Krzysztof Pasierbiewicz: Bożonarodzeniowe szczęście z lipowego klocka wystrugane
data:24 grudnia 2017     Redaktor: Agnieszka

Z naszego archiwum...

 
Przed kilku laty, w południowej porze, zmęczony niemiłosiernym lipcowym upałem przycupnąłem przy statuetce Piotra Skrzyneckiego, u wejścia do ażurowo przeszklonej kawiarenki Vis-à-vis w Krakowie. Chciałem, jak zwykle pogadać chwilę z kolegami o niczym, co się jeszcze zdarza jedynie w Stołecznym Królewskim Mieście Krakowie, gdzie pośpiech poniża. Chcąc ugasić pragnienie zamówiłem zamaszyście duże piwo, a gdy dopijałem duszkiem ostatni łyk poczułem, że świat się dziwnie kołysze. Chyba się trochę wstawiłem – oznajmiłem kumplom, a oni mi poradzili, żebym poszedł pod Ratusz, bo tam jest ludowy kiermasz, gdzie stary góral za darmo częstuje kwaśnicą, która dobrze mi zrobi.
 

Gdy odnalazłem góralskiego dobroczyńcę i spytałem o kwaśnicę, mocno nagrzany gazda mruknął: „zupy juz nimom, ale kupcie se panie sopke” i zaczął grzebać w parcianym worku. „Paccie ino panie jako pikna, som jom wystrugołem z lipowego klocka” – zachwalał gazda. „No, co pan? Przecież nie będę w lipcu szopki kupował” – powiedziałem na odczepkę, ale gazda nie odpuszczał: „Nie załujcie panie dutków, bo to je sopka zacarowana”. A ile za nią chcecie gazdo? – spytałem dla hecy. „Trzy stowki za niom kciołem, dyć dlo wos kwaśnicy nie było, to wom na dwie stowki spusce” – kusił gazda. Dzień był piękny, piwo szumiało w głowie, obudziła się we mnie polska ułańska natura, więc pomyślałem, że żyje się raz i kupiłem szopkę, którą gazda zawinął w gazetę i związał konopnym sznurkiem. W drodze do domu piwo mi z głowy wywietrzało, a ja mruczałem do siebie pod nosem: „Oj! Głupi stary capie! Nie dość, że ci się w taki skwar piwa zachciało to jeszcze dałeś się cwanemu góralowi na dwie stówy wyrolować”. Zaś po powrocie do domu upchnąłem nierozpakowaną szopkę w pawlaczu, by mi nie przypominała mojego frajerstwa.

Aż nadeszło Boże Narodzenie i jak co roku choinkę kupiłem. Pora ubrać to drzewko - pomyślałem i przystawiłem krzesło do pawlacza, skąd wyjąłem przedwojenne pudło po butach od Baty przewiązane wstążką. Usiadłem w fotelu, rozwiązałem kokardkę i delikatnie uniosłem tekturowe wieczko. Czegóż tam nie było?! Na wierzchu leżał szpic, który Tata, co roku uroczyście nabijał na czubek jodłowej choinki. Był też kolorowy łańcuch, który kiedyś własnoręcznie babcia posklejała. Ozdobny krzyżyk ze szklanych paciorków nanizanych na jedwabną nitkę przechowany w rodzinie od kilku pokoleń. Porcelanowe krasnale w czerwonych czapeczkach, koszyczki z poziomkami i kiście winogron. A także niezdarnie sklejone aniołki, które przed laty wycięliśmy z bratem z celofanu i pająki, srebrzysto-złote warkocze anielskich włosów, wyleniały pajac od wuja, co zginął w Katyniu, i kilka barwnych bombek polukrowanych obficie błyszczącym brokatem... Długo się wpatrywałem w rodzinne pamiątki biorąc każdą z osobna do ręki delikatnie, jak ksiądz hostię w czasie podniesienia, bo sobie uświadomiłem, że największym moim skarbem jest to pożółkłe pudełko, w którym zamknęło moje szczęśliwe dzieciństwo, ów szczęsny czas, kiedy byliśmy szczęśliwi, jak już nigdy potem, gdy w roku 1952, Tatę ubecja za AK wykończyła.

Kiedy kończyłem ubierać choinkę przypomniałem sobie o szopce, którą w lecie od starego górala kupiłem. Wygrzebałem ją tedy z pawlacza, rozpakowałem i postawiłem pod choinką po omacku, bo w międzyczasie zapadł ciemny grudniowy wieczór. A jak zapaliłem choinkowe lampki stał się cud grudniowej nocy przedświątecznej, bowiem w blasku kolorowych kinkiecików zobaczyłem, jakie cacko kupiłem od starego gazdy. Od rozświetlonej szopki biło ciepło, jakie zapamiętałem z dzieciństwa, gdy w naszym starym domu, co rano, Mama rozpalała piec. I zdało mi się, że ją widzę, jak zagląda w ciemnawą czeluść paleniska, gdzie pod warstwą popiołu tli się jeszcze kilka blado pomarańczowych węgielków, a ona wygrzebuje z dna wiadra wyszczerbioną szuflą bryłki węgla układając je ostrożnie na wystygłym ruszcie i przymyka żeliwne żebrowane drzwiczki dmuchając wprawnie w palenisko, aż wygasłe ogarki ożyją i rozbłyśnie pierwszy nieśmiały płomyk. I raptem piec złapał cug i jęzory złotawych płomieni strzelają w górę oblizując szamotowe cegły. Wydawało mi się, że znów się przytulam do fajansowych kafli wsłuchując się w melodię buzującego ognia. Uwielbiałem ten odgłos, bo dawał mi poczucie bezpiecznego domu i beztroskiego dzieciństwa. Zdało mi się, że znów czuję zapomniane atłasowe ciepło kaflowego pieca.
 
Porzuciwszy wspomnienia przyjrzałem się baczniej wyrzeźbionej przez starego gazdę szopce i dopiero wtedy zrozumiałem, że ten góral mówił prawdę, iż to szopka zaczarowana. Taka była piękna! W żłobku wymoszczonym sianem spał na boczku Juzusik przykryty wykrochmaloną pierzynką w błękitne bławatki, pyzaty, rumiany, widać, że szczęśliwy i bezpieczny. Spał z zamkniętymi oczkami tak smacznie, iż mi się zdawało, że słyszę jego cichy oddech. Przy żłobku czuwali Józef i Maryja. On, zafrasowany o los rodziny wspierał o brzeg kołyski spracowane dłonie, zaś Ona, chabrowooka, odziana w karminową suknię ze złotymi lamówkami pochylała się nad synkiem osłaniając Go od grudniowego chłodu ażurowym welonem ze śnieżnobiałej koronki. Gdy tak siedziałem wpatrzony w czarodziejką szopkę zdało mi się, że słyszę dobiegające z Nieba słowa staropolskiej kolędy: „Pójdźmy wszyscy do stajenki, do Jezusa i Panienki, powitajmy Maleńkiego i Maryję Matkę Jego…”. I wtedy dostrzegłem wyrzeźbione przez starego gazdę zwierzątka, które przydreptały do jezusowego żłobka. Uszatego osiołka, łaciate cielątko, wełnianą owieczkę, burka merdającego ogonkiem i śnieżnobiałą gąskę. I tylko pomyśleć, że te wszystkie cuda gazda wyczarował z kawałka lipowego drewna, w idealnej harmonii i porządku, bez jednego zbędnego ruchu dłuta. I znów, wpatrując się w to góralskie arcydzieło znalazłem się w naszym rodzinnym domu, w którym przed Świętami pachniało cynamonem i rodzinnym szczęściem, a przed Wigilią na rozgrzanej do czerwoności blasze kuchennego pieca dochodził postny barszcz na suszonych borowikach, w szabaśniku skwierczał świąteczny indor, starszy brat mielił mak, Tata w ucierał masę na tort, którą mu ukradkiem podkradałem paluchem z makutry, a Mama skrobała w pośpiechu karpie dając każdemu z domowników po łusce na szczęście. Znów powrócił rok 1951. Po wigilijnej kolacji Mama z Tatą wstali od świątecznego stołu, zasiedli do naszego Steinwaya i podgrywając cichutko na cztery ręce zaintonowali kolędę, która mi się wryła w duszę: „Lulajże Jezuniu, moja Perełko, lulaj ulubione me Pieścidełko. Lulajże Jezuniu, lulaj, że lulaj, a ty go matulu w płaczu utulaj”. Nie wiedzieliśmy wtedy, iż była to nasza ostatnia Wigilia z Tatą. Mama odeszła kilka tak później, bo pękło jest serce. Tak Kochała Tatę.
 
Dziś rano kupiłem choinkę i obowiązkowo umieściłem pod nią moją czarodziejską szopką, której nie oddałbym za żadne skarby świata, bo ilekroć na nią patrzę znów jestem z Mamą i Tatą w naszym starym domu wypełnionym rodzinnym szczęściem, - czego wszystkim Państwu, bez wyjątku na te święta życzę.
 
Niech Wam się Anioły przyśnią!
 
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki, niezawisły bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla polskiego państwa)
Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.