POLECAMY! „TO NIC NIE ZNACZY”? - o "Afazji Polskiej 2" Przemysława Dakowicza - recenzja
data:30 maja 2017     Redaktor: Redakcja

Recenzja Agnieszki Czachowskiej ukazała się pierwotnie w "Twórczości", jednak,  jak pisze do nas oburzona Autorka: redakcja "Twórczości" dokonała "skrótów" o 1/4 całości bez mojej wiedzy i zgody. Na naszym portalu publikujemy pełny tekst recenzji, polecając ponownie naszym czytelnikom znakomitą książkę Przemysława Dakowicza oraz ważny tekst krytyczny Agnieszki Czachowskiej.



„TO NIC NIE ZNACZY”?
(Przemysław Dakowicz, Afazja polska 2, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2016, s. 282)

Jest. Druga część Afazji polskiej. Kolejna część nieskończenie długiego łańcucha Wielkiej Afazji Polskiej. Coraz wyraźniej to widać. Tę nieskończoność, ten bezmiar.
O pierwszej Afazji Dakowicza pisałam w 12 numerze „Twórczości” z 2015 roku.[por. artykuł powiązany "Wychodzenie z milczenia" - przyp. red.] Przeglądam ten tekst i mam ochotę powtórzyć wszystko, co dotyczy struktury, zamysłu, genezy i uzasadnienia powodów pojawienia się tej książki na rynku literackim, a przede wszystkim – w świadomości polskiej XXI wieku. Ale oczywiście wszystkiego powtarzać nie będę. Posłużę się jedynie krótkim przypomnieniem i pewną ideą prezentacji czy też pomysłem na omówienie.
Przemysław Dakowicz – poeta i historyk literatury (że wymienię tylko dwa spośród jego licznych działań i zainteresowań, za to dwa najważniejsze), a więc Ktoś z Pogranicza Historii i Poezji (krainy nie do końca „wirtualnej”!) – zaczął pisać Afazję polską z potrzeby zapełnienia pustego miejsca, które na mapie naszych dziejów powinien był zająć dwudziestowieczny epos opiewający to, co nas spotkało w roku 1939 i latach następnych – aż do dzisiaj, niestety aż do dzisiaj. Powinien był, ale nie zajął, bo nie powstał. Zapadło  milczenie – z początku narzucone przez zabójców Polski i ich funkcjonariuszy, potem wywołane dyktatem zwolenników „nowoczesności” i „postępu”(cokolwiek to znaczy, bo                  w istocie nie znaczy nic, co znakomicie zilustrował Mrożek w słynnym dialogu z „Tanga”*) i przeciwników męczących anachronizmów, „wywoływania duchów”, „mielenia” tradycji i w ogóle zajmowania się przeszłością , podczas gdy „trzeba z żywymi naprzód iść”…  ( a to Adam Asnyk, ten sam, który napisał także: „(…) nie depczcie przeszłości ołtarzy”…). Milczenie przeszło następnie w stan afazji, czyli niemoty, niezdolności mówienia, wywołanej przedłużającym się kneblowaniem i upływem czasu, w którym rodziły się pokolenia pozbawione umiejętności opowiadania, nienauczone ani jego formy, ani treści, skutecznie odcięte od wzgardzonej i „niepotrzebnej” przeszłości.                          
W rezultacie Polska – jako idea i społeczeństwo – przypomina niemy kadłub bez głowy, zachowujący pozory konwulsyjnych odruchów, ale w istocie martwy. Życie Polski tkwi pod ziemią, gdzie spoczywają (a może właśnie nie zaznają spoczynku?) Polegli Niezłomni Wyklęci. Zapomniani. Ale też Przypominani tym Dakowiczowym „wychodzeniem z milczenia”, upartym drążeniem dziejów, które miały na zawsze zniknąć z kart naszej historii i zakamarków naszej świadomości.  

Autor od początku przewidywał konieczność napisania dalszego ciągu tej opowieści, choć nie wiem, czy na pewno zdawał sobie sprawę z tego, jak ogromny będzie ten dalszy ciąg, jak wciąż się będzie wydłużał i rozrastał. Zamykam drugą część Afazji z przekonaniem, że ta historia nie ma końca. Nie ma z kilku różnych powodów. Ponieważ słuchanie tych, którzy jeszcze umieją mówić, choć latami im mówić nie pozwalano, świadków i rodzin (Afazja polska 2 jest dedykowana Dzieciom Zapomnianych Bohaterów)odkrywa przed Dakowiczem i jego czytelnikami zupełnie nową, tzn. nieznaną wcześniej historię Polski, a jej wątków z każdą rozmową i z każdym napisanym rozdziałem jest coraz więcej. Ponieważ w świetle tych odkryć okazuje się, że także historia znana jest wiadoma tylko pozornie, bo właściwie nadaje się do napisania na nowo. Ponieważ jest tak, jak w „Herostratesie” Lechonia, który rzuca hasło: „A wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę, zobaczę.”, by zakończyć niezbyt retorycznym pytaniem: „I chciałbym raz zobaczyć, gdy przeszłość wyżeniem, / Czy wszystko w pył rozkruszę, czy… Polskę obudzę.” Wreszcie – ponieważ na drodze przełamywania afazji pojawia się coraz więcej przeszkód, jakby rósł opór ciemnych sił, którym zależy na tym, by głowa nigdy nie zrosła się                                                         z tułowiem, a zmarli nigdy nie wyszli z podziemia i nie przemówili. I – o ile omówienie pierwszej części dzieła Dakowicza można było zakończyć umiarkowanym optymizmem – o tyle w przypadku drugiej będzie to znacznie trudniejsze.

Przywołajmy zestaw odsłon. Dramat Grodna zmiażdżonego sowieckimi czołgami i jego mieszkańców – najwyraźniej duchowych potomków rodziny Rollisonów z III części „Dziadów”. Dramat generała Józefa Olszyny–Wilczyńskiego – opuszczonego przez swoich i zamordowanego przez czerwonych najeźdźców; jego śmierć to, jak mi się wydaje, najważniejszy symbol w całej książce Dakowicza. Dramat ojca i syna z ponurej niemieckiej ballady „Król elfów”, czyli Polaków z Pomorza, którzy chcieli, by tam była Polska – zakończony w Piaśnicy przez „morderców z Selbstschutzu", a właściwie nie zakończony nigdy. Tragifarsa, a przecież także dramat bolszewickich „wolnych wyborów” na zagarniętych kresowych ziemiach w październiku 1939 roku, wyborów, w których udział wziąć musieli wszyscy, także zmarli, co ilustruje opis upiornej inscenizacją „głosowania” przez nieboszczyka z Sokółki. Dramat zagłady Kresów w ogóle, którego ściskającym gardło symbolem mogłoby być wywiezienie i śmierć polskiej młodzieży ze Lwowa, gimnazjalistów odmawiających skandowania i klaskania na cześć zaborców: „Gdzieś (…) znikły, rozpłynęły się (…) tysiące, setki tysięcy (…) nieznanych z nazwiska, anonimowych, zapomnianych. Jakby nie istnieli. Jakby nigdy nie nosiła ich rodzinna ziemia.” (s. 130) Dramat „Pelplińskiej jesieni”, czyli wymordowanie przez Niemców pomorskiego duchowieństwa ze wstrząsającym fragmentem sprawozdania pt. „Martyrologium Kapłanów Pelplina (ekshumacje). Szpęgawsk” : „W końcu 1944 roku zaczęli Niemcy systematycznie zacierać ślad tych zbrodni. W tym celu (…) rozkopywali groby, zalewali płynem zmieszanym z dziegciem i wypalali. Pozostałą masę krajali w bloki, składali do skrzyń i (…) w piecach (…) te szczątki palili.” oraz równie wstrząsającym komentarzem: „Tyle tylko zostaje. Widzicie? Trzymam to na wyciągniętej dłoni. Mały fragment ‘masy krajanej w bloki’. Odprysk naszej zbiorowej, zaniemiałej pamięci.” (s. 252) Konkret i symbol.

Konkret, bo: „Gdy zapisuję te słowa, dociera do mnie po raz kolejny, jak wielka jest bezradność literatury wobec śmierci, szczególnie wobec śmierci zbiorowej, pomnożonej przez tysiąc, dwa, pięć tysięcy. Między wielką literą rozpoczynającą zdanie a wieńczącą je kropką otwiera się szczelina, przez którą wycieka wszelka treść.” (s.251) „Czy nie jest tak, że historia, szczególnie gdy oglądamy ją z dużego dystansu czasowego, jawi się jako materia niewiele mająca wspólnego z realnością? Czy najbardziej krwawe wydarzenia i najokrutniejsze zbrodnie nie przybierają w naszej wyobraźni kształtów widmowych, nie zamieniają się w trudną do objęcia i zrozumienia mieszaninę mitu i baśni? Żywi ludzie tracą swoją konkretność , głosy brzmią niewyraźnie i głucho.” (s. 55) „Co pozostaje? Trzymać się konkretów – epizodów utrwalonych przez ludzką pamięć lub zatrzymanych w bezdusznym obiektywie fotograficznego aparatu.” (s. 56)

Symbol, bo: „Gdy zapisuję te słowa, dociera do mnie po raz kolejny, jak wielka jest bezradność literatury wobec śmierci, szczególnie wobec śmierci zbiorowej…”.  Ale literatura ma swoje sposoby na ogarnięcie świata sparaliżowanego afazją oraz niemieszczącego się w dokumentalnym zapisie, a także ludzkiej niewiedzy czy niepewności. Symbol jest jednym z tych sposobów. W błyskotliwym, choćby „migocącym” – jak chcieli znawcy przedmiotu – skrócie znaku skupiającego w jednym treść i formę, poznanie i emocje, uporządkowany proces i jednorazowe olśnienie, można dostrzec czy raczej przeczuć sens, istotę, sedno rzeczy. Choćby późniejsze nazwanie tego sedna przekraczało zdolności ofiar afazji. Symbolami dawniej posługiwali się niemal wyłącznie poeci, także poeci pędzla czy pięciolinii. Dziś okazuje się on przydatny ludziom z krainy, którą nazwałam sobie Pograniczem Historii i Poezji. Krainy, rzecz jasna, nie do końca wirtualnej. Daleko mi do Dakowiczowego mistrzostwa operowania symbolem, ale w ramach próby omówienia jego książki muszę się nim zająć, przynajmniej w wersji odtwórczej.

Bo jak inaczej opowiedzieć ten ocean wątków, motywów, odwołań, losów, wspomnień, wędrówek, przeżyć, dokumentów, „niepojętą mnogość fenomenów (…) domagających się ujawnienia, a pominiętych milczeniem” (s. 99)? Jak ją uporządkować, wyznaczyć jej jakąś oś nadrzędną? Jak streścić coś, co wymaga napisania historii od nowa? Konkret i symbol. Także we współczesnej, dalekiej od poezji formie, którą znakomicie charakteryzuje ten krótki fragment rozdziału o zbrodni w Piaśnicy: „Prawda (…) składa się ze szczątków obrazów, ze strzępów słów, ze scen przerwanych, zanim zaczęły się na dobre rozpocząć. Jakby wszystko, co wydarzyło się tam jesienią 1939 roku, zapowiadało naszą współczesność – z jej brakiem hierarchii, fragmentarycznością, aksjologicznym                      i estetycznym chaosem.” (s. 56) Wszystkie te „szczątki” i „strzępy” (jakże arcypolskie, nie do wymówienia dla obcokrajowca słowa!) to zarazem konkrety i symbole. Konkret szczątkowy czy też strzęp konkretu  m u s i  stać się symbolem. Nie ma innego wyjścia. Trzeba wybrać szczątek najbardziej symboliczny.

Dla mnie jest nim opowieść o śmierci generała Józefa Olszyny-Wilczyńskiego, dowódcy Okręgu Korpusu „Grodno”, zamordowanego przez sowietów 22 września 1939 roku, po bezsensownym rajdzie bez armii na rozkaz typowy dla ówczesnego wczesnowojennego chaosu, czyli będący właściwie jedynie „sztuką dla sztuki”. W poszukiwaniu możliwości spełnienia oficerskich zadań i powinności generał przemierzył „tam i z powrotem” szlak pomiędzy Grodnem a Pińskiem, Wołkowyskiem a Słonimem, Sejnami a Sopoćkiniami, gdzie w końcu spotkał śmierć. Nie zdążył na ewakuację do Kut ani na mobilizację do Wilna, nie wrócił do rodzinnego miasta, gdzie może przydałby się najbardziej do obrony, która pozostała jedynie grodzieńskim Orlętom i ich Matkom Polkom. Nie jest do końca jasne, dlaczego spędził na ostatniej kwaterze jedną noc więcej niż wszyscy inni wojskowi, by o świcie stanąć twarzą w twarz z przeznaczeniem, mając u boku tylko adiutanta i żonę Alfredę. Nawet jej nie powiedział nic poza krótkim: „Tak się złożyło”, z którym Dakowicz podjął dramatyczną dyskusję, o czym za chwilę. Zatrzymany we mgle po pięciu zaledwie minutach jazdy, pozbawiony broni i wszystkich rzeczy, zdołał się jeszcze pożegnać z odprowadzoną do pobliskiej stodoły żoną, po czym został – wraz z adiutantem – zastrzelony w polu. Małżonce zwrócono zakrwawioną walizkę, związaną generalskim akselbantem. W pobliżu na krótko rozgorzała jakaś walka, z powodu której opuszczenie stodoły było niemożliwe przez dłuższy czas. Po wyjściu Wilczyńska znalazła zwłoki obu oficerów; jej mąż miał przestrzeloną głowę, z której wypływał mózg.

Dużo konkretów, a każdy przemienił się w symbol.  Na przykład. „W rękach bolszewickich sznur generalski Olszyny-Wilczyńskiego zmienił się w zwykły powróz, w postronek do wiązania betów. W owej semantycznej przemianie ujawniał się wojenny zamysł Stalina, odsłaniał się sowiecki projekt ‘nowej’ Polski, w której to, co ’pańskie’, ‘burżuazyjne’ i ‘reakcyjne’, zostaje unieważnione i zastąpione tym, co ‘rewolucyjne’, ‘ludowe’ i ‘postępowe’. ” (s. 32) Krótka odpowiedź białoruskich chłopów z Gnojna: „To nic nie znaczy”- na pytanie generałowej, czy są Polakami, otwiera złożone dywagacje o zdolności wykształcenia przez II Rzeczpospolitą prawdziwej więzi z polskością wśród mniejszości narodowych, ale także o poczuciu tego związku w dzisiejszym społeczeństwie, do czego będę się jeszcze odwoływać. Wreszcie – konkret najważniejszy i zarazem potworny: głowa generała zamieniona w „jedną krwawą masę”, z której wycieka „mózg, tak pełen wiedzy i mądrości, (…) teraz (…) ciecz obojętna na ból i cierpienie ludzkie.” (s. 49-50) I wyprowadzony z tego wspomnienia Alfredy Wilczyńskiej przez autora Afazji polskiej 2 symbol: „Ktoś planuje, ktoś realizuje. Efekt przewidziano na samym wstępie, zanim podjęto działanie. Jest nim martwe ciało polskiego generała, leżące na mokradłach, w błocie, ciało twarzą zwrócone ku ziemi.” (s. 49)
„Mówi nam ta scena z podsopoćkińskich mokradeł, że zamysł agresora jest równie prosty, co przerażający: Rzeczpospolitą Polaków należy rozbić, miażdżąc głowy jej najlepszych synów. Trzeba sprawić, by ze zbiorowej polskiej głowy wyciekł mózg (…). Czerep strzaskany, głowa z dziurą, przez którą wydostaje się tkanka mózgowa, niczego nie będzie pamiętać, nic już nie powie, niczego nie obmyśli ani nie przedsięweźmie.” (s. 51-52)

Dlaczego te zdania, ten rozdział, te konkrety, te symbole są tak ważne? Bo chyba najdobitniej ilustrują to, co łączy opowiedziane tu przez Dakowicza historie: nie ma przypadków. Odpowiedź Olszyny-Wilczyńskiego: „Tak się złożyło.” na rozpaczliwe pytanie żony o powód wstrzymania wyjazdu z sopoćkińskiej kwatery i rezygnacji z bezpieczniejszego niż samotne podróżowania w kolumnie samochodów, była jedynie wykrętem. Musiał spotkać swoje przeznaczenie, nie dlatego, że on czy autor Afazji to fataliści, lecz dlatego, że wszystko było zaplanowane i konsekwentnie przeprowadzone przez tych, dla których istnienie Polski, tego „bękarta traktatu wersalskiego” przecież!, oznaczało obrazę, fakt nie do zniesienia, pomyłkę rzeczywistości. Trzeba było tę rzeczywistość jak najszybciej skorygować, pomyłkę unieważnić. Generał o tym wiedział. Kilkanaście godzin przed śmiercią wypowiedział słowa, które przeraziły jego żonę: „sytuacja jest tak smutna, że nie pozostaje nic… jak tylko zginąć.” (s. 40) Tak się złożyło? Nie. Tak zostało postanowione. Świadczą o tym wszystkie sprawozdania z sowieckiej akcji propagandowej rozpętanej natychmiast po wkroczeniu Armii Czerwonej na teren Rzeczypospolitej, akcji, na którą nie szczędzono sił i środków, nie cofając się przed żadnym absurdem i żadną groteską w rodzaju wrzucania karty wyborczej do urny przez nieboszczyka. Zwycięzcy mogą sobie pozwolić nawet na idiotyzm. Któż będzie rozliczał zwycięzców? Kto zaświadczy o idiotyzmach, jeśli tych, którzy próbowali im przeciwstawić szlachetne prawdy o wielkości Polski, jak lwowscy gimnazjaliści siłą spędzeni na czerwony wiec, systematycznie i konsekwentnie zapamiętano, zarejestrowano, aresztowano, wywieziono i zamordowano? „Jakby nie istnieli. Jakby nigdy nie nosiła ich rodzinna ziemia.” Ale jeśli obraz jest niepełny, dorzućmy garść cytatów ze strefy niemieckiej. „Jest 11 listopada, święto odzyskania niepodległości. Dzień największej egzekucji został wybrany z premedytacją – niech się dowiedzą, że z Polski, tego bękarta traktatu wersalskiego, nie zostanie kamień na kamieniu, że kto podniesie rękę przeciwko władzy niemieckiej, będzie uciszony.” (s. 77) I jeszcze Josef Goebbels, minister propagandy Rzeszy, osobiście: „Polakom należy umożliwić kształcenie się jedynie w takim zakresie, aby uświadomili sobie, iż jako naród nie mają żadnych perspektyw.” (s. 113)

Nie ma przypadków. Tak zostało postanowione. Tego postanowienia nie wolno zmienić do dzisiaj. Dla współczesnych antropologów kultury, także z polskich uczelni, słowo „naród” jest zakazane. Zakazane jest wszystko, co zawiera choćby ślad myśli o historii, przeszłości, czyli wspólnocie doświadczenia, wspólnocie…  A przecież w pierwszej części Afazji polskiej Dakowicz pisał, że naszej powojennej literaturze brakuje eposu jako zapisu doświadczenia wspólnoty właśnie. Wspólnota i epos to znaki komplementarne. Nie ma wspólnoty – nie ma eposu. Nie ma eposu – nie ma wspólnoty.
Nie ma eposu – nie ma opowieści ani historii. W ogóle nie ma słów, bo nie ma komu mówić. Jest milczenie i niemota. Kiedy piszę te zdania, zablokowana jest mównica w polskim sejmie [ opozycja "totalna" blokuje mównicę, a następnie salę plenarną w polskim sejmie w grudniu 2016r. - przyp. red.]. Miejsce, w którym i z którego Polska powinna przemawiać głosem przedstawicieli wspólnoty. Także po to, by się upominać o tych, których głosu pozbawiono raz na zawsze, których usta wciśnięto w błoto albo zagipsowano. Którym rozbito, obcięto głowę. A którzy głosu nadal nie mają. Nieprzypadkowo ostatnim rozdziałem Afazji polskiej 2 jest pogrzeb na Łączce…

Ale jest jeszcze jeden dramat.  On wiele tłumaczy. Te słowa, które wypowiedzieli białoruscy chłopi blokujący generałowi Olszynie-Wilczyńskiemu przejazd samochodem przez Gnojno. W zapisie wspomnień żony dowódcy brzmi to tak: „(…) zabrałam głos, pytając, co oni właściwie robią, czemu zatrzymują wojsko polskie, wszak chyba są Polakami ?! Odpowiedzieli mi, że to nic nie znaczy (…). (s.36) „Pasażerom wojskowego buicka musiała się ta odpowiedź wydać skrajnie bulwersującą – pisze dalej Dakowicz – zapewne wzbudziła ich gwałtowny sprzeciw, niedowierzanie, może nawet przerażenie. Bo jak to – Polska nic nie znaczy? Co się kryje za tym stwierdzeniem? Myślę, że - ni mniej, ni więcej – następujące przekonanie: Polski już nie ma, właśnie zakończyła swój żywot.” (s. 39) Taki przecież był plan. Polski miało nie być. Kresy są sowieckie. Pomorze jest niemieckie. Koniec. Kropka. Nie ma przypadków. Ciekawe, czy owi wieśniacy blokujący generalski samochód, byli tego świadomi? Nie sądzę. Choć – jak stwierdza autor Afazji – „Mówiąc, że Polska nic nie znaczy (…) symbolicznie (i faktycznie) oddawali się w ręce Sowietów. Była to decyzja nieodwołalna i ostateczna.”
Wstrząsające jest to „faktycznie”. I to „nieodwołalna i ostateczna”. Brzmi jak zatrzaśnięcie wieka trumny. Na pewno nie wiedzieli. Wieśniacy takich rzeczy nie wiedzą. Bardzo prawdopodobne, że mieli po prostu rozrywkową satysfakcję z bezkarności atakowania „pana generała”, tego, który dotąd miał nad nimi absolutną władzę, z wypowiadania posłuszeństwa komuś wyżej postawionemu. Zwłaszcza że on wtedy… uciekał, „czmychał”, a w każdym razie – tak im się zdawało…  Ale Olszyna-Wilczyński wiedział. Dlatego kilka dni później stwierdził, że teraz „nie pozostaje nic, jak tylko zginąć”. „Powracam do owych czterech bezwzględnych słów – ‘to nic nie znaczy’ – kontynuuje Dakowicz – próbując odnieść je do naszej teraźniejszości. Bo przecież i dziś wielu jest pośród nas takich, którzy z polskością się nie identyfikują, którzy chcieliby ją odrzucić niby zbędny balast.” (s. 39) Tak. Ten dramat wiele tłumaczy. Dokładnie pokazuje moment, kiedy to się zaczęło. I od czego się zaczęło.

Świadkowie z Piaśnicy i Pelplina opowiedzieli Dakowiczowi, jak w końcu wojny, w obliczu nieuchronnej klęski Niemcy próbowali zatrzeć ślady swoich zbrodni. Kilka zdań już cytowałam. Tych o „masie krajanej w bloki”. Rozkopywali doły śmierci i palili szczątki. Całymi tygodniami. Wszyscy okoliczni mieszkańcy to widzieli, słyszeli i … czuli, bo swąd palonych zwłok niósł się kilometrami, a potem kazano im zamilknąć i zachować tajemnicę na wieki wieków. Milczeli także po wojnie. Przeprowadzili ekshumacje, sporządzili dokumenty i… nadal milczeli. Dziś Niemcy bezczelnie kłamią                 o sprawcach wojennych zbrodni, fałszują historię, a afazja polska trwa. Na naszych oczach odbywa się jakiś upiorny rytuał mordowania prawdy, tym razem w biały dzień i bez żadnej obawy kary czy odpowiedzialności, jakby uznano, że pozornie żywy kadłub i tak się nie odezwie, nie zaprzeczy, nie upomni o swoje. Jakże ma to zrobić, skoro odcięto mu głowę i wyrwano serce? To diagnoza znacznie bardziej dramatyczna niż na poły żartobliwe i kolokwialne stwierdzenie „wyprania mózgu”. Wyprać można coś, co istnieje. A przecież mózg Polski wyciekł na kresowych bagnach we wrześniu 1939 roku i wsiąkł w błoto, które od tego momentu już na zawsze przestało być polskie. Nawet ono. Powtórzmy:  „Czerep strzaskany, głowa z dziurą, przez którą wydostaje się tkanka mózgowa, niczego nie będzie pamiętać, nic już nie powie, niczego nie obmyśli ani nie przedsięweźmie.”  Ale potem jest jeszcze jedno zdanie: „Chyba że wcisną w ten pusty czerep, w tę głowę wydrążoną , jakiś inny – całkiem nowy mózg.” (s. 51-52) Taki mózg a’rebours, taki „mózg inaczej”. Czy to się udało? Niektórzy z nas wyszydzili i sprofanowali biało-czerwoną flagę, wyszydzili i sprofanowali krzyż, przegłosowali ustawy podważające polskie tradycje rodzinne, demolowanie odwiecznych obyczajów nazwali „wielokulturowością”, a teraz maszerują ze sztandarami, śpiewają hymn narodowy, kolędy i dzielą się opłatkiem… To już nawet nie kadłub bez głowy lub z głową wypełnioną „nowym” mózgiem. To karykatura. Jak ręka nieboszczyka „wrzucająca” kartkę „wyborczą” do urny.

Cóż więc robić, skoro wychodzenie z milczenia grozi jedynie krzykiem błazna?  Dakowicz ma na to niezmienną odpowiedź: „Bronić cmentarza”. Tak. Bronić cmentarza.  (s. 11) Kolejny konkret – zawołanie grodzieńskich żołnierzy z września 1939 roku – który stał się symbolem. „Tam, w głębi, śpią głosy – krzyki i nawoływania, chrzęst czołgowych gąsienic, płacz i zawodzenie, huk bomb uderzających o bruk, śpiew tłumu, miarowe buczenie heinkli i dornierów, świst syberyjskiego wiatru, skrzypienie śniegu ugniatanego setkami bosych stóp, miarowe salwy egzekucyjnych plutonów.                      A także: gwizdawki pociągów, łomot rygli w drzwiach przepełnionych cel, oddalające się kroki na więziennym korytarzu, szepty ostatnich pożegnań, ciche modlitwy, błagania o litość, głuche odgłosy ciosów, wojskowe marsze, frontowe śpiewki (…). I jeszcze: cisza katyńskiego dołu, ostrzenie ukraińskich kos, bezgłośny krzyk z ust zalepionych gipsem. (…) Wszystkie słowa zapomnianego języka.”(s.13) I jeszcze to piękne zdanie z pierwszego tomu Afazji: „O Polsko ukochana, to dla Ciebie krew moja płynie!” Bronić cmentarza, bo pod ziemią jest prawdziwe życie. Bo trzeba szukać siły tam, gdzie głupcy widzą tylko słabość, anachronizm, bezsens i stratę czasu oraz chore zamiłowanie do kultu klęsk.

Przemysław Dakowicz nie planował nic więcej ponad skromny tom szkiców. Już są dwa. Myślę, że będą dalsze. „Masz mało czasu. Trzeba dać świadectwo.”   (Zbigniew Herbert, Przesłanie Pana Cogito)


Agnieszka Czachowska

__________________________________________________________________________________
* A teraz znajdziemy ideę (...)
- Postęp, proszę pana.
- Ale jaki postęp?
- Postępowy. Do przodu. (...)
- A tył?
- Tył też do przodu.
- Ale wtedy przód będzie z tyłu?
- Zależy, jak patrzeć. Jak od tyłu do przodu, to wtedy przód będzie z przodu, choć do tyłu.
- To jakieś mętne.
- Ale postępowe, proszę pana.


Materiał filmowy 1 :

Materiał filmowy 2 :

Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.