podsuwając mu kopertę. - To jest o „poznańskim czerwcu”, robi niemałe wrażenie.

- Nie jestem tu od przeżywania jakichkolwiek wrażeń - odparł zwierzchnik cedząc słowa. - Mówi pan, że o „czerwcu”? - nastroszył brwi. - Dobrze, niech mi pan to zostawi.

Szymon wyszedł z gabinetu niepewny tego, co go jutro spotka.

 

O decyzji dowiedział się już nazajutrz. Naczelny wezwał go do siebie, przyjrzał mu się uważniej niż zwykle i z zatroskaniem zmarszczył czoło. Jak na człowieka w pełni oddanego partii, miał dziwną słabość do wyłamujących się spod cenzury twórców, zachowując jednak należytą ostrożność, w stosunku do tych, którzy angażowali się politycznie. Opowiadanie, które podsunął mu Szymon, musiało przemówić doń autentyzmem wydarzeń. Nie wyciągał z nich politycznych wniosków, nie usiłował podważyć ich prawdziwości.

- Przyczyna śmierci tego dziecka nie została do końca wyjaśniona - rzekł. - Nie znamy jej sprawcy i nie będziemy tego dochodzić. Należy to do sądu, nie do literatury. Najlepiej wstrzymać się z jakimkolwiek wyrokiem w tej sprawie, zwłaszcza literackim.

Trudno było się z tym zgodzić, ale należało przyznać, że przynajmniej nie uległ panice. Co prawda piastując znacznie wyższe stanowisko od redaktora Budrec-Błoskiego, nie musiał się aż tak bać, nie mniej zasługiwało to na łut uznania. W tym systemie było to i tak wiele. Oddał Szymonowi kopertę podobnym gestem , jakim zwracano mu kiedyś jego podania o rewizję sprawy, lecz nie tak już złym jak poprzedniego dnia wzrokiem odprowadził go do drzwi.

Szymon nie spodziewał się niczego więcej. Ciężar odpowiedzialność za niedopuszczenie do druku tak przejmującego dokumentu został zeń zdjęty i przyjął to z ulgą.

 

W dniu, w którym miał się zgłosić autor opowiadania, odbywało się redakcyjne kolegium. Szymon uprzedził sekretarkę, żeby, jeśli ktoś do niego przyjdzie, natychmiast go stamtąd wywołała. Siedział na zebraniu jak na szpilkach, nie słuchając toczących się dysput, krytycznych ocen poprzedniego numeru, myślał jedynie o tym, co powie temu młodemu człowiekowi. W żadnym wypadku, myślał, nie powinien stąd wyjść zlekceważony, czy odtrącony.

Jednakże autor nie zjawił się w umówionym dniu. Nie przyszedł też następnego. Minęło może dwa tygodnie, gdy Szymon zupełnie przypadkowo dowiedział się, że pewien młody, zapowiadający się pisarz z Poznania wyjechał za granicę i poprosił o azyl. Nazwisko uciekiniera zupełnie nie przypominało tego, jakie figurowało na karcie tytułowej utworu, ale Szymon nie miał wątpliwości, że chodzi o jego odrzuconego autora.

Tegoż dnia wyszedłszy z redakcji postanowił wrócić do domu spacerem. Minął księgarnię sąsiedniego wydawnictwa, Sejm z błyszczącą w słońcu szklaną kopułą i powiewającą na maszcie narodową flagą. Ilekroć spoglądał na nią przechodząc, odnosił wrażenie, że z dnia na dzień z biało-czerwonej staje się czerwono-różowa. Sejm znajdował się nie tak daleko od gmachu KC Partii, a tam wisiał już tylko czerwony sztandar. Otrząsnął się z ponurych myśli, doszedł do rogu i zatrzymał się przy krawężniku, by przepuść jadący trolejbus. Przeszedł na drugą stronę jezdni spoglądając w dół krętej ulicy i nie dochodząc do Alej Ujazdowskich skręcił ku wejściu do parku. Za skrzydłem bramy stała zielona drewniana buda , w której o każdej porze roku siedział garbus przy osobowej staroświeckiej wadze. Było w zwyczaju, wchodząc tą bramą, wesprzeć kalekę. Szymon w jesionce, w zimowych butach stanął na chwiejnej szali i szukając w kieszeni monety, przyglądał się w zamyśleniu, jak garbus przesuwa po dźwigni mosiężne odważniki. Od czasu swego pobytu w przeciwgruźliczym prewentorium w Zakopanem nigdy nie próbował zważyć się bez ubrania. Odebrał karteczkę z tuszowym druczkiem wyniku, zapłacił i puścił się ogołoconą z zieleni alejką. Była pora roztopów, więc brnął po rozczłapanej na żwirze brei. Bezlistne drzewa rzucały, na ośnieżone jeszcze trawniki, poplątane cienie czarnych koron. Niespodzianie zatęsknił za Tatrami. Za horyzontem szczerbatych szczytów, za cienistymi szlakami dolin, szumem potoków i barwnymi akwarelami podmokłych łąk spływającymi spod skalnych ścian. A właściwie za tamtym swym pobytem w pierwszych dniach wolności. Może nawet za tą dziewczyną z ZMP, za tą uwodzącą go czerwoną gruźliczką? Jak jej się ułożyło życie z tym tak pogardzanym mężem? Ale dziwne... Nazwisko jego nie zostało wymienione w tym piśmie do Generalnej Prokuratury. Prociuch.... Jak to się stało, że nie znalazł się wśród świadków oskarżenia obok Teofili Kowal? Że nie złożył w sądzie zeznań szkalujących to zamordowane dziecko? Wyjeżdżał przecież z Zakopanego z postanowieniem dotrzymania danej bezpieczniakom obietnicy, odwrócenia od nich podejrzeń o zbrodnię. Ustrzegła go przed tym Jola, jego żona? Czy wbrew jego woli wybronił go przed zupełnym już spodleniem się towarzysz Zyga? Czy może po prostu jako kłopotliwego świadka oddalił go sąd? „Towarzysz Wiesław”, nowy szef Państwa, rozpiął parasol nad uczestnikami „poznańskiego czerwca” i surowy wymiar bezpieczniackiej sprawiedliwości rad nie rad musiał schować swe wyszczerzone zęby. Sprawa, jak wiele innych, rozmyła się w kompromisach między „jastrzębiami” a „czerwonymi gołębiami” Nie pociągnięto do odpowiedzialności winnych śmierci chłopca, ale też uznano, że nie ma potrzeby nurzania go w bagnie fałszywych oskarżeń. Przeminęło, pomyślał, utonęło w mętnym nurcie czasu.

Szukając ucieczki przed ulicznym gwarem, zagłębił się w labiryntach parku. Było raczej pustawo, jakieś dwie, trzy pary na ustronnych ławkach, staruszka z dziecięcym wózkiem. Zapach roztopów wprawiał Szymona w rozleniwienie. Zaszyć się w jakiejś cienistej alejce, zapomnieć, gdzie żyje, poddać się tym błogim przelotnym chwilom zobojętnienia, bez których trudno by żyć. W oddali na stawie, w niewielkiej przerębli, pływało stadko kaczek. Dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, pod opieką niespokojnej matki, drobiło bułkę i rzucało na ciemne lustro wody. Ptaki podpływały, łapały chciwie namiękłe okruchy i połykały je kłapiąc wzniesionymi w górę dziobami. Staw, dzieci, kaczki i podkradające im bułkę pyski wynurzających się z głębiny karpi nastrajały go pogodnie, rozbrajały napięte w redakcji nerwy. Wypatrzył właśnie odpowiednią ławkę. Uprzątnięta ze śniegu i wygrzana w słońcu, gwarantowała przyjemny odpoczynek. Lecz gdy zbliżył się do niej, dostrzegł na oparciu wymalowane czerwoną farbą napisy:

„Studenci do nauki!” „ Literaci do pióra!”, „Syjoniści do Syjonu!”

W redakcji co raz częściej mówiło się o niepokojach na uniwersytecie. Opatrznościowy mąż Października, Gomułka, odgrażał się pisarzom za ich żądanie zapewnienia wolności słowu, grzmiał na studentów i Żydów, nastrajał do nich wrogo kręgi milicyjne. Szymon ominął zamazaną hasłami ławkę i siadł na innej. Zatrwożony głos kobiety odwołującej dzieci od przerębli, zdawał się ginąć gdzieś w dali, jak echo, a Szymon usłyszał tego ubeka, który na widok Romka wspinającego się po schodach z podniesionymi w górę rękami wrzasnął:

- Trupa trzeba wynieść! A wy kogo mi tu prowadzicie?!

Grób Romka Strzałkowskiego na poznańskim cmentarzu

 

----------------------------------------------

 

Janusz Krasiński (1928 - 2012) - wielki patriota i wybitny pisarz, autor słuchowisk radiowych i sztuk teatralnych. Członek Szarych Szeregów. Więzień niemieckich obozów koncentracyjnych (m.in. w Auschwitz, Dachau) , a po wojnie więzień Mokotowa, Wronek i Rawicza.

Laureat licznych nagród literackich, m.in. Nagrody im. Józefa Mackiewicza w 2006 roku za autobiograficzną tetralogię - „Na stracenie”, „Twarzą do ściany”, „Niemoc”, „Przed agonią”.

W 2016 roku, pośmiertnie, została wydana przez "Arcana" część zamykająca autobiograficzny cykl - "Przełom".






Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.