Kondukt pancernych wozów jechał pochować niewidzialne ciało ojczyzny
data:04 stycznia 2018     Redaktor: GKut

Proponujemy dziś kolejny fragment, wydanej niedawno nakładem Stowarzyszenia Solidarni 2010,  książki Marka BATEROWICZA "Ziarno wschodzi w ranie".
Przypominamy! Osoby, chcące nabyć lekturę, mogą wysłać zamówienie pod adres: ziarno@solidarni2010.pl
Szczegóły: TUTAJ

 
 
 

Próbowałem znowu zasnąć, ale tym razem obudziło mnie drżenie szyb w oknach. Natarczywe i posępne jak tremolo kosmicznych kontrabasów. Poza wibracją szkła słychać było ciężkie dudnienie, w rytmie tak powolnym, jakby ktoś włączył motory okrętu na najniższych obrotach. Dźwięk ten narastał, rozlewał się w żyłach płytkiego jeszcze snu. Spojrzałem na zegarek – była północ. Zerwałem się szybko i stanąłem przy oknie. Ujrzałem samochody pancerne i czołgi toczące się wolno po białej jezdni. Chrzęst gąsienic wyciszała warstwa lodu i śniegu, ale ziemia uginała się pod ciężarem dygoczącej stali, przenosząc drżenia na mury domów i na szyby w oknach. Obudziła się i ciotka. Narzuciła szlafrok. Stanęliśmy razem przy oszklonych drzwiach balkonu. Kolumna czołgów przesuwała się z prędkością pogrzebu. I w pewnym sensie był to pogrzeb – kondukt pancernych wozów jechał pochować niewidzialne ciało ojczyzny, od paru dni krążące jak widmo nad miastami. Mroczna kapela silników grała pod bladym światłem ulicznych lamp.

W tym półcieniu z trudem odróżniałem numery pojazdów, ich znaki. Na żadnym z nich nie widziałem gwiazdy. Były to zatem czołgi polskiego wojska, chociaż ich lufy szły w pokornym hołdzie za tamtą gwiazdą, kołysząc się na gąsienicach, żłobiąc ślady w asfalcie naszych ulic.

– Ostatni raz widziałam czołgi za okupacji... I to były niemieckie czołgi... – szepnęła ciotka, bliska szlochu.

– I teraz mamy okupację, ciociu, i nowych faszystów... Czerwonych... Oni też lubią się bawić czołgami...

Dygotanie szyb i wyczuwalne drżenie podłogi towarzyszyło żelaznej procesji. Procesji bez chorągwi. Straciłem rachubę pojazdów, ale z kilkanaście czołgów i tyleż wozów pancernych przetoczyło się przed naszym domem. Zamknięte włazy ukrywały wojowników bez imion i bez twarzy. Cielska tych nosorożców demonstrowały potęgę stalowych pancerzy. Wybór ich drogi przez środek miasta świadczyły o intencji zabicia w nas wszelkich marzeń o oporze wobec generalskiego dekretu. Kolumna zmierzała bowiem w kierunku strajkującej huty, a wiodła tam przecież krótsza trasa, szosą wokół osiedla Olszy. Najwidoczniej lufy czołgów chciano pokazać jak największej ilości ludzi, aby złamać nasze serca. Za czołgami jechało kilka wojskowych samochodów osobowych, wioząc oficerów tej pancernej dywizji. A całą kolumnę zamykały dwie wysokie karetki pogotowia, co z pewnością oznaczało, że generał z determinacją będzie walczył o ojczyznę do ostatniej kropli krwi. I wreszcie, na samym końcu, ostatni samochód pancerny czuwający nad bezpieczeństwem tej procesji, prychał jak dopalająca się fajerka.

W żółtawym świetle lamp opancerzone kształty były jak zjawy wyłaniające się z krateru innej planety. Planeta była przecież ta sama. To my zapomnieliśmy o tym, co ukrywała ona w swoim wnętrzu. Gigantyczna gąsienica z żelaza, płynąca w stronę wielkich pieców huty, budziła ze snu ludzi, a może i ptaki śpiące w gniazdach. Topole, okryte szronem, prężyły wysmukłe pnie, drżąc od korzeni po ośnieżone czuby. Dzwoniły i kryształy w kredensie, coraz słabiej i słabiej, aż wszystko ustało. W dali rozlegał się ledwie słyszalny niski pomruk silników.

Za szybą obraz był znowu czysty i, jak zawsze o tej porze roku, trawniki spowite śniegiem. Białe włócznie topoli i jezdnia pokryta lodem jak rzeka. Ogródki przed willami wznosiły ciemne łodygi bez kwiatów i liści. Krzaki bzu, zakwitające w maju, tworzyły plątaninę gałązek, spojonych jasnymi piórami szronu. Wszystko trwało jak dawniej i tylko w oddali dogorywał cichy szum żelaznego konduktu. A na jezdni widziałem ślady po gąsienicach czołgów – ich pasma wyryły jakby granicę pomiędzy światem wczorajszym a jutrem.

– Nie wiedziałam, że dożyję takiego dnia, aby znowu zobaczyć w Polsce czołgi... – westchnęła ciocia Maria.

– Defilują tylko… – próbowałem ją uspokoić – chcą nas przestraszyć, odebrać nam nadzieję… Ale to się nie uda!

Tej nocy nie mogłem zasnąć aż do godziny czwartej, a nad ranem dręczył mnie dziwny sen. Nasz dom stał poniżej poziomu morza i poza wzgórzami huczał ocean. Wysokie fale, wzbijane wichurą, przelewały się przez skaliste zbocza i spadały na naszą stronę, grożąc powodzią.

 

 
Marek Baterowicz (ur. 1944) jako poeta debiutował na łamach „Tygodnika Powszechnego” i „Studenta” (1971). Debiut książkowy - „Wersety do świtu” (W-wa,1976); tytuł był aluzją do nocy PRL-u. W 1981 r. wydał poza cenzurą zbiór wierszy pt. „Łamiąc gałęzie ciszy”. Od 1985 roku na emigracji, od 1987 w Australii. Autor kilku tytulów prozy(M.in "Ziarno wschodzi w ranie"-1992 i 2017) oraz wielu zbiorów poezji, jak np. „Serce i pięść” (Sydney, 1987), „Z tamtej strony drzewa” (Melbourne, 1992 – wiersze zebrane), „Miejsce w atlasie” (Sydney, 1996), „Cierń i cień” (Sydney,2003), „Na smyczy słońca” (Sydney, 2008). W 2010 r. we Włoszech ukazał się wybór wierszy - „Canti del pianeta”, następnie "Status quo" (Toronto, 2014), zbiór opowiadań – „Jeu de masques” (Nantes,2014),"Nad wielką wodą" (Sydney,2015) oraz e-book jego powieści marynistycznej, osadzonej w XVI wieku „Aux vents conjurés”.
 
Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.