Krzysztof Pasierbiewicz: Stary kelner i transformacja legalistów nadwiślańskich
data:11 kwietnia 2016     Redaktor: ArekN

 
Chciałbym przypomnieć pewne zdarzenie, które, co prawda już częściowo opisałem w roku 2012, lecz w świetle „afery trybunalskiej” ten symboliczny, acz autentyczny incydent pozwoli Państwu zrozumieć enigmatyczny tytuł mojej dzisiejszej notki.

 
Otóż od zarania lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku miałem przyjemność celebrować z ówczesnymi przyjaciółmi piękną świąteczną tradycję. Co roku, przed Bożym Narodzeniem, w wigilię Wigilii, spotykaliśmy się w secesyjnej sali kolumnowej krakowskiego hotelu Pollera by przełamać się opłatkiem. Nasza kompania składała się wówczas z ambasadorów elitarnych sfer Wszechnicy Jagiellońskiej, w znakomitej większości akademików Wydziału Prawa i Administracji UJ. Znaliśmy się głównie z szaleństw narciarskich w Kotle Goryczkowym oraz krakowskich kortów tenisowych.
 

Były to serdeczne, przyjacielskie spotkania odbywane z rzadko już spotykanym pietyzmem podług nad wyraz wytwornej etykiety. Służba hotelowa ustawiała w podkowę strojnie zastawione stoły zasłane wykrochmalonymi,  śnieżnobiałymi obrusami. Na proscenium puszyła się pięknie ubrana choinka. A kapituła naszej grupy miała swoje, od zawsze te same honorowe miejsca przy świątecznym przy stole.

Odświętnie ubrani, po krótkim entrée na stojąco zasiadaliśmy rokrocznie do uroczystego podwieczorku. Wszyscy mówili półszeptem. Czuło się podniosły nastrój oczekiwania na moment podzielenia się opłatkiem, a na sali panowała atmosfera podobna tej w kościele tuż przed podniesieniem. A gdy nadchodziła chwila świętego dla Polaków obrządku wszyscy wstawali od stołu z listkami opłatka w ręku i życzyli sobie najlepiej i najszczerzej.

Usługiwał nam niezmiennie od lat niejaki pan Józef – starej daty kelner, który mi pewnego razu powiedział, że choć dawno już powinien był pójść na emeryturę, to tak naprawdę wciąż pracuje za naszą przyczyną, gdyż jak się wyraził: „ja przez cały rok na was czekam, bo tworzycie państwo towarzystwo, które mi jak żywo przypomina przedwojenne czasy, kiedy dama była damą, a pan rzeczywiście był panem”.

I trwała ta nasza piękna tradycja całymi latami, aż nadszedł czas, kiedy Bóg pokarał Polaków wolnością i zaczęła się tak zwana „transformacja”. Starsi zapewne pamiętają hasła, jakie lansowali wówczas beneficjenci okrągłego stołu: „bierzcie sprawy w swoje ręce”, „liczy się tylko przyszłość i pomnażanie kapitału”, „niewidzialna ręka wolnego rynku rozwiąże wam wszystkie problemy”, „liberalna Polska receptą na szczęście…”
 

Jak się później przekonałem, wielu moich przyjaciół wzięło sobie owe hasła głęboko do serca, a ja jeszcze wtenczas nie miałem pojęcia, co moi przyjaciele prawnicy kombinują. Bowiem ci oddani w przeszłości wyłącznie nauce z dziada pradziada profesorowie prawa wraz z gwiazdorami krakowskiej palestry pozakładali firmy konsultingowo doradcze zajmujące się prawnymi usługami dla raczkującego wówczas „biznesu”.

No i raptem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki bractwo, które od zawsze jeździło rozklekotanymi „maluchami”, a w porywach wartburgami nabytymi za stosowny talon, przesiadło się do luksusowych „audic” i „beemek” z serii 700. I nie byłoby w tym absolutnie nic złego, gdyby nie nieszczęście, że powąchanie pieniędzy wyzwoliło z nich ślepy pęd do zbicia fortuny za tak zwaną „wszelką cenę”.

Nowe realia skłoniły ich do wejścia w zażyłe stosunki ze swoimi klientami, a mówiąc dokładniej byłymi sekretarzami PZPR, wszelkiej maści dyrektorami, prezesami et consortes, a de facto z post-komuszą sitwą geszefciarzy o ubeckich korzeniach, którzy w czasie transformacji przepoczwarzyli się w sektę „nowofalowych biznesmenów”, których historia zapamięta z tego, że do garniturów z Vistuli nosili białe frotowe skarpetki, a z czasem ta szemrana ferajna przeróżnej proweniencji zbirów zaczęła się panoszyć w eleganckim towarzystwie z markowymi cygarami w zębach, choć aromatu Cohiby do dziś nie odróżnia od swądu skisłego ogórka.  
 

Aż nadszedł rok, kiedy moi wieloletni przyjaciele postanowili wyjść naprzeciw „nowym czasom” i zaprosić na opłatek do Pollera swych „nowych znajomych”. Przedstawienie zaczęło się już w hotelowej szatni, gdzie odbył się pokaz, obowiązkowo długich po kostki futer z norek, syberyjskich soboli, ocelotów - reszty wykrzykiwanych na głos nazw kosztownych okryć nie zapamiętałem.

Poprawiwszy makijaże i klapy garniturów od Bossa „elita” polskiego „biznesu” wlała się do hotelowej sali kolumnowej zasiadając bez żenady na honorowych miejscach zwyczajowo przeznaczonych dla kapituły jagiellońskiego salonu. Jeden z „biznesmenów” chciał za wszelką cenę zaistnieć w nowym towarzystwie i ryknął na całe gardło: „Kelner!!!”... Pan Józef, jak zawsze w kremowym smokingu wyrósł obok niego jak spod ziemi ze słowami: „do usług szanownego pana”… Gdzie jest wódka!!! – ryczał nowofalowy bonza… Najmocniej szanownego pana przepraszam, ale myślałem, że jak zwykle podam po opłatku – skłonił się grzecznie pan Józef… Po jakim opłatku!!! – wrzasnął podkręcony parweniusz. Żeby mi tu zaraz było na stole parę flaszek!!! Ja płacę! Zrozumiano???... „Jak szanowny pan sobie życzy” – skłonił się uprzejmie stary kelner.
 
Z niepomiernym zdumieniem stwierdziłem, że gros moich przyjaciół nie reaguje na to rynsztokowe zachowanie znakomicie się czując w nowym towarzystwie i w przeciwieństwie do zwyczajowych pogaduszek w atmosferze cienkiego dowcipu i frywolnej galicyjskiej plotki głównym tematem dyskusji są chełpliwe opowiastki ile też gwiazdek miał hotel na wyspach, skąd właśnie wrócili i jak wiele kafelków Versace mają ich żony w łazience. Z zażenowaniem patrzyłem jak utytułowani prawnicy mizdrzą do swoich potencjalnych klientów. A gdy spozierałem prześmiewczo w ich kierunku unikali moich spojrzeń udając, że mnie nie widzą. Grupa biznesowa stawała się coraz bardziej hałaśliwa, a niegdysiejsza uroczyście podniosła atmosfera naszych opłatkowych spotkań sczezła jak niegdysiejsze śniegi przemieniwszy się w bazarowy harmider, przez który przebijał się prostacki rechot rozkręconych „biznesmenów” i chichot nadskakujących im prawników.

A gdy nadeszła pora podzielenia się opłatkiem, zbratane towarzystwo poklepując się poufale po plecach w sposób, jaki znamy z salonów brukselskich zaczęło sobie pośpiesznie składać sztampowe życzenia, by, czym prędzej powrócić do rozmów, kto, ile, gdzie i jakim sposobem zarobił, jak można niewygodne przepisy ominąć, jakim mykiem wygrać przetarg, jak sprywatyzować firmę na najkorzystniejszych warunkach dla zagranicznego inwestora i tak dalej.
 
A ja przypomniałem sobie o naszym kelnerze i jak co roku poszedłem z opłatkiem na zaplecze by złożyć życzenia panu Józefowi. Siedział zafrasowany przy kuchennym stole jakiś taki skulony i w siebie wpełznięty. Panie Józefie! Z życzeniami do pana przychodzę! – krzyknąłem od progu. Pan Józef wstał ciężko od stołu i z gorzkim uśmiechem na twarzy odpowiedział: „Ja też, panie Krzysztofie życzę panu wszystkiego najlepszego, a przy okazji chciałbym się z panem pożegnać”. Widać było, że z trudem opanowuje wzruszenie. Co się stało panie Józefie? – zapytałem. Coś ze zdrowiem nie tak??? Stary kelner przez dłuższą chwilę milczał, aż zebrał się w sobie i wykrztusił przez ściśnięte gardło: „ze zdrowiem dzięki Bogu wszystko dobrze, lecz niech się szanowny pan na mnie nie obrazi, ale wie pan, czas mi już pójść na emeryturę, bo  to już nie moje miejsce i nie moi ludzie”.

Choć "prawnicze opłatki" odbywają się do dnia dzisiejszego, więcej już do Pollera nie poszedłem.

W międzyczasie moi znajomi prawnicy porobili zawrotne kariery nie naukowe bynajmniej, a jeden został nawet ministrem w rządzie Tuska.
 
A gdy założyłem prawicowy blog w kontrze do rujnujących Polskę rządów Platformy Obywatelskiej salon podwawelskiego Krakówka uznał to za wredną zdradę i wydał na mnie swoisty towarzyski wyrok śmierci, a dawni koledzy prawnicy rzucili na mnie klątwę za sprzeniewierzenie się sakramentowi poprawności politycznej obkładając mnie ostracyzmem i zmową milczenia. Nigdy nie zrozumiecie Państwo, jak wynaturzoną nienawiścią zapałali do mnie moi dawni koledzy prawnicy za to, że opowiedziałem się publicznie po prawej stronie polskiej sceny politycznej. Do dziś, jak mnie widzą na ulicy czerwienieją, jak indory i prychają na mój widok, jak to mają zwyczaj czynić wiejskie baby na widok cudaka, co to po wsi w gaciach łazi. A jakiś czas temu jeden z nich do mnie zadzwonił i zagroził, cytuję: „Krzysiek! Co się z tobą stało? Za dużo wypisujesz na tym twoim blogu? My się musimy za ciebie wstydzić! I pamiętaj, że jak byś kiedyś znalazł się w biedzie, to nie licz, że krakowscy prawnicy ci pomogą”.

No i wszystko jasne.

Bo przecież ci wszyscy moi byli koleżkowie to serdeczni kumple profesora Rzeplińskiego i najbliżsi przyjaciele namazanej przez Unię Demokratyczną byłej pani premier Suchockiej, która jest obecnie pierwszą wiceprzewodniczącą Komisji Weneckiej. Czy teraz rozumiecie Państwo, co to „międzynarodowa mafia opiniotwórczych instytucji prawnych”?

Jeśli mnie, skromnego blogera tak zwierzęco nienawidzą to spróbujcie sobie Państwo wyobrazić, jaki wstręt i odrazę muszą żywić do prezesa Kaczyńskiego i ministra Ziobro, którzy przecież mogą… w tym miejscu lepiej skończę notkę.
 
 

Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki; członek komitetu inicjatywnego krakowskiego Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. prof. Lecha Kaczyńskiego)
Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.