Ewa Kurek: Czysta jak szklanka wody Ukraina - Chrobrów 1939-1943 (IV)
data:03 marca 2016     Redaktor: Agnieszka

"Czysta jak szklanka wody Ukraina, czyli dzieje polskiej osady Chrobrów na Wołyniu 1939–1943" - to zapowiedź najnowszej, niewydanej jeszcze książki dr Ewy Kurek "Wiek na zawietrznej 1912-2012". Publikowane fragmenty książki opowiadają o tragicznych losach mieszkającej na Wołyniu rodziny dr Ewy Kurek. Winna to jestem mojej babci Małgorzacie Kurek zamordowanej przez Ukraińców i Ukraińcowi Siańkowi Klepcowi, też przez nich zamordowanemu za to, że ocalił Polaków - pisze Autorka.
Składamy gorące podziękowanie za możliwość publikacji pierwodruku na naszym portalu.

 
 
 
 
 
 

Od połowy czerwca 1943 roku mieszkańcy Chrobrowa miotali się pomiędzy chęcią ucieczki, a troską o domy i dobytek. Ponieważ banderowcy atakowali zwykle nocą, noce spędzali w zbożu, a na dzień wracali do domów. A noce były piękne tej wiosny. Szumiało wysokie zboże. Świeciły gwiazdy. Mężczyźni trzymali wartę. Kobiety poukładały dzieci do snu. Tutaj trójka Janka i Karoliny, tam dzieci Radziewiczów, dalej Tuńskich i Filipczaków. Cisza. Złowroga nocna cisza, w której wszystko może się zdarzyć. Ludzie udawali, że wszystko jest normalne. Jak gdyby sypianie w zbożu było normą.

– Podobno płonie Zofiówka – poinformował przed świtem Janek.

– Kiedy my? – zapytała Karolina.

19 czerwca 1943 roku wstał piękny upalny dzień. Wylegli ze zbóż Polacy wrócili do domów i na pozór rozpoczęli normalne życie. Babcia Małgorzata szykowała dzieciom śniadanie. Karolina poszła do warzywnika, żeby nazbierać świeżych truskawek. Stanęła na małym ganeczku z tyłu domu, gdy usłyszała ciche wołanie:

– Kuryczko! Kuryczko!

Tak Ukraińcy wymawiali jej nazwisko Kurkowa. Karolina rozejrzała się. Między rzędami groszku leżał Siańko Klepiec. Jasna jak len czupryna przywarła do tłustej ziemi. Dawał jej znaki. Rozglądając się na boki podeszła ostrożnie do Siańka.

– Kuryczko! Na Boh, wtikajtie, budu rezat!

– Kiedy?

– Dziś w nocy! Wtikajtie, budu rezat! Jak mnie uwiżu, toże ubijut! Na Boh, Kuryczko! Wtikajtie, budu rezat! – Siańko zaszeptał raz jeszcze i zaczął się czołgać w stronę pól.

– Dziękuję, Siańko! Niech Bóg ma cię w swojej opiece! – zdążyła odszepnąć Karolina.

Stała i patrzyła na oddalającą się wśród groszku jasną czuprynę Siańki. Potem zniknął jej z oczu. Nie nazbierała truskawek. Ostatni raz powiodła wzrokiem po swoim warzywniku, sadzie i kawałku pola. Wiedziała już, że nigdy więcej tutaj nie wróci. Nie płakała. Podjęła decyzję. To są ostatnie chwile w domu. Nie wolno zastanawiać się dłużej. Trzeba uciekać.

– Mamo, dzieci, kończcie szybko śniadanie. Idę zaprzęgać konia. Uciekamy. Natychmiast! – powiedziała nie znoszącym sprzeciwu głosem.

Małgorzata Kurek stanowczo oświadczyła, że nigdzie się nie rusza. Przypilnuje domu i dobytku. Karolina nie dyskutowała. Pobiegła zaprzęgać konia. Potem do bryczki zagoniła dzieci, wrzuciła pierzynę, chleb, śmietanę, boczek, płaszcz, buty Janka i ruszyła co koń wyskoczy. Napotkanym sąsiadom krzyczała po ukraińsku słowa Siańka Klepca: „Wtikajtie, budu rezat!”.

Do kościoła w Torczynie, odległym o kilkanaście kilometrów od Chrobrowa, Karolina dotarła pierwsza. Ksiądz nie pytał o nic. Otworzył świątynię i zaprowadził ją na chór.

– Rozlokujcie się. Tutaj jesteśmy bezpieczni. W Torczynie stoją Niemcy. Mają broń. Dwa niemieckie czołgi kursują bez przerwy pomiędzy kościołem a szkołą. Jesteśmy bezpieczni – uspokajał.

– To Niemcy będą nas tutaj bronić? – zapytała Karolina.

– No tak. Może to dziwne w tej wojnie, ale tutaj, na Wołyniu, Niemcy boją się Ukraińców tak samo jak my. Uzbroili ich, obiecali im samostyjną Ukrainę, a teraz muszą bronić przed nimi siebie i nas. Nie przewidzieli, że w czystej jak szklanka wody Ukrainie nie ma miejsca także dla panów tego świata, ot co. Kto sieje wiatr, zbiera burzę. Tak i Niemcy – powiedział ksiądz i ruszył lokować nadjeżdżających kolejnych uciekinierów.

Karolina lamentowała, że Janek z Knapem mają dziś służbę, że nie ma go jak zawiadomić, że z dziećmi jest już w Torczynie i że babcia została w domu. Któryś z chłopaków Radziewiczów wyprzągł bez słowa spienionego konia i skoczył na oklep.

– Zawiadomię pani męża, proszę się nie martwić! – krzyknął i po chwili tylko koński łeb migał w wysokich łanach.

Janek nie mógł rzucić ot tak wszystkiego i pójść do Torczyna. Knap powiedział wprawdzie, że zostanie na stacji, wobec czego on jest wolny, ale troska o matkę i dom przeważyła. Ruszył do Chrobrowa. Późnym popołudniem wszedł do osady. Wymarłe domy. Zwierzęta na wypadek pożaru puszczone luzem kręciły się w obejściach. Przerażająca cisza. W nielicznych ukraińskich domach też cisza. Janek zszedł z głównej drogi i od strony warzywnika zakradł się do domu. Z komina leciał dym. Matka wraz z babcią Tuńską piekły chleb.

– Wrócicie z ucieczki, to będzie jak znalazł – odezwała się matka.

– Nie można tak całego dobytku rzucić. Ktoś tu musi zostać i przypilnować. My jesteśmy już stare, z Ukraińcami żyłyśmy zawsze w zgodzie, to nic nam nie zrobią – zawtórowała jej babcia Tuńska.

Janek próbował namówić matkę do ucieczki. Babcię Tuńską również. Bez skutku.

– Mowy nie ma. Zjedz coś, weź świeżego chleba i ruszaj do kościoła w Torczynie. Karolcia będzie niespokojna, że tak długo cię nie ma. My już wszystkiego dopilnujemy – oświadczyła matka Janka.

Stare kobiety nie myślały o sobie. Myślały o dobytku swoich dzieci i wnuków. Janek nie miał wyboru. Pożegnał się. Przez warzywnik i sadek wszedł prosto w wysokie zboża. Nad wołyńskimi polami zapadał zmierzch. Nie wie, jak długo szedł. Noc była jasna i księżycowa. Najpierw dogonił go wilczur Brytan. Janek ucieszył się, że wierne psisko postanowiło towarzyszyć mu w ucieczce. Zaraz potem usłyszał śpiew, śmiech i człapanie końskich kopyt. Przywarł do ziemi. Ręką objął Brytana i szepcąc psu do ucha prośbę o ciszę, odbezpieczył siedmiostrzałową belgijkę. Duża wataha Ukraińców szła na rzeź. Czy do Chrobrowa? Janek przywarł do ziemi. „Sześć naboi dla nich. Ostatni dla mnie. Żeby tylko Brytan…” – szeptał w duchu. Wierny Brytan nie zdradził pana. Nad bezkresnymi łanami zbóż na powrót zaległa cisza.

 

x     x     x

 

Krótka letnia noc trwała jeszcze. Dzieci spały na chórze. Ludzie obsiedli kościół. Otuchy dodawał powtarzalny rytmicznie chrzęst gąsienic niemieckich czołgów. Do ciemnych konturów torczyńskiego kościoła energicznym krokiem zbliżał się mężczyzna z psem.

– Stój, kto idzie? – zapytał wartownik.

– Jan Kurek z Chrobrowa.

Ktoś pobiegł po Karolinę. Nie mieli czasu na rozmowy. Siedzący na kościelnej wieży obserwator krzyknął, że widzi łunę. Ludzie zerwali się na równe nogi, wdrapywali się na co się dało lub przynajmniej stawali na palcach i wyciągali szyje. Wkrótce nic nie było potrzebne. Jasna łuna pożaru rozświetliła widnokrąg. Karolina przywarła do Janka.

– Nie ma już naszego Chrobrowa! – powiedziała grobowym głosem.

– Nie ma, Karolciu, nie ma…

– Ale mama… Co z mamą!!!

Płonęły zdjęcia ślubne Janka i Karoliny, sukienki, kapelusze, garnitury, pierzyny, dokumenty, stoły, szafy, obrusy i pieniądze. Płonęło spokojne, dostatnie i szczęśliwe życie. Płonął ich świat. Z pożogi unosili życie dzieci, swoje i psa. Ale mama… Co z mamą!!! Ranek odsłonił także inną stratę. Niespełna czterdziestoletni Janek był siwy jak gołąb. Rankiem Ola Klepcówna, siostra Siańka Klepca, przyniosła wieści z Chrobrowa.

– Babcię Małgorzatę Kurek i babcię Tuńską banderowcy zabili z rewolwerów przy studni. Na własne oczy widziałam. Powiedzieli, że za to, że były dobrymi sąsiadkami, nie pożałują dla nich kuli. Mojemu bratu kuli pożałowali. Za to, że był Ukraińcem, a mimo to ostrzegł wszystkich Lachów z Chrobrowa, Siańka na moich oczach zarezali nożami. Długo konał – powiedziała dziewczyna i zemdlała.

– Zabierzemy ją ze sobą, bo i jej życia nie darują – orzekli bez wahania mieszkańcy byłej osady polskiej Chrobrów koło Łucka.

W południe Niemcy podstawili ciężarówki. Ludzie załadowali siebie i skromny dobytek. Pod eskortą niemieckiego wojska mieszkańcy Chrobrowa ruszyli do Łucka. Psa Brytana zabrać nie pozwolili. Biegł jakiś czas za ciężarówką. Potem został. Nikt nie policzy wylanych tego dnia łez. Największy żal miała Ola Klepcówna.

– Was banderowcy mordują, bo jesteście Polakami. Ale za co tak strasznie mordowali mojego brata?! – powtarzała w kółko.

– Za dobroć dziecko, za dobroć go zamordowali. Nie rozpaczaj, twój brat to święty człowiek. Oddał swoje życie za nas wszystkich. Nikt nie ma większej miłości niż ten, kto życie swoje oddaje… Pan Bóg wynagrodzi mu śmierć i wasze krzywdy, wynagrodzi – uspokajał ją ksiądz.

Nie pomagało. Ukrainka Ola Klepcówna nie wierzyła już w nic.

 

x     x     x

Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.