-----------------------
Szef
Urzędu ds. Kombatantów
i Osób Represjonowanych
ul. Wspólna 2/4 00-926 Warszawa
Szanowny Panie,
W ostatniej korespondencji od Państwa otrzymałam odmowę przyznania mi tytułu „działacza opozycji antykomunistycznej i osoby represjonowanej”. Podstawą odmowy jest brak potwierdzenia przez wiarygodne dokumenty archiwum IPN faktów dających mi mandat do tego tytułu.
Z ubolewniem stwierdzam, że nie mogę dostarczyć, jak Państwo sugerują, jakichkowiek dowodów wspierających mą prośbę. Mogę tylko w skróconej wersji opowiedzieć mój długi sen. Dla mnie piękny:
Jest połowa września 1976 roku. Mój syn przez noc całą coś stuka na maszynie z długim jak stół wałkiem. Okna zakrywa kocem, bo mieszkamy w „studni” na ul. ----- 4. m. 20. Koc ogranicza światło, ale nie walenia w klawisze. W nocy brzmi to jak seria karabinowa. Podkładamy więc koce, filce pod nogi stołu, by nie budzić ludzi i strachy. Zerkam na wałek, a tam „Komunikat I KOR”. Włączam radio, a tam czytają to, co na wałku. Fala była zagłuszana, więc doczytałam sobie sama – z wałka.
Potem zaczęli się pojawiać różni, młodzi, choć i starsi. Szczególnie utkwił mi w pamięci taki jeden wysoki. Sięgałam mu do pępka. Przynosił różne torby, a w nich drewniane ramki, puszki, chyba z farbą i jakieś siatki. Gdy otwierałam drzwi stał z palcem na ustach, uśmiechał się uroczo, podawał torby i zabierał te, które wcześniej przynosił. W swym zachowaniu był mile elegancki, choć jako krawcowa nie byłam zachwycona jego strojem.
Po pewnym czasie syn zrobił rodzinne spotkanie. Uprzedził mnie i Zenka, znaczy się mego męża, a swego ojca, że będziemy mieli spotkanie z „panami ze służby bezpieczeństwa” i żeby się nie denerwować i delikatnie „splawić”. I tak się szybko stało. Niebo i ziemia w porównaniu do pana Wojtka „Długiego”. W pracy poproszono mnie do osobnego pomieszczenia, gdzie usłyszałam, że mogę zapomnieć o premiach, podwyżkach, a nawet o dalszej pracy, jeśli syn nie zrezygnuje z działalności. Groźby spełniły się co do joty, z wyjątkiem jednej: nie zabito mi syna. Żyje do dziś.
Dla koleżanek byłam czymś gorszym – matką zdrajcy. Kto wiedział wtedy, że te upodlające, poniżające zachowania trzeba dokumentować? Mąż nie do końca posłuchał instrukcji – nagabnięty przez esbeka podczas pracy na budowie, bardzo się zdenerwował, wziął co miał pod ręką, proste narzędzie budowlane, już nie pamiętam, proszę wybaczyć – mam już 90 lat, łopatę czy kilof, i zaczął gonić esbeka. Do domu wrócił szczęśliwy jak rzadko. Zdalismy „chrzest” rodzinny na piatkę.
Od tego czasu zostaliśmy subiektami w sklepie syna. Sprzedawaliśmy podczas jego długich nieobecności tzw. „bibułę”. Nabywców przybywało z każdym tygodniem; dzienny przemiał (średni) 15 osób. Każdy dzwonek do drzwi początkowo powodował stan przedzawałowy, z czasem spowszedniał - „wejdą, to wejdą”. Była prenumeratura, były zapisy na zapowiadane tytuły, była księgowość itd. Państwo wiecie zapewne to lepiej ode mnie. Kilka razy weszli. Dziwne, że mnie nie ruszało to specjalnie. Byli grzeczni, choć grzebali też w brudnych rzeczach, dwa razy nawet przerzucali węgiel w towarzystwie męża.
Jedną wizytę pamietam szczególnie. Któregoś dnia w środku nocy syn przywiózł „świeżynkę” z Warszawy. Transport ogronmy. Do tej pory syn zawsze rozwoził „nadmiar” i chował u pani Kingi, pana Andrzeja Babaryko albo u pana Janusza Płóciennika. Tym razem jednak, okazało się, że ma obstawę, więc to dalej leżało. Dzień po wpadł pan Mirek Michalik i z uśmiechem na ustach (miał go zawsze) zabrał syna. Wrócili po paru godzinach z kilkoma paczkami. Później dowiedziałam się, że był to prawie cały nakład ulotek „katyńskich”. Mieliśmy więc w mieszkaniu „beczkę prochu”. Następnego dnia po 6 rano syn wyjechał do pracy. Około 11. dzwonek do drzwi. Tym razem rzeczywiście groził mi zawał. Młody człowiek podał mi kartkę od syna: „Wydaj te paczki co wczoraj. Będzie kocioł”. Wydałam. Pół godziny później dzwonek do drzwi – nalot. Wpadło ich chyba z sześciu, uzbierali pół korytarza bibuły i jak w „Zakazanych piosenkach”, po zapełnieniu nyski – taki ichni samochód do przewozów gabarytowych - czekali na powrót syna. Syn przyjechał tramwajem, choć dwa cywilne samochody jechały za nim, a sześciu pieszych jechało w ścisku na wyciągnięcie ręki syna.
Dlaczego o tym śnię? Ważne było spotkanie mych oczu z oczami syna. „Zdążył?” „Tak”. Po prostu okupacja. Syna zabrali na 98 godzin. A ulotki poleciały z „Magdy”. Niestety mnie tam nie było, bo jestem schorowana i nie miałabym sił w nogach, żeby uciekać, jak na przykład studenci spod DH „Central”, ale to było w 1981 i jest udokumentowane w archiwach. Więc zgodnie z Państwa wykładnią oni są, a mnie nie ma. I dobrze mi tak, zapomniałam wraz z mężem odebrać od esbeków wizytówek. Polak mądry po szkodzie.
Z rzeczy nieudokumentowanych. Połowa sierpnia 1980 roku. Godzina 5. Dzwonek. Syn uspokaja: - to tylko Kinga. Znika. Po dwóch godzinach wraca i się pakuje: ręcznik, pasta do zębów, szczoteczka i mydełko. Podchodzi i mówi: - kiedyś wrócę. Pół godziny mija, wychodzę po zakupy. Po drugiej stronie ulicy stoi cywilny samochód, stał tak, jeśli ma pamięć nie szwankuje, trzy dni. Syn wrócił po ponad dwóch tygodniach - 3 września. I wtedy zaczęło się piekło. Po kilku miesiącach syn wywiesił kartkę, by nawiedzający nasze mieszkanie, na wzgląd zdrowia mieszkańców odpuścili sobie choćby niedzielę. Kartka jest w archiwum IPN. Kogo dotyczy? Nikt nie wie.
To był piekny sen! Kogo nie gościłam. Była pani Ania Walentynowicz, pan Jacek Kuroń, był pan Jan Józef Lipski, ten szczególnie się zachwycił herbatą zaparzoną w łódzkiej wodzie, na marginesie pół majątku wydałam na herbatę, tego też nie ma w dokumentach, herbata na rynku była „zdobyczna”. Pan Bogdan Lis, studenci Uniwersytetu Karola w Pradze Czeskiej, chłopcy z SKS krakowskiego, Zbigniew Romaszewski, ale szczególnie pamiętam niejakiego Janusza Szpotańskiego - oryginał.
Pisząc o piekle zapomniałam o jego przedsionku. Syn jeszcze w 1977 roku wpadł na pomysł założenia pisma literackiego. Miał do tego prawo, jako że był studentem filologii polskiej. Prawo prawem, ale „Puls”, który założył, był wydawany poza prawem, na dodatek podał w stopce wraz z Jackiem Bierezinem i Witoldem Sułkowskim swój, czyli nasz adres. U nas, na mojej stolnicy, syn z panem Płóciennikiem zbijali drutem pierwszy numer. Szanowni Państwo, dni temu kilka, syn mnie powiadomił, że jego mieszkanie po 1984 r., na ul. ----- było objęte esbecką ksywą „Baszta”. Sam zażartował, że jeśli ul. ------- to „Baszta”, to (mieszkanie rodziców), idąc tym tropem, winna być „Barbakan”. Co ciekawe – po „Baszcie” też nie ma śladu w IPN.
12 grudnia, krótko po jedenastej dzwonek do drzwi. Znowu SB. Tym razem w spokoju. Pamiętam tylko syna, który pytał: - to co? Jestem Piłsudski? Miał kaca po wieczorze kawalerskim, ślub i wesele gotowaliśmy na 25. Dali mu wypić pół litra zimnego zsiadłego mleka. Ślub był po roku. Moja córka, Halina była w 8. miesiącu ciąży. Dostała histerii. Czy to się dokumentuje?
Inny epizod, którego nie ma i być może go w ogóle nie było. Przyjeżdżam do ZK Łowicz w odwiedziny. Witają mnie inne kobiety gratulacjami: - pani syn wygrał plebiscyt! - Jaki? - Kto będzie najdłużej siedział! Syn pocieszył mnie, żebym się nie martwiła. To lepsze niż Sybir - powiedział. Po wyjściu syna na ul. ----- też wrzało. Odwiedzali nas związkowcy z całego kraju. Szczególnie miły był pan Zygmunt Jędrzejczak z Tomaszowa Mazowieckiego (Krzyż Komandorski OOP), który mimo ciężkiej choroby zwoził kawałki kurczaka i ręczne pamiątki „Solidarności”, w stanie wojennym i po. Po pewnym działaczu – górniku, musiałam myć podłogę i korytarz – naniósł pół wiaderka pyłu. Ale to nic. Była niedziela, krótko po 4. nad ranem. Wcześniej obudził wszystkich Filipczaków na ul. ----- a było ich trzech. Filipczak, to nazwisko w łódzkiem jest bardzo popularne. Żyje tu ponad czterysta osób o tym nazwisku. Dobrze, że znał chociaż ulicę. Koniec snu wiąże się ze spotkaniami chmary ludzi i powstania w efekcie deklaracji założycielskiej Łódzkiego Towarzystwa Inicjatyw Społecznych. Wtedy część osób stała w kolejce na schodach czekając na złożenie podpisu. Herbaty nie mogłam już podać – zabrakło szklanek i kubków. Był 1988 r. Tu kończę opowiadać sen, bo przecież nie mogę wiarygodnie udowodnić, że coś w życiu robiłam. Brak dokumentów. Ale miałam sen!
Jako, że jest to pismo urzędowe załączam ksero z książki wydanej przez IPN łódzki w 2008 roku. „Niezależność najwięcej kosztuje” - zbiór wspomnień ludzi opozycji łódzkiej. Nieskromnie dodam, ze tytul pochodzi ze wspomnień mego syna. Jako że jestem zbyt stara i nadto doświadczona, pozwolę sobie krótkie fragmenty zacytować. Aneksy i załączniki mają bowiem tę szczególną cechę, iż są wtedy, gdy są potrzebne, a nikną gdy tej potrzeby nie ma.
Wojciech Hempel (Krzyż Komandorski OOP): „KOR-owskie „podziemie” w Łodzi zdominowali dwaj ludzie – Tomek Filipczak i Józek Śreniowski. Ogromną większość bibuły do Łodzi hurtowo sprowadzał Tomek. W mieszkaniu przy ul. -----. prowadził „sklepik”. Zdarzały się rewizje, ale ta rodzina była twarda. Na jego głowie były: transport, punkty przerzutowe, magazynki i finanse, a także organizacja „Pulsu” Gdy poszedł do karnej kompanii, jego rolę w kolportażu przejęła Kinga Dunin i bibułę kupowałem w jej mieszkaniu...” (str. 84).
Józef Śreniowski – jedyny członek KOR i KSS „KOR” w Łodzi (Krzyż Komandorski OOP): „Powiedziałbym, że chyba niewiele by się udało, gdyby nie kilka rodzin. Bo zaczęło się tak naprawdę od paru rodzin. Nie chodziło przy tym o platformęczy inspirację ideową, tylko bardziej o to, że musieli się znaleźć ludzie, którzy coś chcieli zrobić, którzy się temu poświęcali albo posiadali jakieś zdolności animacyjne. Jadwiga Szczęsna i jej rodzina. Irena Bazel, którą poznałem wiosną 1977 r., a jej córkę nieco wcześniej. Tomek Filipczak, a z nim jego szwagier, siostra, mama, tato, brat szwagra i jeszcze jacyś koledzy...” (str. 203).
W. Hempel: „Byliśmy towarzysko tolerowani jako straceńcy, którzy nie kapują, że nic się nie da zrobić. Działających z własną inicjatywą było wtedy w Łodzi kilkanaście osób. Naliczyłem, że w latach 1977 – 1980 przewinęlo się ok. pięćdziesięciu osób, z którymi coś knułem.” (str. 81).
Szanowni Państwo, pozwalam sobie zwrócić uwagę na polski fenonomen pamięci historycznej, bo oto w Łodzi, ale wpływy ma większe, o tym kto był opozycjonistą decyduje człowiek, który w 1977 roku miał lat 27, był przez lat kilka przewodniczącym młodzieżowej przybudówki PZPR, by po wydarzeniach radomskich zostać jej prawomocnie zadeklarowanym członkiem.
Mam jeszcze, na koniec prośbę: proszę nie przysyłać mi w odpowiedzi, żebym dostarczyła zaświadczenie, że tytuł „działacza...” naprawdę jest mi potrzebny.
Z poważaniem
Załączniki:
mój i męża biogram Stowarzyszenie Wolnego Słowa
kilka stron z „Niezależność najwięcej kosztuje” IPN Łódź 2008 TTTT