Odrobiłem zaległości i obejrzałem środowy program TVP Info „Minęła Dwudziesta”, w którym dziennikarz funkcjonujący w ramach dobrej zmiany, Michał Rachoń, przepytywał byłego prezesa TK, a obecnego magistra, Jerzego Stępnia. Wiem, że opisywanie na blogu czegoś, co miało miejsce w prehistorycznym dla Internetu okresie (dwa dni temu) ma tyle sensu, ile Agnieszka Pomaska układająca Scrabble z nieodżałowaną Ligią Krajewską, toteż nie będę uwagi moich szanownych Czytelników posyłał na marnację szczegółowym opisem tego skądinąd niezwykle ciekawego wywiadu. Postaram się za to, na jego podstawie, poczynić obserwację odnoszącą się do sporu o TK bardziej generalnie.


Prezes Magister (wielka litera i brak skrótu, gdyż w tym momencie nie chodzi mi tytuł naukowy pana, w potocznym rozumieniu profesora, Stępnia, ale o jego funkcjonujący gdzieniegdzie w debacie publicznej przydomek) prezentował we wspomnianej rozmowie pozycję radykalnie antypisowską, a w międzyczasie tego prezentowania widzowie mieli nawet okazję obejrzeć jakieś jego spotkania w Polsce powiatowej, na których perorował o budowaniu jakichś dziwnych struktur, coś jakby podziemnych, które z czasem obronią demokrację. Nic nadzwyczajnego, można by pomyśleć, i ja też z początku tak pomyślałem. Ale słuchałem rozmowy dalej i zacząłem odczuwać pewien, jak to się mądrze mówi, dysonans. Poznawczy, prawdopodobnie.


No bo tak: jak się jedzie z radykalną narracją, że koniec państwa prawa, że demokracja niszczona i tak dalej, całe to KOD-owskie bla bla bla, trzeba mieć do tego mocne, adekwatne argumenty. Teoretycznie wszystko się zgadza – Wyborcza pisze, że łamią konstytucję, że nie publikują wyroku, nie zaprzysięgają sędziów – nic nowego.


Ale, ale: żeby się taka narracja utrzymywała, kluczowa jest sprawa zasadnicza. Kwestia łamania konstytucji musi być bezdyskusyjna, aksjomatyczna wręcz. W ośrodkach opozycji histerycznej nie pyta się „jak” PIS łamie konstytucję (w znaczeniu „w jaki sposób”, bo „jak bardzo”, to oni powiedzieć potrafią), nie pyta się o taką czy inną interpretację, z prostej przyczyny – innych interpretacji z definicji być nie może, bo istnienie innej interpretacji oznacza, że mamy kwestię sporną, że są różne opinie, że można tak, ale są ludzie, którzy twierdzą, że można też inaczej. Nie dlatego tak sprawnie spacyfikowano prof. Zaradkiewicza, dyrektora Zespołu Orzecznictwa i Studiów TK, że mógłby on ponieść sztandar jakiegoś Komitetu Atakowania Trybunału, tylko dlatego, że jego wypowiedź o nieważności niektórych orzeczeń wprowadzała inną opinię.


A jeśli istnieje inna opinia, to znaczy, że nawet jeżeli ci drudzy, nasi przeciwnicy, w kluczowych kwestiach racji nie mają, to jednak mają jakieś podstawy prawne swojego postępowania. My się oczywiście cały czas z nimi nie zgadzamy, ale te ich podstawy obiektywnie w rzeczywistości występują, a jak występują, to trzeba je rozważyć, trzeba się do nich ustosunkować, na nie odpowiedzieć, po czym już dużo trudniej przypisywać nielubianej opcji politycznej łamanie prawa uzasadniające własny radykalizm. Można, rzecz jasna, wszystko przecież można, ale wychodzi to cokolwiek głupio.


I wyszło głupio Prezesowi Magistrowi Stępniowi, bo przez całą rozmowę usiłował zrobić wrażenie, że sporu prawnego nie ma, że nie ma żadnych równorzędnych prawnych racji, ale usiłowanie to popychało go w kierunku coraz przykrzejszej bezradności, która apogeum swoje osiągnęła w strzelistym akcie pokory, niemal fizycznie materializując się w studiu po słowach: „Pan nie jest dla mnie partnerem do dyskusji”, które w skromności swojej posłał pan, w potocznym rozumieniu profesor, Stępień w kierunku Michała Rachonia.


Michał Rachoń nie po to jest jednak Michałem Rachoniem, żeby potakiwał grzecznie swojemu rozmówcy, nabożnie podpierając podbródek mądrą ręką, jak potakiwałby, gdyby był Justyną Pochanke, ale po to jest Michałem Rachoniem, żeby dociskać. Toteż dociskał, o taki przepis, o siaki, o uchwałę Sądu Najwyższego, o podstawy prawne działania TK, i tak dalej, na co usłyszał, powtórzę się, że nie jest partnerem do dyskusji.


Powiem przewrotnie, że to prawda. Michał Rachoń, ani w ogóle żaden dziennikarz, który nie siedzi zawodowo w sprawach prawnych, nie jest, a przynajmniej nie powinien być partnerem do dyskusji dla kogoś, kto był prezesem TK. Prawo jest obszarem tak złożonym, że laik powinien być przez zawodowca (wiem, ciut zgrzyta takie słowo z kontekstem) rozniesiony na łopatki w trymiga. Jeżeli nie jest w trymiga rozniesiony, ba, jeżeli ma wyraźnie lepsze argumenty, a zaproszony autorytet się gubi do tego stopnia, że musi ratować się bufonadą, to jak to się, przepraszam, ma do tych radykalnych postulatów politycznych rzeczonego autorytetu?


No i tu właśnie doświadczyłem wspomnianego dysonansu. Przychodzi do studia ważna prawnicza osobistość, radykalna jest, że ho ho ho, chce niemalże koordynować struktury oporu wobec władzy, a jak przychodzi co do czego, to się okazuje, że cały ten radykalizm, ta obrona demokracji, ten strach przed dyktaturą, opiera się na zawiłościach prawnych, w dyskusji o których ta ważna prawnicza osobistość dostaje bęcki od dziennikarza, którego nie uważa nawet za partnera do dyskusji. Wychodzi na to, że w gabinecie prezesa TK musi być zamontowany jakiś podwieszany sufit, który spada tam znienacka kolejnym prezesom na głowy. Słowo daję, że lepszej hipotezy, która by to wszystko rozumowo ogarnęła, wymyślić nie jestem w stanie.


tomek.laskus.salon24.pl