Marek Baterowicz: ZWIERZYNIEC NIEDZIELNY
data:22 lipca 2017     Redaktor: GKut

Dzisiaj proponujemy opowiadanie Marka Baterowicza z 1992 roku.
Obrazuje ono,  jak starsi emigranci widzieli szanse osądzenia zbrodni komunizmu, zarazem  przyznając, że takie osądzenie jest absolutnie konieczne.

 

***

 

Była niedziela. Parna i wilgotna, co zdarza się tym na brzegu Pacyfiku, jak odcisk dłoni giganta. Palce tej olbrzymiej dłoni tworzyły odgałęzienia kolei łączącej City z konstelacją dzielnic. Jechałem pociągiem w kierunku Gór Błękitnych. Na jednej ze stacji miał na mnie czekać Irek, aby ułatwić mi odnalezienie domu państwa Niewiejskich. W ich dzielnicy nie kursowały zresztą żadne autobusy. Wyciągnąłem z kieszeni tomik aforyzmów chińskich. Czytanie w pociągu, dla zabicia czasu, potwierdzało znane przysłowie, że podróże kształcą. Lektura starożytnych sentencji Konfucjusza,  Lao-Cy albo Mencjusza była też na miejscu, skoro w wagonie siedziało wielu pasażerów o skośnych oczach. Zastanawiałem się, czy jeszcze studiują w szkołach filozofię własnych przodków czy może poświęcili ją pochopnie dla kultu fałszywych proroków. Rozmawiali głośno, obce fonemy atakowały moje uszy i rozpraszały uwagę. Kiedy zwalisty mężczyzna w kapeluszu opuścił moją ławkę, odsunąłem się w stronę okna. Pod plecami czułem jeszcze ciepło, które pozostawiło jego otyłe ciało. Za szybą przesuwały się domy, drzewa i dworce z szybkością galopującego konia. Tak mija nasze życie -uczył Mo Ti w piątym wieku przed Chrystusem... Zatopiony w myślach o mało nie przegapiłem umówionej stacji.

W samochodzie Irka zapiąłem pas i ruszyliśmy. Byliśmy obaj zaproszeni na obiad do państwa Niewiejskich, których poznałem niedawno w klubie. Ich prawdziwe nazwisko wyleciało mi z głowy, gdyż nasza znajomość urwała się po jednej wizycie, co jakże często zdarza się na emigracji. Irek zatrzymał samochód przed domkiem z uschniętym cyprysem. Weszliśmy do ogródka; świeży żwir na ścieżce skrzypiał pod butem jak tłuczone szkło.

- Prosimy, prosimy... - rozległ się na progu mosiężny głos gospodarza.

W salonie, oprócz pani domu, siedział niewysoki jegomość o falujących włosach. Wstał, obciągnął lekko sztruksowe spodnie i przedstawił się: - Modest jestem...

Całkiem nieźle - pomyślałem - może jeden skromny w tym „powiecie", imię chyba zobowiązuje...

I usiedliśmy wszyscy trzymając w dłoniach, jak na szalkach wagi, szklanki z aperitifem.

- No i popatrz pan, co się to dzieje teraz na całym wschodzie - zwróciła się do Modesta pani domu - czy to nie wspaniałe?

- O, tak, z pewnością - odparł indagowany - to przechodzi najśmielsze oczekiwania... Padają nawet pomniki...

- Czy najśmielsze, to rzecz gustu - przerwał mu pan Niewiejski - w tym sęk, że padają tylko pomniki, a żywi ludzie, odpowiedzialni za to wszystko, pozostają bezkarni... Obawiam się, że tych komunistów otoczono zbyt wielką ochroną... A powinni stanąć przed sądem jak malina!

Gospodarz uniósł się, a jego mosiężny baryton poruszył kryształowe kieliszki w kredensie.

- Ma pan całkowitą rację z prawnego punktu widzenia - zgodził się z nim Modest - gdzie są przestępstwa, tam powinien być proces. Myślę jednak, że nowy rząd nie chce drażnić leśniczego, który jeszcze przechadza się z dubeltówką po naszych lasach...

- To niewykluczone... - westchnąłem cicho, ale nikt nawet mnie nie usłyszał.  - Czyli sprawiedliwość przyjdzie z suwerennością...

- Z drugiej strony - odezwała się małżonka gospodarza - przecież nauka Chrystusa nakazuje przebaczać bliźniemu...

Nie mogłem niestety zaprzeczyć. Podczas dzisiejszej mszy ksiądz przypominał o tym wiele razy, umacniając w nas chrześcijaństwo.

- Jacyż oni bliźni? Komunista nie może być bliźnim! - zaperzył się pan domu - dawniej Kościół rzucał klątwy i wzywał do pokuty! Nawet królowie i cesarze odziewali się w worki pokutnicze, a dziś zbrodniarze nie tylko chodzą wolni, ale nikt nie wzywa ich do pokuty! I to jest niepojęte...

- Oczywiście masz rację, kochanie, zupełnie o tym , zapomniałam... - westchnęła pani Niewiejska.

Nie można też generalizować - odezwał się Modest - nawet wśród partyjnych zdarzali się porządni ludzie... Uczynni, a jakże...

- Ze strachu przed jutrem... albo z wyrzutów sumienia - przeciął sarkastycznie gospodarz i przechylił szklankę z wermutem.

- No proszę, coś podobnego - wtrącił Irek - a mnie przypomniała się historyjka o lwiątku i piesku. Oba zwierzątka umieszczono w jednej klatce i tak rosły, wychowując się razem od lat szczenięcych. Pewnego dnia szczeniak pogryzł i poturbował małe lwiątko. Później z lwiątka wyrósł dorodny, potężny lew przerastając pieska wielokrotnie. Ale czy to sentyment do towarzysza szczenięcych zabaw, czy też lęk przed pogryzieniem, nakazywały mu dalej znosić hałaśliwość i agresywność psa... A przecież mógł mu teraz przetrącić kark jednym uderzeniem łapy! I nasz kraj był klatką przez niemal pół wieku i dzieje się tam coś podobnego: małe lwiątko wyrosło, stało się królem zwierząt, ale nie wie co zrobić z małym i dokuczliwym kundlem, który nęka go i obszczekuje...

- Tak, to ciekawa historyjka... - uśmiechnął się pan Niewiejski - ale prosimy do stołu.

Zasiedliśmy do obiadu. Entrée było prawie świąteczne - wędliny, jaja na twardo i zielony groszek z majonezem. Do tego kieliszek absolutu, gdyż trudno dostać tutaj żubrówkę. Po pierwszym toaście nie podjęto rozmowy o lwiątku i piesku. Naszą uwagę zajęły inne zwierzątka: dwa koty; faworyty pani domu, które snuły się u naszych stóp oczekując plasterków kiełbasy. Później podano barszcz z uszkami, a na drugie pojawił się kotlet schabowy, usmażony na złocisty kolor. Kapusta ze śliwkami i ziemniaki gładziły podniebienia á la polonaise. Czerwone wino z Yalumby opłukiwało przełyk i osadzało się w żołądku ze smakiem łagodnego piołunu. Nie było złe, a jednak przypominało mi się różowe wino z Prowansji, lekkie jak bukiet polnych maków.

Kawą i deser podano w ogrodzie. Kiedy przechodziliśmy alejką, Modestowi przebiegł drogę karaluch. Wzdrygnął się, a noga podskoczyła mu, jakby uderzona młotkiem u lekarza. Minął z obrzydzeniem karalucha, który zniknął za żywopłotem.

- Nie lubi pan tych zwierzątek ? - spytałem niewinnie.

- Panie, to wstrętne insekty! Wszędzie ich pełno, u mnie w domu roją się jak mrówki! A tych też pełno...

- Istotnie, w domu to widok nieznośny - zgodziłem się - ale tu, na łonie przyrody te brzydkie stworzenia mają może większe prawa do egzystencji niż ludzie niszczący środowisko...

-  No wie pan... W końcu mamy tu zjeść deser, a taki widok...

-  I cóż w tym złego ? - brnąłem dalej - a morskie homary, które jadamy z takim smakiem, czyż nie są kuzynami tych skromnych karaluszków?

- Nie wiem, nie jestem mocny w zoologii. Ależ ma pan pomysły... - i pan Modest, lekko urażony, oddalił się w stronę pani domu. Pił kawę pochylony nad jej ramieniem. Gospodarz mówił tylko o różach, które hodował w ogrodzie. Pokazywał z dumą najpiękniejsze okazy. Wkrótce zapomnieliśmy o karaluchu, a przy pożegnaniu pan Modest wydawał się odprężony i wesoły.

Kiedy wróciłem do domu, w kuchni paliło się światło. Moja siostra zasnęła, usypiając córeczkę. Trzymały się jeszcze za ręce, a niedopita herbata stała obok niej na krześle. Wróciłem do kuchni i wyjąłem z lodówki sok pomarańczowy. Na stole leżały okruchy chleba, kawałki żółtego sera i pasemka tłuszczu wy-krojone z szynki. Pomiędzy nimi błyszczały paciorki cukru. Zielone skrawki sałaty, łupina z ogórka, miąższ z pomidora i białe włókna cebuli jak warzywnik wyrastały z rogu stołu. Zwykle sprzątałem takie resztki, aby nie pasły się nimi karaluchy. Dzisiaj jednak nie spełniłem polecenia siostry i zostawiłem wszystko na łące z ceraty.

„Niechże się poczęstują biedne karaluszki - pomyślałem - w końcu one też są boże stworzonka i chcą się najeść do syta! A może w ogóle głodują, biedaki?". I zgasiłem światło w kuchni.

Tej nocy sen nie śpieszył się do mnie. Włączyłem zatem radio i sięgnąłem po książkę, ale w końcu odłożyłem ją na półkę. Symfonia Jowiszowa Mozarta okazała się silniejsza od słowa. I, co gorzej, była też mocniejsza od snu. Nieco później poczułem znowu pragnienie. Wróciłem do kuchni i zapaliłem światło. Pod moimi stopami ujrzałem dużego karalucha. W pierwszym odruchu przydeptałem go pantoflem. I natychmiast poczułem wyrzuty sumienia. Moje zachowanie było niezrozumiałe: przecież niedawno sam litowałem się nad tym pogardzanym powszechnie gatunkiem insektów, a nawet zostawiłem im poczęstunek. Tak, korzystały z niego chętnie. Kilka innych karaluchów umykało właśnie ze stołu, zmierzając w kierunku tylko im znanych dziur w ścianach. Przerwałem im ucztę, a ponadto zabiłem jednego z obżartuchów, który może dopiero podążał na kolację. Nie dane mu więc było skosztować ani szynki, ani cukru. Jego unicestwienie dokonało się tak nagle – chociaż jeszcze przebierał odnóżami. Męczył się, wypadało go dobić. Uczyniłem to z konieczności; nie było dla niego ratunku.

 

Marek Baterowicz ( ur. w 1944 w Krakowie ), poeta, prozaik, publicysta, tłumacz poezji krajów romańskich, latynoskich i Quebec’u. Romanista – doktorat o wpływach hiszpańskich na poetów francuskich XVI/ XVII wieku ( 1998), fragmenty tej tezy ukazały się we Francji. Wydał też tomik wierszy w języku francuskim – „Fée et fourmis” ( Paris, 1977). Jako poeta debiutował na łamach „Tygodnika Powszechnego” i „Studenta” ( w 1971). Debiut książkowy: „Wersety do świtu” ( W-wa,1976) – tytuł był aluzją do nocy PRL-u. W r.1981 wydał zbiór wierszy poza cenzurą: „Łamiąc gałęzie ciszy”. Od 1985 roku na emigracji, od 1987 w Australii.Wydał też kilka tytułów prozy. Autor wielu zbiorów wierszy jak np. „Serce i pięść” ( Sydney, 1987), „Z tamtej strony drzewa” ( Melbourne, 1992 – wiersze zebrane), „Miejsce w atlasie” ( Sydney, 1996), „Cierń i cień „ ( Sydney,2003) czy „Na smyczy słońca” ( Sydney, 2008). W r.2010 we Włoszech ukazał się wybór jego wierszy – „Canti del pianeta”, "Status quo"(Toronto, 2014) ; We Francji ukazał się  zbiór opowiadań – „Jeu de masques” (Nantes, 2014).





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.