PROLOG
Jestem pisarzem. I choć odniosłem szereg sukcesów w kraju i poza jego granicami, pozostałem pisarzem niezbyt znanym. Mówię to nie z żalu niedocenionego twórcy, a jedynie świadom tego, iż grunt, na który padają moje słowa, nie wszędzie jest mi przychylny. Jeszcze wtedy, gdy odsiadując swój wieloletni wyrok, myślałem o napisaniu książki, w której dałbym prawdziwe świadectwo najlepszemu z systemów, nie wierzyłem, że będzie ona mogła ukazać się za mego życia i dla nienapisanego jeszcze rękopisu szukałem w wyobraźni głębokiej dziupli w starej wierzbie. Po wyjściu z więzienia i po zatrzymaniu mojej pierwszej książki przez cenzurę, długo dojrzewałem do napisania tego, o czym marzyłem w więziennej celi. Wreszcie napisałem, cztery tomy. Są, nawet pięknie wydane, tylko trudno dostępne, przemilczane. Piszą o nich nieliczni, za to wybitni krytycy. Kto przeczytał bodaj jeden z tego cyklu, domyśli się, komu tak niewygodna jest zawarta w nich prawda, choć nie szukałem w niej odwetu. A ta mała książeczka jest jedynie wspomnieniem mojej jakże niebezpiecznej drogi, którą dochodziłem do tego nie najlepiej przez wielu widzianego tematu.
TABLICZKA Z CHLEBA
Do ulepienia szachów dobrze było mieć chleb z wypiski, pszenny, żeby odróżnić czarne od białych. Ale na zrobienie tabliczki do pisania wystarczył ciemny, kazionny. Z tej ćwiartki, jaką dostawało się z poranną kawą, należało wybrać trochę miękiszu, zmoczyć go lekko tą lurą i starannie wygnieść. Jednak wygniecioną masę trzeba było jakoś zaczernić, a do tego potrzebne były sadze. Tylko skąd wziąć sadze w więziennej celi? Ale były na to dwa sposoby. Jeśli komuś udało się zdobyć zapałki, wystarczyło spalić nad kiblem kawałek szmaty do podłogi, tyle że zapałki trafiały się rzadko. Klawisz, przy otwarciu drzwi, podawał ogień do papierosa, jednak trudno byłoby odpalać od niego szmatę. Zresztą podawał go rzadko, dwa, trzy razy dziennie, toteż namiętni palacze musieli sobie jakoś radzić. Wyciągali z ręcznika albo z siennika kilka włókien, rozszarpywali je i skręcali z nich twardy wałeczek wypełniony kilkoma kryształkami nadmanganianu potasu. Lek ten można było dostać od współwięźnia lekarza, skarżąc mu się na ból gardła. Lecz że chęć sztachnięcia się dymem była większa od potrzeby przepłukania gardła, przyklękali, kładli wałeczek na betonowej podłodze i podeszwą drewniaka walcowali go, aż zapaliły się w nim wybuchowe kryształki. Gdy rozszedł się swąd spalenizny, rozrywali ładunek, rozdmuchiwali tlący się w nim żar i przypalali sobie papierosa. Pozostała spalenizna doskonale nadawała się na czernidło. Wgniatało się w je do masy, z której miała powstać tabliczka. Teraz gotowe już ciasto rozwałkowywało się garnuszkiem do kawy. Powstawał w ten sposób czarny naleśnik. Okrawało się go w prostokąt zaostrzonym gwoździkiem. Taki gwoździk znajdował się w każdej celi. Wyklepany na końcu w kształt mikroskopijnej maczety i zaostrzony na betonie podłogi, służył do obcinania paznokci. Był to jednak przyrząd surowo zabroniony. Za jego posiadanie można było trafić do karceru na dwadzieścia cztery godziny. Jednak najsurowiej zakazanym przedmiotem w celi był ołówek. Choć w warunkach więziennych prawie nieosiągalny, to kary za jego posiadanie były wprost drakońskie. Wszak to narzędzie do pisania grypsów! Co prawda z braku papieru i tak byłby bezużyteczny, chociaż te wąskie paski z gazet, z gazet, których więźniowie przez długie lata nie otrzymywali... Te paski zamiast toaletowego papieru, te gazetowe niezadrukowane marginesy, mogłyby zostać przez nich wykorzystane do takich niecnych celów. Przy ich pomocy więźniowie mogliby podnieść bunt lub, co gorsze, przekazać poza mury wiadomość, jak są tu traktowani. Ale tabliczka z chleba, o nietrwałym piśmie, sztywna, kanciasta, niełatwa do ukrycia, trudna do przemycenia, nie budziła u więziennych władz większego niepokoju. Traktowana przez nie pobłażliwie, stała się dla więźniów tym czymś, co im przypominało, że są ludźmi piśmiennymi.
Kto był jej wynalazcą, nie wiadomo. Lecz dla tej części ludzkości był to wielki wynalazek; wielki - na miarę Gutenberga. Prości chłopi, skazani na wieloletnie więzienie za przenocowanie partyzantów, którzy przecież nie pytali ich o pozwolenie, jeśli tylko trafili w celi na kogoś wykształconego, nakłaniali go do tego, by uczył ich na tabliczce ułamków. Inni, nie mniej spragnieni wiedzy, robili na niej notatki z wykładów historii, fizyki, biologii... A uczyć się było od kogo, wszak siedziała elita polskiej inteligencji. Do nauki obcych języków niekoniecznie trzeba było belfrów. Jeśli miało się szczęście, można było trafić na obcokrajowca. Na przykład na Robineau z francuskiej ambasady, skazanego w sfingowanym procesie o szpiegostwo, czy na pracownika jakiejś innej dyplomatycznej placówki. Ja uczyłem się francuskiego od reemigranta z Francji, zaś angielskiego od Jana Radożyckiego, przyszłego tłumacza dzieł Flawiusza z greki. Na tabliczce z chleba mieściło się kilkadziesiąt słówek lub też różne ćwiczenia. Par exemple: „Qu'est-ce que c'est? C'est une prison". Po czym zacierało się to proszkiem i pisało na nowo.
Ale wróćmy do samego wykonania tabliczki. Było ono prostsze od zrobienia szachów - które wymagały większej inwencji twórczej, a które wytaczało się między grzbietami dwu grzebieni - lecz też bardzo pracochłonne. A więc okroiliśmy już naleśnik, mamy gotową tabliczkę, czekamy jeszcze przez noc, aż wyschnie. Z podwórza słychać kroki straży, światło reflektora liże zakratowane okna, a ona suszy się pod siennikiem. Po porannym apelu odbieramy wystawione na noc za drzwi ubrania, zaś po śniadaniu bierzemy na palec odrobinę smalcu. On jest z wypiski, kupiony w więziennej kantynie za własne pieniądze więzionego. Rozprowadzamy go bardzo dokładnie po czarnej powierzchni wyschniętej już tabliczki. Natłuszczona, gotowa jest przyjąć emulsję. Będzie nią biały proszek do zębów. Każdy ma go dość w woreczku, więc sypnąć! Tłuszcz wchłonie część proszku, resztę trzeba zdmuchnąć. Nie do wiary, jak bielutka jest powierzchnia mojej tabliczki. To nie gniot z kazionnego chleba, to kawałek wspaniałego kredowego kartonu, nic tylko pisać! A marzyłem o tym od dziecka. Co prawda o prozie, o powieści, a na tym kawałku co można zmieścić, jedynie wiersz. Ktoś przyniósł z widzenia wiadomość, że poeci na wolności piszą poematy w obronie pokoju. W celi nie ma książek, gazet, do czytania jest tylko wiszący na szafce regulamin. Nic nie wiadomo, co dzieje się na świecie, ale nikt nie ma złudzeń, że to Stalin chce go podbić, a opiewany przez poetów gołąbek pokoju potrzebny mu jedynie do uśpienia czujności zachodniego świata. Chwytam więc zaostrzoną zapałkę i z całą pasją piszę na mej tabliczce z chleba:
W Moskwie święto robotnicze
Twardą mową werbel gada.
Francuz, śpij! Ja salwy liczę.
Sto, to nic, to defilada.
………………………………………..
Zbudzą ze snu salw odblaski.
Zatrzymajcie Zegar Spaski!
Dziś mógłbym powiedzieć: debiutowałem w roku 1952 w celi więziennej w Rawiczu na tabliczce z chleba pomazanej skwarkiem i posypanej proszkiem do zębów. Mój debiut nie został dostrzeżony i całe szczęście, bo gdyby ktoś doniósł, co napisałem, no, niedoczekanie! Choć przecież nie byłem rusofobem. Rosjanie zawsze byli mi bliżsi od innych, nie-Słowian, i tego, czego życzyłem Stalinowi, naprawdę nie życzyłem Rosji. Więc w tym wierszu nie chodziło mi o ten piękny zegar na kremlowskiej wieży, a o kieszonkowy zegarek Józefa Stalina. Niemniej strach, strach mieć to napisane. Po przeczytaniu kolegom (a wierzyłem, że w celi nie ma kapusia) nauczyłem się wiersza na pamięć, po czym zasypałem proszkiem do zębów i dokładnie, bardzo dokładnie zatarłem.
Czytelnicy zwykle są ciekawi, jak pisze się wiersz. Otóż wiersz pisze się, chodząc po celi. Kilka kroków od drzwi do okna, zwrot i te same kilka kroków z powrotem do drzwi. Przejście jest wąskie, gdyż połowę celi zajmuje otwarta legimata. Przed wojną otwierano ją na noc, a na dzień zamykano. Lecz teraz, kiedy sienników jest nie jeden, a sześć, nie da się domknąć. Leżą na otwartej pryczy okryte kocami równo pod kant, przyozdobione na krawędziach zawiniętym od spodu prześcieradłem. Te dwie białe szyny na wierzchu słomianej kostki, zwanej katafalkiem, spełniają ważną funkcję. Z chwilą otwarcia drzwi służą za schowek dla tabliczki. Wsunięta między koc a prześcieradło, bezpiecznie przechowuje zapisane na niej strofy. Po odejściu klawisza poeta nie od razu wyciągają z katafalku. Wsłuchany w rytm oddalających się kroków strażnika, powraca do swego wiersza. I znów od drzwi do okna, od okna do drzwi. I rodzą się dalsze strofy, jak niepewne przetrwania ptasie pisklęta. Poeta ma jeszcze dziesięć lat do odsiedzenia, może uda mu się wynieść te wiersze w głowie. Więc dobrze jest zapisać je na tabliczce, aby zanim je zetrze, wkuć na pamięć.
Drewniaki
Nade mną, pode mną kołacze wciąż but.
Całymi się dniami wsłuchuję w ten chód.
Czy świta, czy zmierzcha, wciąż tętni mi w głuszy
Cierpliwa kołatka drewnianej tej duszy,
A rytmem tak do mnie przemawia boleśnie,
że w dzień jest mym pulsem, a boli mnie we śnie.
I gra mi melodię z cierpienia wysnutą,
I taką w refrenie powtarza się nutą:
W rytm stuka o beton, w rytm bije o bruk,
W rytm dudni po schodach drewniany but.
I miękko po śniegu, i twardo po lodzie,
To chrzęści na żwirze, to człapie po wodzie
Rok jeden, rok drugi i trzeci, i czwarty
But żółty, but czarny, but nowy, but zdarty.
Czasami powolny, jak nocą chód straży,
I stąpa w milczeniu, rozmyśla i waży.
Wspomnienia leniwą mu sączą się strugą,
Przystanie przy oknie - i patrzy w nie długo...
Lecz kiedy grom w szyby krwi buchnie bluzgotem,
But dudni, stalowym wtórując łomotem.
Złowrogich żądz dobosz w mur głucho uderza
I zwija dłoń w kułak... Co wtedy zamierza?
„Wymiana! Drewniaki do zdania, do zmiany!"
I cisną się ludzie ku wejściu wzdłuż ściany:
Kto podarł, dostanie i będzie miał własne
Drewniaki za duże, za małe, za ciasne.
I stuka o beton, i bije o bruk,
I dudni po schodach drewniany but.
I miękko po śniegu, i twardo po lodzie,
To chrzęści na żwirze, to człapie po wodzie
Kok jeden, rok drugi i trzeci, i czwarty
But żółty, but czarny, but nowy, but zdarty.
A kiedy na niebie gromadzą się chmury
I półmrok jest w celi - but stąpa ponury.
I czuje, że w duszy coś słabnie;, coś mdleje,
Więc kroku przyspiesza... But traci nadzieję.
Aż kiedyś, gdy chód tak przynaglał uparty,
Zatoczył się, zachwiał, przez chwilę stał wsparty...
Wtem krew mu brunatna bluznęła przez usta.
Co potem? Ja nie wiem - lecz stukot już ustał.
Dziś słucham, zaś tętni ten werbel codzienny.
Te same drewniaki, lecz chód już odmienny.
Znów but się potyka i dudniąc w me skronie,
Drewniane swe dzieje wykuwa w betonie.
I stuka o beton, i bije o bruk,
I dudni po schodach drewniany but.
I miękko po śniegu, a twardo po lodzie,
To chrzęści na żwirze, to człapie po wodzie
Rok jeden, rok drugi i trzeci, i czwarty
But żółty, but czarny, but nowy, but zdarty.
Rawicz 1953
Wtem korytarzem biegnie pośmieciuch, czyli kalefaktor, i uderzając pięścią w drzwi, woła: „Spacer, spacer, spacer!" Tabliczkę trzeba wtedy schować. Ale lepiej nie w to zawinięte z kocem prześcieradło, a gdzieś głębiej, między sienniki. Bo kiedy więźniowie są na spacerniaku, w celach grasuje „lotnik". Ma drewniany młotek, którym ostukuje kraty. Różnica w dźwięku ostukanego pręta powiadamia o jego podpiłowaniu. Ale o podpiłowaniu kraty nikt nigdy nie słyszał. Natomiast kipisz, o, to się zdarza często! Wracasz do celi, a tu wszystko poprzewracane do góry nogami, rozwłóczone sienniki, wysypana z nich sieczka. Znaleźli tabliczkę? Znaleźli. Pytają, czyja. A było na niej coś trefnego? Bo słówka francuskie ujdą, lecz za angielskie... No, będzie karcer czy nie? Wszystko zależy od humoru kierownika specjalnego, czyli tak zwanego speca. Ale najważniejsze, że wiersza na niej nie było. Zapamiętany, zamazany proszkiem, ma miejsce pod czaszką, tam, gdzie go już nie dosięgną.
Karuzela
Gdzieś tam po rzece, gdzieś po fali
Ostatniej burzy echo grzmi.
Jakby drewniaki wymieniali.
Jakby ktoś pięścią walił w drzwi.
A my na kółko spacerowe,
A my na kółko, w krąg, po dwóch...
A nam zabawa tylko w głowie:
„Antek, karuzel puszczaj w ruch!"
Kulawy Antek kółkiem kręci.
Pośrodku liśćmi żółty staw.
My do zabawy zawsze chętni,
Więc w krąg za Antkiem człap, człap, człap.
„Pchaj, Antek! żywo, ja pomogę,
Jak wtedy w odpust, tam, w niedzielę,
Pchaj!" Antek w lesie stracił nogę,
A teraz kręci karuzelę.
***
Dziś w szybach niebo granatowe,
Wiatr, gwiżdżąc chyłkiem, bramą wbiegł
I pod nogawki drelichowe
Miota kłujący zimny śnieg.
A my w kółeczko, dalej, hopla!
(), jaki śmieszny we łbie wir.
A zima hardo sterczy w soplach,
A pod butami śnieg skwir, skwir.
Kręcą się okna pawilonu
I mur czerwony w kółko mknie,
I czarna wrona reflektora
Na jednej nodze kręci się.
Z kieliszkiem wieży wiatr się trącił,
Co wyżej, komin jest czy dym?
Coraz się więcej w głowie mąci,
Na śmierć się spiłem, nie wiem czym.
***
Pac, z dachu spadła czapa,
Z muru ukradkiem spełznął szron.
I przyszło się w kałuży chlapać
Pięć czarno wyfraczonych wron.
A my na kółko spacerowe,
A my na kółko, w krąg, po dwóch...
A nam zabawa tylko w głowie:
„Antek, karuzel puszczaj w ruch!"
Ale coś dzisiaj niewesoło.
Czy to dlatego, że w tę maź
Tak buty grzęzną! „Nic to, wkoło
Pchaj dalej, Antek, w błoto właź!"
Wiesz, juzem trochę poweselał,
Jest w tym kółeczku jakaś moc.
Ech, to ci, bracie, karuzela,
Kręci się, kręci dzień i noc.
***
Od muru lawą chlusta żar.
I czerwonawo szczaw się żarzy,
Od słońca zajął się w ten skwar.
A na kółeczku, na podwórzu
I stuk, stuk, stuk, i tup, tup, tup...
Kręci się ruda chmura kurzu
Drepcząca w sto pięćdziesiąt nóg.
I gra bębenek karuzeli,
Oj, gra, że uśmiać się do łez.
Ech, kto tam znowu, do cholery,
Charczy jak zdychający pies?
Czemu tak oczy ma rozwarte?
Palcami w chudą pierś się wpiął,
Co tak nim wstrząsa, szarpie? „Antek
Stój, ktoś na kółku rzyga krwią!"
Rawicz 1954
Wyrok się dłuży. Nie ma książek, nie ma gazet. Nie ma w celi nikogo, kto znałby obcy język lub jakąś dziedzinę wiedzy: fizykę, historię, biologię, teologię, wszystko jedno co, aby tylko zająć czymś umysł! Ale nie ma. To niechby jakaś praca, choćby na korytarzu: noszenie kotłów z zupą, butelkowanie podłogi. Ach, cóż to za fascynujące zajęcie, pocieranie desek dnem butelki, aż się przyrumienia! Ale to ruch, wysiłek, gimnastyka mięśni, niestety tylko dla wybranych. Nie zasłużyłem, a w celi jedynie te kilka kroków od drzwi do okna, od okna do drzwi, i stołek, na którym można usiąść.
List do rodziny, raz na miesiąc. „Nie piszcie do mnie więcej, nie chcę wiedzieć, że jesteście, nie chcę wiedzieć, że istnieje jakiś inny świat". Oddaję list klawiszowi, staję przy ścianie i wydłubuję z niej grudki zeschłej farby. To psychiczny kryzys, rodzą się samobójcze myśli.
Piosenka o szkiełku
Na podwórzu spod kamienia
Skośnym okiem szkiełko miga,
Gwiazda lochów barwy zmienia,
Ręka szkiełko wziąć się wzdryga.
W celi zmierzch na łóżku klęka,
Krata w szybie pociemniała.
Jak marmur - w zmierzchu jest ręka,
Jak marmur - zimna i biała.
Jak dymek bladoniebieską
Smużką w górę pnie się żyła.
Przekreślona krótką kreską,
Krwi czerwienią się zbroczyła.
Potem tupot, czyjeś twarze,
W oczach śmierci cień kosmaty,
Zapach leków i bandaże
Przywiązują myśl do kraty.
Myśl się targa, chce ulecieć,
Chce się wyrwać z tego zgiełku.
A we włosy noc się wplata
I piosenka, ta o szkiełku.
Rawicz 1953
Umarł Stalin. Zatrzymał się jego zegarek kieszonkowy, ludzie odetchnęli - i w Polsce, i w Rosji. Także w więzieniu niewiarygodne zmiany. Chodzą komisje, pytają, czy więźniom nie działa się tu czasem krzywda. Chyba nie, bo nikt nic nie mówi, ale w celach na betonie położono drewniane podłogi, na obiad prócz rzadkiej grochówki jest i drugie danie. Kto ma pieniądze, może kupić miód na wypiskę. Łażą po szybie spasione muchy. Białego chleba, ile kto chce. Są zapałki, żadnego problemu ze zrobieniem szachów, a napisawszy podanie do naczelnika więzienia, można otrzymać zezwolenie na materiały piśmienne. Tabliczka z chleba, wielki, dla tej części ludzkości nieoceniony wynalazek, odchodzi w przeszłość, do historii myśli technicznej. Teraz zeszyt i ołówek. Mnie jednak odmówiono zezwolenia. Założyłem głodówkę. Po śmierci Stalina nie było to już ryzykowne. Nie podważali zębów bagnetem, ażeby wprowadzić rurkę do karmienia, nie zamykali za karę w karcerze, pertraktowali. Poskutkowało. Nazajutrz otwarły się drzwi i stanął w nich młody więzienny pedagog.
- Zupa jest dobra, jedzcie! - powiedział troskliwie, a wręczając mi coś szeleszczącego, dodał: - Tutaj jest zeszyt i ołówek. Władza ludowa wam to daje.
Nigdy władzy ludowej tego nie zapomnę. Wszak było to coś, na co czekałem wiele lat, radość z otrzymania tak upragnionych narzędzi! Ale był to też dla mnie prawdziwy koniec tabliczki z chleba. Wygniotłem ich wiele, bo wiele zabrano mi na kipiszach. Ale od tej pory nie martwiłem się już ani o tłuszcz dla niej, ani o proszek, ani o sadze. Pisałem ołówkiem w zeszycie, ale nie wszystko. Gdy przyszła amnestia pięćdziesiątego szóstego, napisane w celi wiersze wolałem wynieść wykute w pamięci. Władza ludowa, choć tak cudownie odmieniona, nie byłaby zachwycona takim oto wierszem:
Tu Workuta, tu Workuta!
Płyną głosy po kolczastych drutach.
Tu Kołyma, tu Kołyma!
Tłumi głos śnieżna zadyma.
Zresztą wiersz się zdezaktualizował, bo wracali już do domów ci zapędzeni kiedyś tam do kopalń i do wyrębu lasu.
Po wyjściu z więzienia zostałem zatrudniony w drukarni. Pomagałem zakładać na drukarską maszynę, dowiezione przeze mnie wózkiem, ciężkie bele papieru. W jakże wielki zachwyt wprawiały mnie wskakujące spod prasy zadrukowane strony gazet! Myślałem o swoich tabliczkach z chleba. O ileż od tłuszczu i proszku do zębów lepsza jest drukarska farba!
Kiedyś w czasie nocnej zmiany, na której wypadło mi pracować, odbieram ciepłe jeszcze wydanie „Po prostu". Wtem patrzę, mój wiersz: Karuzela. Przed paru dniami przepisałem go z pamięci, złożyłem w redakcji tego rozchwytywanego wówczas studenckiego dwutygodnika i czekałem na odpowiedź, wydrukują czy nie? A on już tu, na szpaltach tego pisma! Nie w proszku, nie na tabliczce z chleba, a w druku. Co za satysfakcja! Postanowiłem pokazać to kierownikowi zmiany. Poprzedniej nocy, gdy nie było nic do roboty, przyłapał mnie na tym, że trochę się zdrzemnąłem.
- Praca w drukarni to zaszczyt. Jesteś młody, kiedyś będziesz chciał zająć moje stanowisko, tymczasem śpisz na nocnej zmianie - powiedział.
Było mi wstyd. Czułem, że potraktował mnie pobłażliwie, nie miałem do niego żalu, a kiedy pokazałem mu tę gazetę, spojrzał na widniejące nad wierszem nazwisko, zmieszał się i rzekł:
- No, to ty długo tu nie zagrzejesz.
I nie zagrzałem. Karuzela to był mój prawdziwy debiut. Wielki debiut w piśmie, po które stało się w ogonku, bo tam tylko można było przeczytać prawdę o stalinowskim systemie. W więziennej celi w Rawiczu czy we Wronkach nie przyszłoby mi do głowy, że mój wiersz, napisany w takim strachu, przechowywany przez lata w głowie, będzie sprzedawany w kiosku Ruchu. Poczułem się poetą, który odniósł ogromny sukces.
Technika rozwija się w zawrotnym tempie. Kiedy wyszedłem z więzienia, maszyna do pisania dawno już była wynaleziona. Lecz ja, po dziewięciu latach odsiadki, zapóźniony, przez pewien czas pisałem jeszcze wiecznym piórem; ale bardzo krótko. Spieszyłem się z napisaniem więziennych opowiadań. Więc rychło przeszedłem na maszynę. Jeszcze pierwszy tom, Na stracenie, wystukiwałem na swej erice, wkręcając na wałek po kilka przebitek, aby mieć kopie w razie niespodzianej konfiskaty. Przy drugim tomie, zatytułowanym Twarzą do ściany, przeszedłem na komputer. To szalony skok od tabliczki z chleba posmarowanej proszkiem do zębów i od zaostrzonej zapałki, którą wydrapywało się pismo, do tego urządzenia zapisującego dowolną czcionką na ekranie każdą myśl i jeszcze zapytującego, czy chcesz ją sobie zachować i w jakiej postaci. Niebywałe;! Ale też trudno mi sobie wyobrazić, że siedzę na więziennym stołku za stertą sienników, mam na kolanach laptopa i piszę:
I stuka o beton, i bije o bruk,
I dudni po schodach drewniany but.
I miękko po śniegu, a twardo po lodzie,
To chrzęści na żwirze, to człapie po wodzie
Rok jeden, rok drugi i trzeci, i czwarty...
Nie, to jest nie do pomyślenia! Może tylko ołówek mógłby zastąpić tabliczkę, ale i tak te zapisane kartki trzeba by było podrzeć, a wiersz wynieść w pamięci.
Po wyjściu z Wronek napisałem zbiór więziennych opowiadań. Zamierzał je wydać Państwowy Instytut Wydawniczy. Ale trochę trwało, nim złożyłem całość, i wtedy okazało się, że jest już za późno. Powiedziano mi: „Pan wie, październik skończył się w listopadzie". I tak zbiór Jakie wielkie słońce został zdjęty przez cenzurę. Wkrótce potem napisałem powieść okupacyjną, Haracz szarego dnia. W PlW-ie, w którym naczelnym wydawnictwa został właśnie pułkownik Różański, były dyrektor Departamentu Śledczego Bezpieki na Mokotowie, gdzie przesiedziałem prawie rok, nie chciano już ze mną rozmawiać. Ktoś poradził mi zanieść powieść do PAX-u. Zaniosłem, wydali. I to był mój debiut książkowy. Dobrze o nim pisano. Julian Przyboś powiedział: „Wszedł pan do literatury z oklaskami".
Lecz aby z czegoś żyć, postanowiłem zająć się reportażem. Przeczytałem Napisz to, Kisch. Światowej sławy reporter, Egon Erwin Kisch! I on to napisał! Dlaczego i ja nie miałbym napisać czegoś podobnego? Ale dziewięć lat więzienia, dziewięć lat za murem... Co ja, reporter-amator, mogłem wiedzieć o świecie, w którym się niespodzianie znalazłem? To była czarna dziura! Posiadałem za to inną zaletę, odkrywałem ten świat na nowo, jak dziecko. Warzywa na wystawie sklepowej, liście porwane wiatrem, szyszki w lesie, kwiatki w ogródku - wszystko to było takie przedziwne, takie wspaniałe, wszystko to stawało się przedmiotem moich głębokich wzruszeń. Wszak nie widziałem tego przez tyle lat! Bałem się tylko, czy będę umiał to nazwać, opisać. Ale trudno, pomyślałem, zaryzykuję i ruszyłem w drogę. Pojechałem do kamieniołomów, popłynąłem barkami z cukrem do Gdańska, poleciałem opylać lasy przed osnują gwieździstą, zjechałem w dół do kopalni glinki ceramicznej, zabrałem się jako konwojent z bydłem do rzeźni i wszędzie tam uczyłem się żywego języka, języka oraz PRL-u. Doceniono: otrzymałem pierwszą literacką nagrodę - nagrodę wydawnictwa „Iskry" i „Sztandaru Młodych".
Potem zostałem pustelnikiem. Całe lata siedziałem w swej wiejskiej chacie nad Bugiem, dokąd moja żona, Barbara, dowoziła mi prowiant i gdzie pisałem te cztery tomy peerelowskiej sagi: Na stracenie, Twarzą do ściany, Niemoc i Przed agonią. Ale ja nie tylko pisałem, ja też czytałem. Zawsze byłem zachłannym czytelnikiem. Więc może parę słów o moich lekturach.
TERMIT NA ZAPADAJĄCEJ SIĘ ATLANTYDZIE
Kiedy wybuchła wojna, miałem już za sobą Tarzana wśród małp, Buffalo Billa i Sierżanta Kinga z Królewskiej Konnej, a także Baśkę Murmańską Ksawerego Pruszyńskiego, dramatyczną opowieść o przybyłej z Rosji do Polski, wraz z dowborczykami, białej niedźwiedzicy. Zaliczyłem przygody Zdzicha (Zdzich szuka ojca, Zdzich szuka matki). Nie pamiętam autora, ale pamiętam, gdzie Zdzich szukał swych rodziców - na Syberii, wśród zesłańców. Mnie to wtedy fascynowało, a także wielu moich rówieśników. Dziś, jak myślę, większość dziesięciolatków odrzuciłaby ze wzgardą podobną lekturę. Bo co w tym ciekawego, gdzie, po jakich Workutach, Kołymach włóczono jego dziada czy za co w czasie stanu wojennego internowany został jego ojciec. Tyle ciekawszych rzeczy można znaleźć w telewizji! Zresztą, kto z pisarzy dla młodzieży o tym pisze?
Po poddaniu Warszawy Niemcom, w trzydziestym dziewiątym, długo nie mogłem powrócić do czytania. Na podmiejskich polach, w przydrożnych rowach, w lejach po bombach walały się poprzestrzelane polskie hełmy, zaś w warszawskich szpitalach leżeli ranni żołnierze, obrońcy stolicy. Tak niedawno maszerowali przez miasto z goździkiem od dziewczyny zatkniętym w lufę karabinu! Szli na front po zwycięstwo, ponieśli klęskę, wielu z nich poległo. Tym, co przeżyli, nosiliśmy teraz paczki z sucharami z domowych wojennych zapasów.
Nasza szkoła mieściła się na ulicy Karowej. Na pierwszej po działaniach wojennych lekcji języka polskiego nauczyciel przeczytał nam Redutę Ordona. Za oknami dymiły jeszcze zgliszcza Krakowskiego Przedmieścia, powiewały flagi ze swastyką, gdzieś od hotelu Bristol bębniły kroki niemieckich żandarmów, klasa słuchała w ponurym milczeniu.
Jedenastolatek, uczeń szóstej klasy powszechniaka, straszliwie przezwałem tę klęskę: butnie wkraczające oddziały Wehrmachtu, egzekucję w Wawrze, stu nocą wywleczonych z łóżek, rozstrzelanych; rozpacz, nienawiść i dławiąca za gardło bezsilność! Reduta Ordona
Natychmiast po lekcjach pobiegłem do domu, wyciągnąłem z bibliotecznej szafy dzieła Mickiewicza, otworzyłem...
Nam strzelać nie kazano. Wstąpiłem na działo
I spojrzałem na pole. Dwieście harmat grzmiało.
Nauczyłem się wiersza na pamięć i nie zapomniałem do dziś.
Ale byłem zwykłym chłopcem i pragnąłem zwykłych przygód. Ochłonąłem nieco ze strasznych przeżyć w oblężonej Warszawie. Mój dom nie chybotał się już od podmuchu bomb, nie groziło mi przysypanie pod jego gruzami, byłem spokojniejszy, więc rzuciłem się na Przygody Tomka Sawyera i Przygody Hucka. Zapomnieć o ponurej okupacji, znaleźć z Tomkiem skarb zakopany na cmentarzu, popłynąć tratwą z Joem, zbiegłym murzyńskim niewolnikiem, po szerokich wodach Missisipi! Kryminały, nie! Nużyły mnie. Stokroć od nich wolałem dramaty rozgrywające się w surowej przyrodzie: Cooper, Grey Owi, Curwood, London; pognać nad Jukonem saniami z psim zaprzęgiem, pójść w rakietach śnieżnych tropem stada rogatych karibu. Czytałem też Verne'a Piętnastoletniego kapitana. Jakże śmiało objął on po zmarłym kapitanie dowództwo nad statkiem! Lecz ten podstępnie podrzucony mu kawałek magnesu pod igłę busoli! I zamiast do Ameryki dobili do brzegów Czarnego Lądu. Porwani przez handlarzy niewolników! Ale te karawany pędzonych przez afrykańską dżunglę, skutych łańcuchami Murzynów dziwnie kojarzyły mi się z polowaniami na ludność Warszawy. Zielone budy z żandarmami. Wyskakiwali z nich nagle i lufami bergmanów zamykali wyloty ulicy. Przechodnie w potrzasku, nie ma gdzie uciec, łapanka! Bo Hitler posłał Niemców na front, a w Rzeszy potrzeba było rąk do pracy. Więc w bombardowanych przez aliantów fabrykach zbrojeniowych, w kamieniołomach polscy niewolnicy...
Już wtedy myślałem, że zostanę pisarzem. Jasne, iż przede wszystkim moja ukochana fizyka, lecz w wolnych od pracy naukowej chwilach będę pisał, myślałem, o Dzikim Zachodzie, jak Karol May. Lecz wobec okrucieństw' hitlerowskiego okupanta Dziki Zachód zbladł mi zupełnie i zacząłem gryzmolić w szkolnym zeszycie coś o ulicznych łapankach. Ale strach przed gestapo. Jak schować zeszyt,, żeby w razie rewizji nie wpadł im w łapy? Problem rozwiązało warszawskie powstanie. Wkrótce po jego wybuchu dom podlano benzyną, wrzucono doń granat i mój zeszyt z niedoszłą powieścią spłonął razem z kanarkiem w klatce.
Lecz zanim to nastąpiło, czytałem przy karbidowej lampie Faraona. Strzelała z palnika, perkocząc jak stara dekawka, wybuchała niespodzianie ulatniającym się bokami gazem, śmierdziała karbidem, ale świeciła jasno. Gdy rodzice gasili ją, kładłem się spać, lecz z książką i elektryczną latarką pod kołdrą. Długo nie mogłem rozstać się z osaczonym przez kapłanów Ramzesem, a zaćmienie słońca, które miało odwrócić od niego lud, przychodziło razem ze snem. Jeszcze jak przez tampon z waty dobiegały zza okna nocne krzyki niemieckich żandarmów, strzały. Rano zaś, wyszedłszy na miasto, stawałem przed ogłoszeniowych słupem z listą rozstrzelanych wczoraj zakładników.
Byłem już w Szarych Szeregach, rozklejałem na murach antyhitlerowskie ulotki: „Deutschlad Kaputt!", miałem dyżury na placu Wilsona, gdzie ukradkiem notowałem wjazdy i wyjazdy niemieckich wojskowych samochodów, WII, WL, i liczyłem się z tym, że w każdej chwili mogę wpaść w ręce gestapo. Dziś zastanawiam się, jak w atmosferze strachu, codziennych egzekucji, płonącego wkrótce getta, w ogóle możliwe było czytanie.
Po powstaniu były niemieckie obozy koncentracyjne: Oświęcim, Hersbruck, Dachau; komory gazowe, czarne dymy krematoriów i biała plama na mapie moich lektur. Oswobodzony przez armię amerykańską, wycieńczony, wygłodzony, rozpakowywałem otrzymane urzędowo z PNRRA paczki. Bezcenne ham and eggs, pork, pudding, ckocolate, milkpowder, cheese, sardines, ale ani jednej książki! W wielkim polskim obozie dipisów w Wildfiecken koło Fuldy coś, co nie wiadomo skąd zebrane i co trudno by nazwać biblioteką. Lecz tam przynajmniej z ustnego podania nauczyłem się na pamięć wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Trzy flagi:
A gdy spełniły się dni i przyszło zginąć latem,
Czwórkami do nieba szli żołnierze z Westerplatte;
oraz wiersza Władysława Broniewskiego, który już w angielskiej kantynie wspomina sowiecki łagier:
Tam na Uchcie, na Oświe stoi sosna przy sośnie,
Drzewa wielkie, masztowe wyrosły.
Myśmy ciężkim toporem rozprawiali się z borem,
Nie dla Polski - dla Rosji, dla Rosji...
……………………………………………………………………..
Dobrze jest, że nas nie ma tam, gdzie zima, Kołyma,
Gdzie Workuty, Irkucki, Tobolski,
Ze przez Morze Kaspijskie i przez piaski libijskie
Powracamy prościutko do Polski.
I tak w mej pamięci zapisane zostały obie okupacje.
Do powrotu do kraju przez dwa lata nie czytałem prawie nic poza emigracyjnymi gazetami. Zaś zaraz po powrocie znalazłem się w KPZ-ecie, to jest w Kamiere Prewentiwnego Zakluczenja, bo tak nazywał się areszt w Informacji Wojska Polskiego przy ulicy Oczki w Warszawie. Byłem tam więziony, przesłuchiwany, całą noc miałem światło w celi, prosto w oczy, lecz ani jednej książki. Do czytania był jedynie regulamin, a w pokoju śledczym protokoły moich własnych zeznań. Niezwykle interesujące, bo zawsze znalazło się w nich coś, czego nie zeznałem. Od siedzącego ze mną rosyjskiego oficera wcielonego do Polskiej Armii Ludowej nauczyłem się wielu pięknych rosyjskich piosenek.
Skażi-ka diadia wied' nie darom
Maskwa spalonaja pożarom,
Francuzu otdańa.
albo
Tiomnaja nocz, tolko pule świszczał po stipi.
A więc znowu nie druk, a jedynie ustne podanie.
Po ukończonym śledztwie trafiłem do więzienia na Mokotowie, gdzie, jak wiem, była biblioteka jeszcze przedwojenna, ale przecież nie dla wrogów ludu. Potajemnie w kącie celi uczyłem się języka angielskiego. Kiedyś niespodzianie trafił tu, jako papier pakunkowy, cały arkusz z angielskiego pisma z reportażem o życiu Lapończyków w Kirunie. Przeczytałem go jeszcze z pomocą nauczyciela. W drugim roku odsiadki taki żywy druk, no, i sama opowieść o innym nieznanym świecie, co za przeżycie! Daleka Północ, coś jakby z Londona, fascynujące! Zresztą przy tej okazji mogłem się upewnić, że mój nauczyciel nie uczy mnie fińskiego czy węgierskiego, a właśnie angielskiego. Bo przecież odizolowany od świata nie miałem innego sposobu, żeby to sprawdzić.
W celi na Mokotowie wielkie nadzieje pokładaliśmy we Wronkach. Tam, w tym statecznym więzieniu, nareszcie będą książki! Z piętnastoletnim wyrokiem na karku wyruszyłem transportem do tego książkowego Eldorado. Gdy przybyliśmy, podzielono nas i po dwóch powsadzano razem z zasiedziałymi już tam więźniami. Cela była niewielka, wchodząc, spostrzegłem na stoliku dwie książki: Dzwony Bazylei Aragona i Wyspę pingwinów France'a. Ogarnęło mnie podniecenie, coś jakby gorączka złota. Więc żeby nie dać się uprzedzić koledze, złapałem Wyspę. No, tego nie da się wyrazić!
Tym młodym ludziom, dla których książka jest jakby kamieniem u szyi, radziłbym dać się zamknąć, pod jakimś drobnym pretekstem, choćby na trochę, w więzieniu. Ale w takim porządnym, w jakim ja siedziałem. Bez przymusowej pracy, bez skrzeczącego radia, bez wymądrzającego się telewizora... I tylko biblioteka, taka jak we Wronkach, dobra, jeszcze przedwojenna. I po długim intelektualnym poście znaleźć się nagle obok zakonnika, ojca Maela, w kamiennej misie na środku Lodowatego Oceanu. Szepcząc z nim w duchu strofy z Wergiliusza, dopłynąć pod prowizorycznym żaglem do polarnej wyspy i spotkać wychodzący naprzeciw mały, wieczorowo ubrany ludek, który ojciec Mael zacznie nawracać. Będą słuchać pilnie jego kazań, aż wreszcie krótkowzroczny misjonarz ochrzci te ciekawe jego nauk stworzenia, które niestety okażą się pingwinami. I wyobraźcie sobie, że ta niewiarygodna przygoda spotyka was w więziennej celi!
Książki były tu bez ograniczeń. Co dzień wymiana, dla każdego według jego życzeń. I byłoby wspaniale, gdyby się nie okazało, że siedzimy z agentami Intelligence Service.
Zaproponowali nam ucieczkę do Londynu. Jak to, uciekać stąd teraz, kiedy tyle książek? Zresztą nie sądzą chyba, że damy się nabrać na taki głupi kawał. Co robię! Porozumiałem się z kolegą, stukając go pod kocem Morsem w kolano. Odstukał, że jego zdaniem im wcale nie chodzi o naszą zgodę na ucieczkę, a tylko o to, żebyśmy ich zakapowali. Jak to, po co? A no. jak zakapujemy, to już tak, jakbyśmy podpisali współpracę z TJB. I nawet ci zakapowani też się ucieszą. Powiedzą: no, nareszcie! Witajcie, bracia, w naszej rodzinie uszaków! Więc może byłoby lepiej przyłożyć któremuś nogą od stołka? Nie, nie, nie...! Wtedy natychmiast zabiorą nas stąd i wsadzą tam, gdzie, jak już wiemy, nie ma ani jednej książki. Zatem tak długo jak tylko się da, udawajmy, że skłonni jesteśmy zgodzić się na udział w organizowanej przez Intelligence Service ucieczce. A przez ten czas czytać, czytać, czytać, ile się da...
Wreszcie Wydział Specjalny, widząc, że nam ani do ucieczki, ani do współpracy, że nijakiego z nas pożytku, zarządził ogólną przerzutkę i kazał wsadzić nas na zwykły oddział. A tu ani książek, ani nawet szachów, nic... ślepia w ścianę. Ale zajrzałem na szafkę, leży coś, czego nikt nie rusza: Rak, kilkudziesięciostronicowa broszura pod tym tytułem. Zaglądam, co za rak, trzustki, mózgu, ziemniaczany? Nie, po prostu skorupiak. Siedziałem ponad pół roku w tej celi i czytałem to już chyba tylko po to, żeby nie zapomnieć liter. Do dziś pamiętam jego antenae, antenulae.
Ale co za szczęśliwy traf! Wsadzili mnie nieoczekiwanie razem z pułkownikiem Ludowego Wojska. Miał pozwolenie na książki. Oczywiście marksistowskie, ale też kilka w języku angielskim. Patrzę: Introduction to Philosophy. Nie pamiętam już autora, lecz jak wynikało ze wstępu, był to oficer amerykańskiej armii, który walcząc na zachodnim froncie, zrozumiał potrzebę spopularyzowania filozofii i po powrocie z wojny napisał tę książeczkę. Dużo miejsca poświęci! w niej solipsyzmowi. Opowiadał, jak go objaśniał swym żołnierzom, którzy pytali, czy solipsysta ujrzawszy niemiecki czołg, uznałby go za sumę swych wrażeń jedynie, czy też za konkretny przedmiot. A filozof odpowiadał, że czołg być może jest tylko ich sumą, lecz dla poznającego podmiotu będzie lejnej się przed nim skryć. Nie przekonywało mnie to zbytnio, lecz podniecało radośnie, że mogę przeczytać coś, czego nie napisał ani Marks, ani Lenin. Niestety pułkownika wkrótce zabrali wraz z jego książkami, a na szafce została tylko cienka broszura o hodowli chmielu. Zaświadczała, że więźniowie nie są pozbawieni książek.
Umarł Stalin. Byłem wtedy w więziennym szpitalu i tylko dzięki tej śmierci przyznano mi odmawianą przedtem streptomycynę. Wychodząc pomału z gruźlicy, mogłem nie myśleć już o cmentarzu i zacząć czytać. A naprawdę było co. Do zwykłych, nie gruźliczych cel także trafiły książki: Szekspir, Dickens, Wolter, Molier, Conrad, Balzac, Hugo, Maupassant, Flaubert, Romain Rolland, Tołstoj, Dostojewski, Turgieniew, Puszkin. Słowacki, Mickiewicz, Reymont... Nie zliczę wszystkich. Najbardziej wziął mnie Conrad. Ten stuk, gdy upadł młotek na pokładzie Patny, gdzie lada moment miała pęknąć grodź i pogrążyć statek w odmętach. Ponad trzy lata jeszcze trzeba było czekać na amnestię, długo! Ale już nigdy w życiu nie miałem tyle czasu na czytanie.
Interesowała mnie filozofia, a że przedwojenne książki, wrogie ideologicznie, łącznie z Księgą dżungli, zostały już spalone w kotłowni, zacząłem robić notatki z dzieł Marksa i Engelsa. Zresztą, ze względu na wścibskość kapusiów, zatytułowałem swój zeszyt: „Literatura marksistowska". A właśnie wrzucili nam do celi księdza jezuitę. Wziął do ręki mój zeszyt, spojrzał z kamienną twarzą na tytuł, przekartkował i uśmiechnął się szerokim, serdecznym uśmiechem. To filozof, zrozumiał! Bo ja z tych marksistowskich książek wynotowywałem jedynie cytaty z Platona, Fichtego, Kanta... Ksiądz, ostrożny, nie powiedział nie, ale jego uśmiech starczył za wszystko.
Wreszcie amnestia, wyszedłem. Na fali Października przez żelazną kurtynę wdarła się do Polski zakazana literatura amerykańskich imperialistów: Caldwell, Steinbeck, Hemingway, Dos Passos, Capote, Faulkner... Zafascynowała mnie nie tylko jako czytelnika. Szukałem w niej wzorów dla własnej prozy. Moje pierwsze więzienne opowiadanie uznałem za ciekawe jedynie ze względu na temat, martwe jednak pod względem formy. Dusiłem się pod ciężarem dziewiętnastowiecznej literatury. Wiedziałem, że muszę zrzucie z siebie cały ten balast z takim trudem zdobytych w więzieniu lektur. Ale jakże trudno się z tym rozstać! W tej walce z samym sobą przyszli mi w sukurs Hemingway i Camus. Znalezieniem własnego stylu zachłysnąłem się jak wolnością. Pierwsze wyzwolone z dziewiętnastowiecznego balastu opowiadanie zaniosłem do Juliana Przybosia. Przeczytał, powiedział: Potworek jest piękny. Potworek, tak je bowiem zatytułowałem.
Głód lektur, idący w parze z głodem wiedzy, prowadzi często na manowce. Mnie sprowadził tam Sołżenicyn. Kiedyś, wracając z Paryża, zabrałem ze sobą otrzymany w Bibliotece Polskiej Archipelag Gułag. W sypialnym przedziale pociągu jechało ze mną dwóch Murzynów, na studia do Moskwy. Spodziewałem się rewizji na granicy. Zapytałem jednego z nich, czy nie przemyciliby zakazanej u nas książki. „Nie będziecie przez Polaków rewidowani, jesteście tranzytem"—rzekłem. Zaufali. Jeden stanął w drzwiach, aby patrzeć, czy kto nie idzie, drugi szybko ściągnął walizkę, przepakowaliśmy. Gdy już było po strachu, powiedział, że u nich, w Afryce, też są takie książki, których nie wolno wwozić do kraju. Domyśliłem się, że z pewnością nie chodzi o marksistowskie.
Ale co z tymi nieprawomyślnymi książkami, które wydane zostały w wolnej jeszcze Ojczyźnie? Wwiezieniu część ich spalono, zaś na wolności znalazły się na indeksie. Szczęśliwie uzupełniały braki wydawnictwa drugiego obiegu. Ale co to za wydania! W polu Stanisława Rembeka musiałem czytać przez specjalnie zakupione szkło powiększające. Książka niewiele większa od pudełka zapałek. Ale rozumiem, chodziło o to, żeby łatwiej ją schować przed SB. Tylko, cholera, ten drobny druk, okulary nie wystarczały! I tak niejedną jeszcze książkę musiałem czytać jak filatelista znaczek. Dopiero wolność przyniosła pełną swobodę w wyborze lektur. Tak jednakże skrępowaną cenami, że gdy raz jeszcze pragnę zajrzeć do Rembeka, to sięgam znów po powiększające; szkło.
Ale wracając do tego, jak wkroczyłem na drogę przestępczą. Bo przecież nie mogłem pominąć takich lektur, jak Aleksandra Wata Mój wiek, Józefa Czapskiego Na nieludzkiej ziemi ani Inny świat czy Dziennik pisany nocą Herlinga-Grudzińskiego. Ten ostatni dostałem w Paryżu od samego autora, z ded3'kacją. Lecz na luźnej kartce, osobnej, przeznaczonej po przejściu granicy do wklejenia. Emigracyjny pisarz zdawał sobie sprawę, iż ten przyjezdny z najlepszego z ustrojów może mieć kłopoty po powrocie do kraju, że się z nim spotkał i rozmawiał, a może nawet zgadzał się z jego poglądami. Niestety, zginęła mi ta książka z wklejoną w nią dedykacją.
Otóż i pokrótce historia moich lektur-.
Ale drodzy moi słuchacze! Przemija era pisanego słowa. Z trwogą myślę o nowej erze kultury dźwiękowo-obrazkowej, dla większej powagi zwanej audiowizualną. Trzecie tysiąclecie z pewnością ją przyniesie. Czy inwazja kultury obrazkowej będzie jak najazd barbarzyńców na Rzym? Czy z pomników pisanego słowa pozostaną tylko szczątki? Zapewne część z nich zostanie przełożona na język obrazkowy. Lecz co z moją ukochaną książką profesora Tatarkiewicza? Kupiłem ją zaraz po wyjściu z więzienia. W trzecim jej tomie został omówiony marksizm. Zajmował zaledwie dwie stroniczki, tonął kompletnie w bogactwie filozoficznej myśli Zachodu, to zgroza! Więc przed Październikiem był zakazany. Mówię o Historii filozofii znakomitego profesora. I szczególnie dręczy mnie niepokój o losy tej wspaniałej książki. Bo co z filozofii można pokazać na ekranie?
Brzytwę Ockhama? Ale może przyjdzie pokolenie filozofów umiejące myśleć już tylko z pomocą monitora? Ja, prozaik, dramatopisarz, też myślę obrazami, lecz co ze słowem? Czy zostanie ono tylko szczudłem, narzędziem sprawozdawcy z meczu piłki nożnej? Nie pytam już o druk, bo analfabetyzm nie będzie niczym wstydliwym. Więc nie wstydząc się swego uporu, piszę na przekór wszystkiemu. Do tej wspaniałej, przez tysiąclecia wznoszonej budowli pisanego słowa pragnę dorzucić jeszcze jedno ziarno piasku, jak termit na zapadającej się Atlantydzie.
Po wyjściu z więzienia pierwszym moim utworem prozatorskim był Potworek. Napisałem go po ciężkich zmaganiach się z dziewiętnastowieczną prozą więziennych lektur. Lektur, których po długim zakazie czytania byłem tak bardzo złakniony, a które teraz straszliwie zamulały mi mózg. I wtedy Amerykanie... Raz już uwolnili mnie z Dachau, a teraz ponownie. Lecz już nie z koncentracyjnego obozu, a z tego przepięknego, zachłannie, po tak długim przymusowym poście, wchłoniętego balastu: Hemingway, Steinbeck, Caldwell, ale też Camus. I to niezwykłe odkrycie, że można, tak oszczędnie i że właśnie w realiach, a nie w rozwlekłej retoryce mieści się energia słowa.
***
Janusz Krasiński (1928 - 2012) - wielki patriota i wybitny pisarz. Autor słuchowisk radiowych i sztuk teatralnych. Członek Szarych Szeregów. Więzień niemieckich obozów koncentracyjnych (m.in. w Auschwitz i Dachau) a po wojnie więzień Mokotowa, Wronek i Rawicza.
Laureat licznych nagród literackich, m.in. Nagrody im. Józefa Mackiewicza w 2006 roku.
Autor autobiograficznej pentalogii - „Na stracenie”, „Twarzą do ściany”, „Niemoc”, „Przed agonią” oraz (pośmiertnie)"Przełom".