Żyjąc w obozie, przejęci własną niedolą, nie zastanawialiśmy się początkowo, jaki los Niemcy gotują Żydom. Wiedzieliśmy tylko, że zamknięci są w gettach utworzonych w miejscach ich stałego zamieszkania, zmuszani do ciężkiej pracy i narażeni na liczne szykany. W obozach koncentracyjnych było ich początkowo bardzo niewielu. Ci, co tam trafili, nie mieli prawa przeżyć dłużej niż kilka tygodni. Był to bowiem czas, gdy szczególnie zaciekle prześladowano księży katolickich, adwokatów, prokuratorów, oficerów zawodowych i Żydów. Wśród prześladowców więźniów tych kategorii szczególnym okrucieństwem odznaczał się kapo Ernst Krankemann. Dyrygował on za pomocą bicza lub drąga „zaprzęgiem" złożonym z księży i Żydów ciągnących 500-kilogramowy walec używany do niwelowania placu apelowego. Plac ten był w tym czasie rumowiskiem z błotnistą sadzawką pośrodku, w której topiono pobitych i zmiażdżonych walcem. Nie odczuwaliśmy w tym czasie szczególnego współczucia dla Żydów, bo każdy z nas żył również w śmiertelnym zagrożeniu. Dziennie mordowano w obozie kilkakrotnie więcej Polaków niż Żydów. Nic więc dziwnego, że zmysły nasze wytężały się tylko w jednym kierunku: staraliśmy się przeżyć dzień bez „wpadki", i przetrzymać — jak się to mówiło — „do wiosny", która, wierzyliśmy, przyniesie upragnioną wolność.
Stosunek Polaków do Żydów zmienił się gwałtownie z chwilą wprowadzenia w życie „Sonderaktion", akcji masowej zagłady. Dzień po dniu nadchodzić zaczęły wówczas do Oświęcimia transporty z Żydami z całej niemal Europy. Jak dowiedzieliśmy się od kolegów pracujących na rampie kolejowej przy wyładowywaniu tych transportów, większość przybyłych lokowana była na autach ciężarowych lub pędzona wprost do krematorium. Wśród ofiar byli nie tylko mężczyźni, ale również kobiety i dzieci, a nawet kaleki i niemowlęta. Coraz częściej siadywaliśmy po pracy zamknięci na blokach, na czas przybycia transportu zarządzano bowiem tzw. „Lagersperre". Widzieliśmy wtedy przez szpary w drzwiach pędzonych przez bramę tych Żydów, którzy jako młodzi i zdrowi przeznaczeni byli do pracy.
Jeden z transportów skierowanych wprost do komory gazowej spotkałem pewnego dnia powracając do obozu po zakończeniu pracy. Spotkanie to zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Uderzyła mnie wielka cisza i zdumiewająca bierność tego pochodu do krematorium. Transport przyszedł z Kresów Wschodnich i składał się z Żydów ortodoksów. Szli ósemkami, trzymając się mocno pod ręce. Ubrani byli w długie chałaty, na głowach mieli jarmułki lub okrągłe kapelusze z szerokimi rondami. Pod kapeluszami tymi kryły się wymizerowane twarze, rudawe loki, długie siwe brody. Wszyscy byli w czerni. Z urywków zdań, jakie udało nam się pochwycić, zrozumieliśmy, że zupełnie nie zdają sobie sprawy z faktu, iż zaledwie krótkie minuty dzielą ich od zagłady. Uporczywie i niezachwianie wierzyli niemieckim bajkom o przeniesieniu na osiedlenie.
Skąd brało się u Żydów to naiwne i ślepe zaufanie do niemieckich obietnic, trudno zrozumieć. Co więcej, odczuwali jak obrazę okrzyki siedzących za drutami współziomków i starych więźniów, ostrzegające o zbliżającej się śmierci w komorze gazowej. Traktowali te przestrogi jak niesmaczny żart, skierowany pod swym adresem w trudnych godzinach życia.
Masowy napływ Żydów do Oświęcimia rozpoczął się już od pierwszych miesięcy 1942 roku. Zwożono ich nie tylko z Polski, ale również z Czech, Słowacji, Francji, Austrii, z Włoch, Jugosławii, Węgier, Grecji. Miałem możność bliżej poznać ich życie i zaobserwować wielkie różnice, jakie istnieją między Żydami pochodzenia askenazyjskiego i sefardyjskiego. Przybysze z południa Europy (Żydzi sefardyjscy) nie mogli się porozumieć ze swymi współbraćmi pochodzenia askenazyjskiego, posługującymi się żargonem jidysz. W wielkiej masie żydowskiej zatraciła się też ich warstwa inteligencka, do obcowania z którą byłem przyzwyczajony jako uczeń gimnazjum w Sosnowcu, gdzie znaczny procent mieszkańców stanowili Żydzi.
W środowisku oświęcimskim dominowali żydowscy robotnicy i rzemieślnicy. Stanowili oni dużą grupę wśród obozowego proletariatu. Kryli się na dolnych łóżkach w bloku, pracowali w najgorszych komandach i długo cierpieli z zimna i głodu, bo nie otrzymywali ani paczek żywnościowych, ani paczek z odzieżą. Warunki, w jakich żyli Żydzi w roku 1942/43 przypominały nam nasze przeżycia w początkach istnienia obozu.
Dopiero pod koniec 1943 roku los Żydów numerowanych uległ poprawie. Zostali bowiem dopuszczeni do pracy w szpitalu, w warsztatach i w magazynach. Zajmowali stanowiska „Vorarbeiterów", kapów, spotykało się ich nawet wśród obozowych prominentów. Zmiana ta wiązała się z wydanym za czasów komendantury Liebenhenschla zakazem bicia więźniów i z .postępującą w szybkim tempie ewakuacją elementu polskiego w głąb Niemiec. Warto tu dodać wyjaśnienie, że wśród awansowanych do roli funkcyjnych Żydów trafiały się — podobnie jak w innych grupach narodowych — jednostki karierowiczowskie i brutalne, zainteresowane wyłącznie polepszeniem sobie bytu za wszelką cenę.
Do Żydów, z którymi utrzymywałem bliższy kontakt, należał m.in. wybitnie inteligentny Żyd z Francji, dawny urzędnik francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, którego imienia niestety już nie pomnę. Na podstawie prowadzonych z nim rozmów przekonałem się, że Żydzi zdawali sobie dobrze sprawę z trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się Polska. Nie oczekiwali od nas większej pomocy aniżeli ta, jaką otrzymywali. Mieli natomiast głęboki żal do swoich wpływowych ziomków zamieszkałych za Oceanem. Oskarżali ich o obojętność wobec skazanych na zagładę Żydów wschodnioeuropejskich, obojętność motywowaną rzekomo faktem, że wschodni Żydzi zamykali się w gettach (mowa tu o gettach w znaczeniu przedwojennym, o gettach dobrowolnych, w odróżnieniu od gett przymusowych, wprowadzonych przez Niemców). Wyobcowywali się w ten sposób z otaczających ich społeczeństw i stawali kamieniem u szyi kulturalnego żydostwa zachodniego, reprezentującego w tym czasie tendencje asymilacyjne. Różnice istniejące między żydostwem „zacofanym" i żydostwem „postępowym" wywoływały wzajemne irytacje i niepotrzebne spory. Zdaniem mego rozmówcy, żydostwo zachodnie starało się nie dostrzegać cierpień żydostwa gettowego. Pozbycie się, czy też osłabienie liczebne elementu „zacofanego" leżało nawet w interesach zachodniego żydostwa. Nie przypuszczali, że nakazana przez Hitlera akcja zagłady przybierze aż takie rozmiary. Dramatyczne samobójstwo szlachetnego Żyda z Polski, Szmula Zygelboima w Londynie, o którym dowiedziałem się po wojnie, wydaje się być potwierdzeniem tej niezwykłej interpretacji.
Na zadawane często Żydom obozowym pytanie, czym należy tłumaczyć bierną postawę Żydów wobec ich prześladowców, tak różną od postawy walczącego nieustępliwie narodu polskiego, spotykałem się najczęściej z odpowiedzią, że decydujący wpływ wywarło tu wychowanie i religia. Żydzi wierzyli, że nie należy się sprzeciwiać woli Boskiej i że ostatecznie Bóg nie dopuści do zagłady Izraela. Nieuzasadnioną nadzieję podtrzymywała również ich nadmierna ufność w potęgę pieniądza. Zamożni Żydzi sądzili, że za pomocą pieniądza uda się światlejszej i zamożniejszej części żydostwa wykupić od zagłady.
Nie godziłem się duchowo z obserwowaną postawą bierności przyjętą przez większość Żydów. Mnożące się wiadomości o zbrodniach popełnianych na tych ludziach przez Niemców musiały wywoływać współczucie. Codzienny blask płomieni wydobywających się z kominów krematorium, wywożenie chorych i wycieńczonych Żydów i Polaków wprost ze szpitali do komór gazowych, widok żegnających nas setek wzniesionych w górę w rozpaczliwym geście rąk, oraz coraz bardziej drastyczne wieści o mordowaniu przez esesmanów kobiet i dzieci żydowskich pogłębiały to uczucie. Nic więc dziwnego, że pełnym uznaniem darzyliśmy nielicznych, ale zdeterminowanych obrońców warszawskiego getta, jak i organizatorów buntu w oświęcimskim „Sonderkommando".
Więźniowie złożonego z Żydów „Sonderkommanda", używani do pracy przy gazowaniu ludzi i paleniu zwłok w krematoriach, zdawali sobie sprawę, że wcześniej czy później jako naoczni świadkowie ludobójstwa skazani będą na zagładę. Przypuszczenia te potwierdziły się, gdy trzystu ich kolegów zamordowano w komorach gazowych, oznajmiwszy im przed tym kłamliwie, że zostaną wysłani transportem do Gliwic. Szykowali się więc, by w krytycznej chwili drogo sprzedać swe życie w walce z Niemcami. „Sonderkommando" liczyło siedmiuset ludzi młodych, silnych i dobrze odżywionych. Gromadzili oni po kryjomu broń, w szczególności granaty przemycane z „Union-Werke"[1]), gdzie pracowały Żydówki. Do walki miały wystąpić załogi wszystkich krematoriów. Utworzone zostało wspólne dowództwo. Nieszczęśliwy przypadek spowodował, że bunt wypadł przedwcześnie i ogarnął tylko część spiskowców. Tym co plany pokrzyżował, był niemiecki szpicel-kryminalista, który zaskoczył sztab organizacji bojowej w krematorium IV podczas obrad i został tam zabity. Obok załogi krematorium IV udział czynny w walce wzięła też załoga krematorium II przy współudziale zmiany nocnej. Budynki tych krematoriów zostały podpalone i wysadzone w powietrze. Kapę Reichen-backa, Niemca, wrzucono żywcem do pieca. Więźniowie rzucili się do ucieczki...
Około dwustu pięćdziesięciu uczestników buntu zostało zabitych w czasie tej ucieczki, dwunastu więźniów tych dwóch załóg i z nocnej zmiany rozstrzelano. Wśród zabitych znaleźli się czołowi organizatorzy buntu: Zelman Gradowski z Suwałk, Józef Warszawski, warszawiak przywieziony do Oświęcimia z Paryża, Józef Deresiński z miejscowości Łuna pod Grodnem, Ajzyk Kalniak z Łomży, Łajb Langfus z Makowa Mazowieckiego i Łajb Panusz z Łomży. Nie ustalono, czy któremuś z uczestników buntu udało się ujść z życiem").
Bunt krematorium wybuchł 7 października 1944 r. Pracowałem wówczas w komandzie zewnętrznym „Praha-Halle". Trzymano nas w czasie tych wydarzeń leżących plackiem na ziemi, pod groźbą użycia karabinów. W kilka miesięcy później, 6 stycznia 1945 r., już po moim wyjeździe z Oświęcimia, powieszono cztery Żydówki oskarżone przez gestapo o dostarczenie materiału wybuchowego dla „Sonderkommanda". Były to Ella Gartier, Róża Robota oraz Toszka i Regina o nazwiskach nieustalonych. Była to ostatnia egzekucja publiczna w Oświęcimiu.
Jak się układały w Oświęcimiu stosunki między Polakami i Żydami? W pierwszym okresie istnienia obozu zdarzały się niejednokrotnie wypadki, że stosunek do Żydów był pogardliwy i brutalny, podobnie jak do wszystkich innych słabych i bezradnych. Uległ on zmianie w miarę ujawnienia się pełnej prawdy o podjętej przez Niemców akcji totalnej zagłady, żydzi mogli odtąd liczyć na opiekę polskich lekarzy i sanitariuszy, gdyż otworzono im dostęp do szpitali. Otrzymywali też częściej pomoc żywnościową od Polaków, których zaopatrzenie znacznie się poprawiło od czasu otrzymywania paczek. Dodatkowy wpływ na podniesienie się" poziomu życia Żydów w obozach oświęcimskich miał również fakt, że zatrudniono ich w komandach dających łatwy, ale i bardzo ryzykowny dostęp do bogactw, tzw. „Kanady", czyli dóbr, jakie nadchodziły wraz z transportami skazanych na zagładę. Część tych dóbr, wykradana i przemycana do obozu, służyła do przekupywania esesmanów, a także do wymiany z cywilami i przygotowywania ucieczek.
Do wzruszających przykładów w stosunkach polsko-żydowskich należą dzieje Edka Galińskiego, nr 531, instalatora narodowości polskiej i Mali Zimetbaum, nr 19880, przywiezionej z Belgii, a zatrudnionej w FKL[2]). Zawiązała się między nimi głęboka miłość; młodzi postanowili uciec. Edek przebrany w mundur esesmana „konwojował" Malę, przebraną w strój męski. Przy pomocy zdobytej nielegalnie przepustki wydostali się poza wielką „Postenkette". Ucieczka miała więc początkowo przebieg pomyślny. Dopiero po kilku dniach natknęli się nieszczęśliwie na posterunek graniczny w pobliżu Żywca, gdy próbowali przekraść się do Słowacji. Sprowadzony na przesłuchy i poddany torturom Edek nikogo z pomagających mu w ucieczce nie zdradził. Zginął na szubienicy z okrzykiem: „Niech żyje Polska!".
Mala następnego dnia po egzekucji Edka podcięła sobie żyły żyletką. Rozwścieczeni esesmani niemal zadeptali ją nogami na oczach całego obozu kobiecego. Zmarła w drodze do krematorium, wieziona na taczce przez więźniarki. Wśród zbiorów oświęcimskich zachował się szkicowy portrecik Mali Zimetbaum, wykonany w obozie przez jednego z przyjaciół Edka Galińskiego[3]).
[1]Firma „Weichsel-Union-Werke", gdzie produkowano zapalniki, materiały wybuchowe, z których produkowano prymitywne granaty, zatrudniała więźniarki Oświęcimia.
[2]FKL — Frauen-Konzentrations-Lager. Mala Zimetbaum była zatrudniona w „Blockfiihrerstube" tego cbozu.
[3]Wiesław Kielar, Edek i Mala. „Zeszyty Oświęcimskie", str. 109-119.