Wzgórza błękitnych nut – nuty błękitnych gór. O muzyce Tomasza Trzcińskiego
data:21 maja 2018     Redaktor: Agnieszka

Jakże niezwykłego znaczenia mogą nabrać w naszym życiu zbiegi okoliczności. Dzięki wizycie w Polsce i prapremierze w Wadowicach, mieście Św. Jana Pawła II, mojego solowego koncertu pt. „Co mu w Duszy Grało“, 8 lipca 2017, poświęconego naszemu Ojcu Świętemu, postanowiłem odwiedzić rówież moje dawne rodzinne strony: Podhale i niezwykle urokliwie położone na zbiegu Pienin, Beskidu Sądeckiego i Gorców – Krościenko nad Dunajcem.

Niebieska Sokolica, lipiec 1992


Mój „Raj utracony“, w którym niegdyś, rokrocznie, wędrując po wszystkich okolicznych górskich szlakach i zwiedzając wszerz i wzdłuż, wszelkimi możliwymi środkami transportu, cały region, spędzałem młodzieńcze wakacje. Odwiedziny Krościenka rozpocząłem od odwiedzenia dawnego domu mej Babci, którego nie widziałem od ponad dekady. Spotkałem i poznałem tam jego nowych właścicieli, wspaniałych ludzi, a do tego wielkich miłośników kultury i sztuki, którzy nie tylko przywrócili domowi jego dawną świetność i blask, ale także postanowili tam na stałe zamieszkać, przywracając temu miejscu ponownie radość życia i znaczenie. Ten dom stał się – ku mojej wielkiej radości - spełnieniem ich marzeń. Długo na to czekał! Wywiązała się bardzo ciekawa rozmowa. Jednak czas mój był bardzo ograniczony, i na pożegnanie podarowalem im moje nagrania, których zawartość wiąże się przecież wieloma wątkami z regionem Podhala i jego kulturą, będąc moją osobistą pamiątką muzyczną i plastyczną z okresu dzieciństwa i młodości. Szczególnie zaś ich druga, zupełnie improwizowana część. Nagrania te powędrowały jednak szybciej i dalej, niż mogłem to sobie wówczas wyobrazić. Stała się rzecz absolutnie niezwykła. Powstała na ich temat recenzja, której autor bardzo głęboko, i wnikliwie odczytał treść całej wykonywanej przeze mnie muzyki i źródeł jej powstania, jak też i fascynacji, z której wyrosła. Takie rzeczy zdarzają się naprawdę niezmiernie rzadko. Po 12 latach od powstania tej płyty ktoś, zafascynowany jej muzyką, postanowił oddać jej kilka chwil prawdziwie pięknej refleksji. Oddajmy mu więc teraz głos:

 




 

Jakub Żmidziński

Wzgórza błękitnych nut – nuty błękitnych gór

Pewnego lipcowego popołudnia do drzwi domu przy ulicy Słonecznej w Krościenku  zapukał nieznajomy mężczyzna. Krótka wymiana zdań z jego nową właścicielką a moją siostrą, przerodziła się w dłuższą rozmowę. Po godzinie gość odjechał pozostawiając krążek CD zatytułowany Blue mountains (Niebieskie góry). Tym mężczyzną okazał się od lat zamieszkały w Niemczech pianista Tomasz Trzciński, jednak jego wizyta nie była przypadkowa. Tutaj bowiem mieszkała kiedyś jego babcia i jako dziecko wielokrotnie  spędzał w tym miejscu wakacje. Później powracał, by zobaczyć, jak wzrasta klon, który niegdyś zasadził i czy dom nadal stoi opuszczony.

Kiedy płyta, którą pozostawił, trafiła w moje ręce, byłem zaskoczony: ktoś zagrał Koncert koloński! Jak to możliwe? Tę legendarną improwizację sprzed ponad 40 lat, która dawno temu otworzyła mi drogę do jazzu i zapoczątkowała fascynację niezwykłym muzykiem, jakim jest Keith Jarrett! – pianista i kompozytor, przede wszystkim jednak genialny improwizator! Już w latach 60. grywał w różnych jazzowych bandach i zakładał swoje, na początku lat 70. grał w zespole Milesa Davisa, równocześnie rozpoczął karierę solową, wydając płyty studyjne i koncertowe z muzyką improwizowaną. Aż nadszedł rok 1975, kiedy w Kolonii zaimprowizował koncert, wydany następnie przez firmę ECM. Do dziś jest to podobno najlepiej sprzedający się album jazzowy w historii. Ale czy tylko jazzowy? Jego siłą jest właśnie uniwersalność, umiejętność łączenia stylistyk: od tanecznego, bluesowego rytmu, przez patos klasycznie brzmiącego fortepianu, w którym pobrzmiewa nie tylko tradycja amerykańska spod znaku Gershwina, ale i europejska, bliska Czajkowskiemu, Chopinowi czy Beethovenowi, a może i zapowiedź późniejszej pracy Jarretta nad kompozycjami Jana Sebastiana Bacha. W końcu liryzm, w którym słychać pogłos ballad rockowych, i popowych, folk i minimal, a nawet dźwięki bliskie graniu tapera ilustrującego niemy film. To jednak, co w tej kompozycji porywa, to przede wszystkim nieskażona muzyczna energia, brzmiąca niczym współczesna, amerykańska oda do radości, młodości, życia. Taki entuzjazm znany mi jest jeszcze tylko z jednej płyty jazzowej, kiedy po dwumiesięcznym tournée, zimą 1980 roku w pewną piątkową noc w San Francisco zagrało trzech gitarzystów z różnych stron świata i muzyki: Hiszpan Paco de Lucia i dwóch Amerykanów: Al Di Meola i John McLaughin. Ale oni bawili się swoimi instrumentami, grali swoje kompozycje albo pastiszowali znane standardy, a Jarrett zagrał swoją suitę raz jedyny, z głowy!

Nie był to jego jedyny koncert improwizowany – rok później podczas tournée po Japonii dał pięć koncertów w różnych miastach i każdy z nich był inny, nie powtarzają się nawet muzyczne tematy. Trzeba widzieć jak Jarrett gra – najpierw zapada w ciszę, potem stapia się z klawiaturą, zaczyna wyć, jęczeć, tańczyć przy fortepianie. A wszystko to na poważnie, nie pod publiczkę, czy dla zabawy – to właśnie jego autentyzm porywa i czaruje słuchaczy, muzyka tworzy się na żywo. Jego niezwykle emocjonalnie bogate koncerty bardziej przypominają muzyczne misteria. W latach 80. wchodził w ciemniejsze rejony dźwięków, gdy nagrywał Paris Concert, La Scala czy Dark Interwales. Ale podczas Koncertu kolońskiego spod palców wydobywają się wciąż nowe, żywe, tryskające gejzery dźwięków z samego wnętrza, z duszy, z głębin ziemi – z wszechświata? Improwizacja bowiem jest sama w sobie aktem quazi-religijnym: nie dość, że wywodzi się z tradycji obrzędowej, powtarza akt stwórczy, a my – słuchacze - stajemy się współuczestnikami zmagań kreatora. Takie napięcie nie przechodzi przez artystę bezkarnie. Pod koniec lat 90. przez wiele miesięcy Jarrett doświadczał zespołu chronicznego zmęczenia i podniesienie wieka klawiatury fortepianu, na którym grał od 3 roku życia, przerastało jego siły.

Jarrett stworzył nową formę, nie eklektyczną, jak niektórzy jazzmani grający z muzykami etnicznymi czy ludowymi – stopił różne muzyczne światy w jedno, wypracował rozpoznawalny styl, który nie ma nic wspólnego z manierą. Pomijam tu jego inne ścieżki muzyczne: kwartet amerykański i kwartet europejski (z Janem Garbarkiem), trio z którym nagrał kilkadziesiąt krążków z interpretacją standardów, improwizacje grane na klawikordzie i na instrumentach etnicznych, interpretacje muzyki barokowej i współczesnej czy kompozycje orkiestralne. Jądrem jego twórczości pozostają jednak koncerty solowe.

Prawdę mówiąc ciekaw byłem, czy ktoś kiedyś odważy się je zagrać, czy jest to w ogóle możliwe. Myślałem raczej o elektronicznie programowanych akustycznych fortepianach, kiedy nie trzeba instrumentalisty, by zabrzmiał instrument. Ale to nie to samo, to byłaby wręcz muzyczna herezja! Zagrać Koncert koloński Jarretta to raz, a jeszcze go nagrać, chyba po raz pierwszy w historii – jakiej to wymaga odwagi! Przecież improwizacja to efekt nie tylko kreatywności muzyka, ale i nastroju chwili, interakcji improwizatora z publiką, z miejscem. Zadawałem sobie pytanie, czy możliwa jest transkrypcja nutowa tej kompozycji – czy Mozart by to zapamiętał, jak niegdyś Miserere? Otóż jest – i to autoryzowana transkrypcja, z której skorzystał Tomasz Trzciński, choć jak pisał, początkowo uważał, że zagranie tego koncertu to "czyste szaleństwo". Przecież w słuchaczu zawsze uruchamia się mechanizm porównywania z pierwowzorem. Wszak nie wiemy jak grał Bach, Mozart czy Chopin, choć wiemy, że świetnie improwizowali – Jarretta nagrania znamy, któż sprosta mistrzowi! A jednak – zagranie Koncertu kolońskiego daje tej kompozycji nowe życie – cóż z tego, że skomponowany podczas improwizacji jest tak samo utworem jak Die Kunst der Fuge Bacha i jak każda genialna muzyka domaga się grania.

Tomasz Trzciński nagrał ten koncert w całości i umieścił na dwupłytowym albumie, zatytułowanym Blue mountains. Okładkę stanowi obraz utrzymany w odcieniach niebieskich, na pierwszy rzut oka zdający się abstrakcją, jednak miłośnik Pienin szybko odkryje na nim ścianę Sokolicy. Mało tego, kiedy zacznie szperać w Internecie, znajdzie na kanale youtube całość ilustrowaną diaporamą złożoną ze zdjęć pejzaży pienińskich, otwartą właśnie Sokolicą, a gdzieś około 5 minuty przemknie fotografia wspomnianego na początku drewnianego domu, ukrytego za rozłożystym klonem. Dowie się też, że kilkuminutowa improwizacja zamykająca pierwszy krążek albumu, a następująca tuż po Koncercie kolońskim zatytułowana Mountain, oparta jest na mało znanym motywie pienińskim.

Tak pomyślany album staje się przyczynkiem do postawienia kolejnych pytań: w jaki sposób muzyka amerykańskiego jazzmana, zagrana ponad 40 lat temu w niemieckiej Kolonii, współbrzmi z Pieninami? Jak się z nimi splata? Czy można Jarretta słuchać „przez” Pieniny, a może Pieniny oglądać niosąc w sobie świetliste dźwięki Jarretta? A przecież nie jest to muzyka ilustracyjna, tak jak ilustracyjny nie jest Bach czy Chopin. Albo raczej: jest nie tylko ilustracyjna, ale i abstrakcyjna, uniwersalna i gęsta, zapewne można ją odnieść do różnych pejzaży – wielokrotnie wspominam różne melodie czy pasaże Jarretta w zupełnie innych miejscach i sytuacjach. W przypadku Trzcińskiego chodzi o coś więcej, o coś bardzo osobistego, o jego głębokie przeżycie, które splotło daleką muzykę z tym właśnie miejscem i pozwoliło spuentować amerykańską kompozycję improwizacją na góralski temat. Tu chodzi równocześnie o uniwersalność sztuki i o jej absolutnie osobisty wymiar. Piękno tej muzycznej kompozycji i piękno Pienin splotły się w doświadczeniu Trzcińskiego w jedną całość, wzajemnie się oświetlając i może inspirując.

Jak Trzciński gra pieniński Koncert koloński? Jest niezwykle skupiony, nie śpiewa czy jęczy jak Jarrett i choćby po tym szybko można poznać, że to jakaś inna wersja znanej wcześniej muzyki. Gra wiernie, zarazem akcentuje inne nuty, czasami dokonuje drobnych zmian tempa czy dynamiki. Inaczej brzmią niektóre akordy i pasaże, a w części 3 koncertu muzyk pozwala sobie nawet na własną, kilkuminutową improwizację. Słucham tego nagrania po raz kolejny z nieukrywaną satysfakcją i choć trudno mi się wyzbyć porównywania z pierwowzorem – ta wersja rozszerza mój odbiór. Trzciński jest bardziej lirykiem, o czym też świadczy pozostała jego, bogata zresztą, twórczość. Mniej u niego owego bluesowego tętna czy zadzioru free jazzu. Jest bardziej europejski, bardziej słowiański. Oswaja tę muzykę, przepuszcza przez własne doświadczenie, doświadczenie kontemplatywne, doświadczenie Pienin. I tu warto odsłuchać ostatni utwór na płycie, zarejestrowany podczas występu jako bis, będący zarazem zwieńczeniem Koncertu kolońskiego. Utwór nosi tytuł Mountains (Góry) i jest to improwizacja na temat góralskiej przyśpiewki – jak wyjaśnia artysta w liście do mojej siostry:

Hej ani mnie ani mnie –  piękna melodia śpiewana jest na akordzie durowym skali jońskiej, a nie jak większość góralskich melodii – lidyjskiej. Krościenko było pod tym względem charakterystyczne, że skala jońska i łagodniejsze melodie, bez ostrych dysonansów dominowały w tamtejszej melodyce. Naturalnie były także melodie podhalańskie – bardziej lidyjskie. Pieśni z Krościenka są bardzo nastrojowe. Wyśpiewał mi je z pamięci słynny w regionie Podhala folklorysta, gawędziarz, muzyk i zawodowy meteorolog, dzisiaj już nie żyjący śp. Jan Kacwin z ulicy Zdrojowej w Krościenku nad Dunajcem, a ja zanotowałem je tak, jak było to możliwe. Oto pierwsza strofa (a może jedyna) tekstu do tej pięknej melodii:


Hej, ani mnie ani mnie

Hej, to dziewce nie mi, nie

Hej, co se wołki pasło w głębokiej dolinie

Hej, co se wołki pasło w głębokiej dolinie

 

To rzeczywiście piękna melodia, zupełnie – o ile mi wiadomo – nie funkcjonująca obecnie w repertuarze miejscowych zespołów. Trzciński robi z niej kontemplatywny komentarz, splatający różnorodne źródła muzyki w jedną szeroką rzekę przemierzającą Pieniny, oplatającą kolońską katedrę, a z nią wszystkie katedry starego kontynentu i wpływającą do tego samego oceanu, do którego po drugiej stronie planety dążą rwące strumienie amerykańskiego jazzu.

Ale materiał zarejestrowany na płycie wpisuje się w jeszcze jeden kontekst, zupełnie nieczytelny dla osoby postronnej, a niezwykle ważny dla samego muzyka. Pewnym tropem może tu być data jego zarejestrowania: koncert odbył się 2 kwietnia 2005 roku. Ów dzień wspomina artysta tak:

Wieczorem 2 kwietnia 2005, w dniu, w którym Papież Jan Paweł II żegnał nasz świat, miałem zaplanowany koncert w Wiesbaden. Mimo naporu wirujących myśli i uczuć związanych z tym co przeżywaliśmy wówczas wszyscy, musiałem ten koncert zagrać. I tak powstało nagranie, które później ukazało się na moim pierwszym, wydanym w następnym roku albumie Blue Mountains (2006). […] Zaś na bis, który prawdopodobnie grałem w momencie, gdy Papież opuszczał nasz świat, zagrałem dla pełnej sali improwizację do starodawnej, tradycyjnej pieśni z Krościenka nad Dunajcem: Hej ani mnie ani mnie. Później dowiedziałem się,  że to były właśnie te chwile, gdy Papież odchodził...

Nie zapomnę ich do końca życia. Pomyślałem później, że w jakiś sposób ta muzyka mogła mu towarzyszyć, choć z pewnością jej nie słyszał. Jednak – nigdy nie wiadomo...

 

Od tego czasu Trzciński wielokrotnie grywał Koncert koloński, również w Polsce, nagrał też większy projekt, łącząc wspomniany koncert z fragmentami Die Kunst der Fuge Bacha i utworami Szostakowicza oraz własnymi improwizacjami. Czy grając kompozycje Jarretta w różnych salach Europy wspominał Pieniny? Czy powraca myślami do błękitnego jęzora Sokolicy? Zapytajmy raczej: czy może tego nie robić, skoro, jak napisał na wkładce do swego pierwszego, dwupłytowego albumu, o którym tu mowa, a słowa te odnoszą się co całości, choć szczególnie do drugiego krążka, nagranego podczas koncertu kilka miesięcy później:

Cykl utworów Blue mountains […] jest całkowicie improwizowany. Tytuł ten nawiązuje do pewnego wspomnienia z polskich gór, gdy podziwiałem piękno skalnych masywów, które w szarym świetle mglistego dnia przybierały barwę prawie błękitną. Ten niezwykły moment uwiecznił mój Ojciec na obrazie, który ciągle przypomina mi ten odległy czas.

Blue mountains to tytuł drugiego krążka i tytuł całości. Na tym drugim, w pełni autorskim dysku artysta powraca też do motywów z Koncertu kolońskiego. Brazylijski kompozytor Hector Villa-Lobos odrysowywał na papierze milimetrowym kontury pejzaży górskich czy miejskich i traktował je jako linię melodyczną, ale zabieg ten wydaje się naiwny. W muzyce Trzcińskiego doszło do ciekawszego, bardziej poetyckiego przełożenia pienińskiego pejzażu na muzykę i trzeba jego Błękitne góry traktować jako dźwiękowe odzwierciedlenie Pienin, a rzeka muzyki spływająca z ich źródeł, dziwnym zrządzeniem opatrzności swymi meandrami dopłynęła również do wzgórz nad Tybrem.

Autor - Pan dr Jakub Żmidziński, pasjonat  muzyki i kultury polskiego Podhala, jest adiunktem na wydziale Edukacji Artystycznej i Kuratorstwa Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. ( http://uap.edu.pl/uczelnia/kadra/zmidzinski-jakub/ )

Fotografie Pienin, Gorców i Beskidu Sądeckiego z lat 1992-1993:  © Tomasz Trzciński

Recenzja ta ukazała się drukiem w roczniku Nr 27  Prac Pienińskich. W niedzielę, 27 maja br, o godz. 18.00 w Dworku Gościnnym w Szczawnicy Pieniński Oddział PTTK w Szczawnicy zaprasza na promocję tego numeru i zaprezentuje także fragmenty z płyty „Blue Mountains.“ (http://www.pttkszczawnica.pl/single-post/2017/04/27/Promocja-książki-Prace-Pienińskie-26 )

Adres publikacji źródłowej w internecie: Pressmania

(http://pressmania.pl/wzgorza-blekitnych-nut-nuty-blekitnych-gor-recenzja-na-ktora-muzyka-czekala-12-lat)

Nagrań z albumu Blue Mountains można także posłuchać nieodpłatnie na stronie Albumu Blue Mountains (http://www.tomasz-trzcinski.info/listenforfree/blue-mountains.html )

 

Post scriptum: I tak, w roku 2006 zaczęła się moja długa droga, już nie tyle poprzez prawdziwe góry, co poprzez góry pracy nad doskonaleniem gry, improwizacji, nagraniami, koncertami i tym wszystkim, co doprowadziło również do koncertu w Wadowicach, a także do wydania moich ostatnich solowych albumów pt. „Polskie melodie“. Fascynacja i miłość do do polskiej kultury muzycznej i tradycji Podhala, a szczególnie urokliwych, jak żadne inne, polskich gór - Pienin i Beskidów z okolic Krościenka nad Dunajcem. Ona jest częścią mojej muzyki. Zawsze ze mną podróżuje, i zawsze odzywa się na koncertach. Jest u mnie na etacie i muzyka, i malarza. A album „Blue Mountains“ był jej pierwszym, prawdziwie osobistym - muzycznym obrazem. Bardzo serdecznie dziękuję Panie Jakubie!

A Państwa zapraszam na Video, o którym mowa w tej recenzji:



Materiał filmowy 1 :

Zdjęcia do artykułu :
Zdjęcia do artykułu :
Blue Mountains 2016
Blue Mountains 2016
W rezerwacie Biała Woda, lipiec 1993
W rezerwacie Biała Woda, lipiec 1993
Widok spod Wysokiej na Pasmo Radziejowiej, lipiec 1993
Widok spod Wysokiej na Pasmo Radziejowiej, lipiec 1993
Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.