Krótko mówiąc, pisze dzieje tego, jak lewicowe słowo stawało się politycznym ciałem. Wszystko zaczyna się, jak u Hitchcocka,
trzęsieniem ziemi, jakim w tym wypadku jest rewolucja francuska, wraz z tak postępowymi metodami eliminowania wrogów postępu, jak ekspresowe gilotynowanie i masowe mordy.
A potem już tylko napięcie rośnie: kolejne projekty poprawy losu bliźnich, a zaraz za nimi kolejne rewolucje i zbrodnie wywołane dziecinną złością na rzeczywistość, która nie poddaje się zabiegom planistów. Możemy przyjrzeć się socjalizmowi w wersji narodowej (do którego wzdycha wciąż tak wielu naszych polityków), aby dostrzec, że nie jest niczym innym, niż przebranym w brunatny mundurek bratem-bliźniakiem socjalizmu w wersji internacjonalistycznej, którego ostatecznym celem jest zamiana całego globu w jeden wielki łagier, kierowany przez oświeconych komisarzy.
Możemy obserwować, jak próby pokojowego kierowania ludem Ziemi za pomocą ponadnarodowych organizacji stają się parodią sprawiedliwości, utrwalając nędzę i lokalne zamordyzmy. Możemy wreszcie zobaczyć, jak kolebka tych eksperymentów, stara Europa, bezmyślnie trwoni własny dorobek kulturowy doprowadzając do radosnego samobójstwa w imię dziwacznie rozumianej tolerancji. I choć cała opowieść wydaje się kończyć w miarę optymistycznie, z ogólnej rzezi bowiem udaje się bowiem przetrwać kilku bohaterom, to jednak autor wyraźnie daje nam do zrozumienia, że jest więcej niż prawdopodobne, że historia sama dokręci tu sequel.