Truciciel kontratakuje, czyli: Obywatelu, nie próbuj manifestować!
data:29 lutego 2016     Redaktor: GKut

1 marca tajna rozprawa w sądzie w Kętrzynie 

 
 
 
 

Trwa protest mieszkańców Korsz koło Kętrzyna przeciwko działającemu tam Zakładowi Recyklingu Akumulatorów, któremu wykazano, że zatruwa powietrze, wodę i glebę. Właściciel zakładu robi wszystko, by spacyfikować sprzeciw. Właśnie pozwał do sądu jednego z protestujących. Domaga się od niego kilkuset tysięcy złotych. Również za to, że zachował się niestosownie w stosunku do pana Janusza Piechocińskiego, niedawnego wicepremiera z ramienia PSL.

 

 

W 2010 r. w niewielkiej mazurskiej miejscowości Korsze rozpoczął działalność Zakład Recyklingu Akumulatorów, będący oddziałem ogólnopolskiej firmy ZAP Sznajder Batterien S.A. Wydawało się wówczas, że Korsze wygrały los na loterii. Oto w pozbawionym większych przedsiębiorstw (wszystkie zostały zlikwidowane w latach 1990.) miasteczku pojawia się nowoczesny, prężny i w dodatku działający w przyszłościowej branży ekologicznej zakład dający zatrudnienie kilkudziesięciu osobom. ZRA zaadaptował stojące na obrzeżu miasta budynki i uruchomił działalność recyklingową, polegającą na demontażu zużytych akumulatorów samochodowych.

 

Sen o sukcesie prysnął jednak dość szybko. Już niebawem okazało się bowiem, że działalność recyklingowni jest mocno uciążliwa dla mieszkających z nią po sąsiedzku ludzi. Dodajmy, że jedno- i wielorodzinne domy mieszkalne są oddalone o zaledwie kilkanaście i kilkadziesiąt metrów od budynków zajmowanych przez zakład. Ich mieszkańcy skarżyli się na hałas, nieprzyjemne zapachy dochodzące od strony przedsiębiorstwa, a także rozmaite podejrzane ciecze odprowadzane rurami do pobliskiego strumyka, a tym samym i do okolicznych wód gruntowych. Rzekomo nowoczesny proces technologiczny utylizacji zużytych akumulatorów wiązał się z podwyższonym poziomem hałasu, emisją drażniących woni i produkcją ścieków.

 

A to był dopiero początek kłopotów: jeden z korszenian, mieszkający wyjątkowo blisko Zakładu, zrobił sobie prywatnie badania na obecność ołowiu we krwi (w ZRA recyklinguje się akumulatory kwasowo-ołowiowe). Wynik go zaskoczył: poziom był bowiem podwyższony. Później swoim zdrowiem zainteresowali się sami pracownicy Zakładu. Zaczęli się zgłaszać do miejscowej przychodni zdrowia z prośbą o wykonanie badań, skarżąc się na złe samopoczucie. Gdy wykonano testy, okazało się, że poziom ołowiu jest u nich zdecydowanie podwyższony. Trzy osoby zostały skierowane na oddział toksykologii szpitala w Gdańsku, gdzie poddano je odtruwaniu. Te wydarzenia poważnie zaniepokoiły osoby mieszkające w pobliżu Zakładu, ale także dużą część pozostałych mieszkańców. Zaczęli oni prywatnie wykonywać sobie i swoim dzieciom testy na obecność ołowiu we krwi. I tym razem okazało się, że dawki są podwyższone.

Zaniepokojeni mieszkańcy powiadomili m.in. Powiatową Stację Sanitarno-Epidemiologiczną i Państwową Inspekcję Pracy w Kętrzynie oraz Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska w Olsztynie. Zaczęli też interweniować u rozmaitych władz: burmistrza i rady miejskiej Korsz, w sejmiku wojewódzkim i u wojewody. Założyli Komitet na rzecz Ochrony Środowiska i Zdrowia Mieszkańców miasta Korsze i rozpoczęli walkę o zdrowie swoje i swoich dzieci. Pod apelem Komitetu zatytułowanym „Stop ołowicy w gminie Korsze” w ciągu trzech dni podpisało się ponad siedemset osób, bardzo dużo jak na 4,5-tysięczna miejscowość.

 

Sąsiedzi zakładu, a także byli jego pracownicy zaczęli informować o nieprawidłowościach w funkcjonowaniu ZRA. Przedsiębiorstwo, które miało pracować w godz. 8-16 działało także w nocy (i to pełną parą). By przewietrzyć halę z trujących oparów po prostu otwierano jej drzwi i pozwalano dymowi, by wydostał się na zewnątrz. Rozładunek zużytych akumulatorów odbywał się na placu na zwykłym podłożu, a nie w magazynie wyłożonym podłożem szczelnym i chemioodpornym. Odpadki po recyklingu nie były przechowywane w szczelnych pojemnikach, a w zwykłych workach i przykrywane folią. Do pobliskiego rowu odprowadzano ścieki w dziwnym kolorze. Z badań przeprowadzonych pod naciskiem protestujących przez Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska wynikało, że stężenie ołowiu w wodzie pobranej z pobliskiego rowu melioracyjnego oraz jego osadów dennych znacznie przekracza dopuszczalne wielkości. Inspektorat stwierdził także, że przyczyną zwiększonej emisji zanieczyszczeń do powietrza było przekroczenie maksymalnych możliwości (wydajności) instalacji do recyklingu używanej w zakładzie. Z obliczeń wynikało, że w 2013 r. w ciągu doby przerabiano tam 40,6 ton baterii i akumulatorów, a zgodnie z tzw. pozwoleniem zintegrowanym można było przerabiać 30 ton na dobę.

 

Wszystko wskazywało więc, że protest zaniepokojonych mieszkańców ma uzasadnienie, a ich zarzuty nie są wyssane z palca. Niestety, argumenty te nie spotkały się ze zrozumieniem decydentów. Władze miasta i gminy były niechętne protestowi i starały się go zmarginalizować, prawdopodobnie dlatego, że obawiały się utraty miejsc pracy. Sejmik wojewódzki wprawdzie zgodził się wysłuchać skargi mieszkańców, ale przydzielił im na wystąpienie... 3 minuty. Sejmik województwa warmińsko-mazurskiego od 2014 roku składa się z 14 radnych z PSL, 9 z PO, 5 z PiS i 2 niezależnych. Z kolei marszałek województwa przerwał spotkanie z przedstawicielami Komitetu i po prostu wyszedł z gabinetu... Upór protestujących, a także zainteresowanie lokalnych i ogólnopolskich mediów sprawiły jednak, że podejście władz powoli zaczęło ulegać zmianie. Radni Korsz zebrani na nadzwyczajnym posiedzeniu zwołanym na wniosek Komitetu zwrócili się do marszałka o cofnięcie wydanej przez niego zgody na działalność Zakładu Recyklingu Akumulatorów. W takiej sytuacji Warmińsko-Mazurski Urząd Marszałkowski rozpoczął postępowanie w sprawie cofnięcia spółce ZAP Sznajder Baterrien w Korszach pozwolenia na działalność. W dodatku Powiatowa Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w Kętrzynie złożyła w miejscowej prokuraturze zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa dotyczącego zagrożenia epidemiologicznego. Postępowanie zostało wszczęte.

 

15 stycznia 2014 r. był kulminacją trwającego od wielu miesięcy protestu. Tego dnia do miasteczka zjechały wozy reporterskie ogólnopolskich stacji telewizyjnych i radiowych, by relacjonować trwającą od rana pikietę zakładu. Mieszkańcy miasta zgromadzili się pod bramą przedsiębiorstwa domagając się zmiany jego działalności, a nawet jego zamknięcia. Przyniesiono transparenty i hasła, wygłaszano oświadczenia, wznoszono okrzyki. Protest zobaczyła na ekranach telewizorów cala Polska. 9 stycznia 2014 r. po kontroli Powiatowa Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w Kętrzynie wstrzymała przetwarzanie złomu akumulatorowego w zakładzie. Ten sukces był jednak krótkotrwały – 28 lutego poinformowano, że instancja wyższa, Wojewódzka Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w Olsztynie zdecydowała, iż Zakład Recyklingu Akumulatorów w Korszach może wznowić produkcję...

 

Aktywność Komitetu nie spodobała się firmie ZAP Sznajder Batterien, która podjęła działania mające na celu spacyfikowanie protestu. Wiceprzewodniczący rady miasta Korsze i jednocześnie wiceprzewodniczący komisji badającej sprawę zakładu otrzymał od niej oficjalne pismo, w którym zarzucono mu nękanie zakładu i zapowiadano złożenie w tej sprawie doniesienia do prokuratury. Na sesję rady miasta, na której Komitet prezentował swoje stanowisko, przybyli pracownicy korszeńskiego zakładu Sznajdera. Przekonywali, że technologia tam stosowana jest całkowicie bezpieczna i ekologiczna, a możliwość emisji w powietrze ołowiu praktycznie nie istnieje. Prezentowali też wyniki swoich badań na obecność ołowiu, twierdząc że utrzymują się one całkowicie w normie.

 

Do burmistrza miasta wpłynęło pismo, w którym kierownictwo Sznajdera skrytykowało go za umożliwienie dostępu miejscowej lekarce zaangażowanej w protest – dr Krystynie Badowskiej-Rechinbach – do wyników badań medycznych mieszkańców i oskarżyło ją o wywołanie paniki oraz o wrogie działania przeciwko firmie. Było to o tle bezsensowne, że lekarka nie mogła nie mieć dostępu do badań, które sama prowadziła… Jeden z szefów spółki zapowiedział natomiast w regionalnej telewizji, że niektóre osoby szkalujące jego zakład zostaną podane do prokuratury, a on będzie domagał się odszkodowania.

 

Na zapowiedziach się nie skończyło. Trochę czasu minęło i oto jeden z uczestników protestu – Henryk Rechinbach – został właśnie pozwany do sądu z prywatnego oskarżenia prezesa zarządu ZAP Sznajder Batterien SA Lecha Sznajdera oraz samej firmy ZAP Sznajder Batterien SA. Tak się składa, że pan Henryk jest mężem wspomnianej wcześniej dr Krystyny Badowskiej-Rechinbach, która prowadziła badania mieszkańców na obecność ołowiu w ich organizmach i alarmowała w sprawie zagrożeń, jakie niesie działalność zakładu.

 

W prywatnym akcie oskarżenia przeciwko Henrykowi Rechinbachowi napisano, że pomówił on pokrzywdzonego (czyli Lecha Sznajdera oraz ZAP Sznajder Batterien SA) podczas publicznej manifestacji, „w ten sposób, że wskazując ręką na budynki Zakładu Recyklingu Akumulatorów w Korszach, którego właścicielem jest pokrzywdzony, oświadczył, iż jeżeli zakład będzie rozwijał to nie będzie Korsz, gdyż Zakład emituje trucizny i truje mieszkańców; czym poniżył i naraził pokrzywdzonegona utratę zaufania opinii publicznej” (pisownia oryginalna). Inny zarzut głosi, że pozwany pomówił pokrzywdzonego oświadczając, „iż instytucje państwowe pozostają bierne na żądania zamknięcia Zakładu prowadzonego przez pokrzywdzonego, albowiem ‘przysłowiową łapę nad tym Zakładem trzyma Wicepremier Piechociński’, czym wpłynął na utratę zaufania do działalności prowadzonej przez pokrzywdzonego, twierdząc, iż działalność pokrzywdzonego i jego zakładu jest chroniona przez Wiceministra”. Rzeczą zupełnie kuriozalną jest to, że akt oskarżenia nie formułuje o jakiego Wiceministra chodzi! W pozostałych punktach Henrykowi Rechinbachowi zarzucono, że w innych swoich wypowiedziach, a mianowicie w programie telewizyjnym „To jest temat” w TVP Info oraz na posiedzeniu rady miasta Korsze, pomówił pokrzywdzonego Lecha Sznajdera o to, że „lokalizuje swój zakład niezgodny z tymi przepisami, czym poniżył i naraził pokrzywdzonego na utratę zaufania w opinii publicznej.”

 

Za wszystkie te zarzuty skarżący domaga się wydania (od razu!) „wyroku skazującego w zakresie wszystkich przestępstw wskazanych w akcie oskarżenia”, a także – uwaga! – grzywny w wysokości 144 tys. zł oraz zadośćuczynienia dla zakładu w wysokości 200 tys. i dla prezesa w wysokości 100 tys. zł. Razem – 444 tys. zł.

W uzasadnieniu prawni pełnomocnicy prezesa Sznajdera z jednej z warszawskich kancelarii napisali, że „oskarżony zainicjował działalność Komitetu Na Rzecz Ochrony Zdrowia Mieszkańców Gminy i Miasta Korsze i stał się nieformalnym przywódcą tej organizacji. Celem działania tej organizacji oraz oskarżonego stało się dążenie do uniemożliwienia prowadzenia działalności gospodarczej pokrzywdzonemu. Drogą do celu obraną przez w/w organizację oraz przez oskarżonego stało się kierowanie oskarżeń i pomówień przeciwko pokrzywdzonemu”.

 

Tak oto dopuszczalna – a nawet pożądana! – w państwie demokratycznym aktywność społeczna prowadzona w obronie zdrowia i życia mieszkańców została uznana za pomówienia, ataki i działanie na szkodę. Mało tego – chociaż w akcie oskarżenia pozywający kilka razy zaznaczają, że wystąpienia Henryka Rechinbacha miały charakter publiczny, to sami wystąpili o utajnienie zaplanowanej na 1 marca w Sądzie Rejonowym w Kętrzynie rozprawy! Oznacza to, że na posiedzenie nie zostaną wpuszczone media... Pan Sznajder i jego adwokaci nie powinni jednak zakładać, że dzięki temu, media tą sprawa się nie zajmą. Wbrew bowiem przyjętej przez „pokrzywdzonego” linii obrony (którą jest bezpardonowy atak) sprawa absolutnie nie ma wymiaru prywatnego, jest jak najbardziej publiczna. Mało tego, sprawa maleńkich Korsz staje się symbolem funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego w Polsce.

 

Pojawia się pytanie, dlaczego „pokrzywdzony” nie pozwał całego społecznego Komitetu „Stop ołowicy w gminie Korsze”? Dlaczego nie pozwał mediów, które sytuację w Korszach relacjonowały a to dopiero mogło narazić pana Sznajdera „na utratę zaufania w opinii publicznej”? Dlaczego nie pozwał Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Kętrzynie, skoro to ona zażądała zaniechania trującej produkcji? Dlaczego nie pozwał laboratorium w Berlinie, które potwierdziło znaczne przekroczenie norm ołowiu? Pojawia się fundamentalne pytanie: w jakim stopniu akt oskarżenia jest rzeczywiście obroną naruszonego dobrego imienia firmy, a w jakim próbą zastraszenia protestujących?

 

 

Paweł Stachnik

Autor jest redaktorem miesięcznika „Wpis”, który pisał szczegółowo o powyższej historii w styczniu 2014 r.

 

 






Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.