Bożena Ratter: Niewolnictwo
data:14 lutego 2016     Redaktor: Redakcja

„Faszyzm żyje w cieniu, komunizm doskonale sobie radzi, faszyzm potępiony, komunizm nie został zdekomunizowany, a środowisko neoliberalne czy liberalne to nic nowego, jak przepoczwarzony stary komunizm” - ‹Komunizm i postkomunizm› Leszek Żebrowski i Mateusz Wyrwich [patrz. video]






„Niewolnictwo istniało przez wieki, najczęściej niewolnikami zostawały ludy podbite w wyniku wojny. Ta ‹łatwość› zdobycia niewolnika nie była bodźcem do stosowania technik oszczędzających pracę”. (z bloga Witolda Kwaśnickiego)
 
 
W wyniku agresji ZSRR 17 września 1939 r. ziemie Polski Północno-Wschodniej zostały podbite, a jej mieszkańcy stali się niewolnikami. Na niewolników została nałożona represja, identyczna jak na mieszkańców Afryki, którzy zostali schwytani i wywiezieni do Ameryki. „100 milionów albo więcej moich ludzi, moich przodków zginęło przez handel niewolnikami. Przez prawie 500 lat Afrykanie na tej półkuli, na Karaibach, w Północnej, Południowej i Centralnej Ameryce, byli biczowani, bici, torturowani, gwałceni i zabijani przez Żydów i nie-Żydów, bez różnicy. (Z przemówienia profesora Tony’ego Martina z dnia 4 marca 1993, skierowanego do Rady Naukowej Wellsley College).
Jawna represja to skazanie wyrokiem sądowym na ileś lat przymusowego zesłania do obozów katorżniczej pracy z prawem powrotu (o ile się przeżyło). Tajna represja to realizowane przez NKWD, wspomagane przez miejscowych, przymusowe wysiedlenie ludności. Polegało ono na wyrwaniu z korzeniami z miejsca urodzenia i własnego majątku, do którego już nigdy nie powrócili, i osadzeniu w obozach zagłady, przymusowej pracy.
 
17 września 1939 r. zapanowało bezkrólewie na polskiej podbitej ziemi, w Stanisławowie już drugiego dnia po napaści Stalina na Polskę. „Wczesnym rankiem z różnych stron ciągnęły na miasto duże grupy ukraińskich chłopów z nożami za cholewami butów, siekierami w ręku i workami przerzuconymi przez plecy – opowiadała mi Janeczka Jaworska, która też spisała swe wspomnienia w pamiętniku. – Rozbijali szyby sklepów, rabowali, mordowali napotkanych przechodniów. W mieście zapanował chaos, groza. Rodzice starannie zamknęli bramę prowadzącą do naszej fabryki i zaczęli telefonować po pomoc. Miałam szesnaście lat, w harcerstwie przechodziliśmy kursy samoobrony, ale w tej sytuacji czułam się kompletnie bezbronna. Zwłaszcza że oprócz rewolwerów ojca i stryjów nie mieliśmy żadnej broni. To była straszna, prymitywna czerń. Cios z nieba, bo to przecież byli ci sami dobrotliwi ukraińscy chłopi, z którymi mieliśmy do czynienia na targowisku i kupowaliśmy od nich jajka, masło, kukurydzianą kaszę”. (Tadeusz Olszański „Stanisławów jednak żyje”)
 
A co nastąpiło potem?
 
„W południe już był drugi. Był to człowiek osobiście mi nieznany, równie nieprzytomny jak jego poprzednik, ale u niego objawiało się to inaczej. Był to bowiem nie chłop tym razem, lecz inżynier spod Lwowa. Ten nie bełkotał ani nie płakał, tylko mówił tak straszliwie prędko urywkami zdań, że zrozumieć go było bardzo trudno, przy tym jeszcze przerywał te opowiadania ciągle powtarzającym się, kategorycznym żądaniem pomocy ode mnie. Po jakimś czasie zrozumiałam, że jest szwagrem leśniczego, którego tej nocy z żoną i dwumiesięcznym dzieckiem wywieziono z lasów komarniańskich. Inżynier mówił, że pociąg jeszcze stoi w Komarnie, że leśniczemu udało się podać dziecko matce żony, która się zbliżyła do wagonu, ale żołnierz sowiecki zobaczył i zmusił babkę do oddania dziecka matce. Od owego inżyniera też się dowiedziałam, że na kilku stacjach między Lwowem a Komarnem stoją pociągi pilnowane przez wojsko, z których to pociągów rozlegają się śpiewy.
 
Po południu przyszła wizyta trzecia. Tym razem był to starszy gospodarz ze wsi Chłopy. Ten znowu nie gadał prawie nic, siedział w kuchni, zaciskając pięści. Gdy po chwili trochę odtajał, powiedział, cedząc każde słowo, że on doskonale wie, którzy to Ukraińcy zrobili Sowietom spisy tzw. kolonistów… Na drugi dzień, 12 lutego, popłoch padł na Lwów. Na wszystkich dworcach zjawiały się coraz to nowe pociągi, długie rzędy wagonów bydlęcych stawały na torach. Zimno było straszliwie. Tak rozpaczliwe były wówczas te nieprzerwane mrozy, jak rozpaczliwa była we wrześniu nieprzerwana pogoda. Pociągów na dworcach ciągle przybywało. Wagony były zamknięte, zezwalano tylko – i to nie zawsze – na wyrzucanie zwłok. Zbierano je wieczorem na torach. Dużo było wśród nich zamarzniętych dzieci. Pokazało się, że nie wszędzie można było zabierać pierzyny jak w Klicku, z niektórych wsi kazano ludziom wyjść bez niczego, jeśli tego żądał miejscowy ukraiński sowiet. Pociągi przybywały z okolic na zachód i na północ od Lwowa, a wiadomości przychodziły zewsząd, ze wszystkich województw i powiatów zaboru. Zewsząd wywożono Polaków pochodzących z sąsiednich wsi, którzy nabyli ziemię po roku 1918, jako element ‹napływowy›, ‹sztucznie› tam przez Rząd Polski usadowiony. Poza tym zabierano wówczas tylko zawodowych leśników. Na torach za dworcami lwowskimi stał cały park wagonów bydlęcych, przeciętnie po 80 osób w wagonie, jedni umierali, drudzy się rodzili — a mróz trzymał. W tym czasie, nie pamiętam dnia, miałam wizytę jedną z najważniejszych w moim życiu. Odwiedził mnie ksiądz Tadeusz Fedorowicz, który czasami przychodził w różnych sprawach pomocy. Gdy mu otworzyłam drzwi, uderzył mnie wyraz jego twarzy, spokojny, prawie radosny, nawet promienny jakby jakimś wewnętrznym szczęściem. Dziwny to był kontrast z otaczającym nas wówczas cierpieniem. – „Przyszedłem się pożegnać”. – „A dokąd Ksiądz jedzie?”– „Nie wiem”. Usiadł i wyjął z jednej kieszeni mały kryształowy kieliszek. „To z domu”—powiedział z uśmiechem. Z drugiej kieszeni wyjął malutką książeczkę, w której minimalnymi literkami byty wypisane teksty stałych części mszy. Zrozumiałam.
 
 
Wiedziałam, że księża starają się wcisnąć do wagonów w chwili odjazdu na wschód, że strażnicy pilnują, by to uniemożliwić, ale że się czasami udaje. Mój gość mówił, że z władzą duchowną już swój wyjazd uzgodnił, że ma nadzieję, iż mu się uda wskoczyć do ruszającego już wagonu. Liczył, że to nastąpi w najbliższych dwóch dniach. Prosił o modlitwę, by mu się udało. Wyszedł, żegnając się z uśmiechem i blaskiem w oczach. Gdy zamknęłam za nim drzwi, miałam wrażenie, że smuga światła po nim pozostała. Wyjechał wkrótce potem.
To się działo 11, 12 i 13 lutego 1940 roku w całej wschodniej Polsce. Mniej więcej w dziesięć dni potem miejscowe władze ZWZ były już w posiadaniu wiadomości, wedle których wywieziono wówczas około miliona chłopów polskich. Obliczenie to później okazało się dość ścisłe”. (Karolina Lanckorońska „Wspomnienia wojenne”).
 
„Z relacji zebranych tuż po wojnie od tych, którym udało się przeżyć i opuścić ‹nieludzką ziemię› wraz z Generałem Władysławem Andersem: W roku 1939 we wrześniu, kiedy wojsko sowieckie przekroczyło granicę polską, w narodzie polskim powstał niepokój na takie widowiska, jakie się działy. A jakie się działy, to wam opowiem. Żołnierze po mieście biegali od sklepu do sklepu, kupowali co tylko mogli, a przeważnie zegarki, bułki, kiełbasy, materiały włókiennicze i rowery. (…) Aż dziesiątego lutego o godzinie 1.00 powstał płacz dookoła. Słychać było stuk do drzwi, ale tak silny, że szyby w oknach się trzęsły. Żołnierze sowieccy walili kolbami od karabinu. Ojciec otworzył drzwi, wskoczyło 5 i od razu krzyknęli ‹ręce do góry!›, obrewidowali nas, a potem kazali się ubierać i wynosić na sanie. Zabrać ze sobą tylko było można 20 pudów. Na dworze tylko było słychać płacz, wycie psów i gdzieniegdzie strzały. Siedliśmy na sanie, przywieźli nas na stację i tam pakowali po 50 osób do jednego towarowego wagonu. Wagony pozamykali, w okna powsadzane były kąty. Tak jechaliśmy 7 dni bez wody i bez jedzenia, tylko to, co kto sobie wziął z domu, jak sowieci nie widzieli. Dzieci kładły się do drzwi i lizały szron na gwoździach, ale i tego szronu nie było. Po tych siedmiu dniach wyrwaliśmy kraty z okien i czerpaliśmy śnieg z toru. Jechaliśmy jeszcze 7 dni, aż wreszcie dojechaliśmy do posiołka. Posiołek składał się z 6 baraków niskich, z bardzo małymi okienkami pozatykanymi szmatami, bo nie było szyb i z popodpieranymi kołkami. Wysiedliśmy z wagonów, przyprowadzili nas do tych baraków, w barakach tych były prycze zamiast łóżek. Ściany były całe czerwone od pluskiew i karaluchów, wszy chodziły kupami po tych pryczach, tam na to kazali nam kłaść rzeczy. Chleba nam nie dali, bo gdzie była kantyna, to tylko dawali chleb dla ‹raboczych›, na książki, a ponieważ my dopiero przybyliśmy, to nam nie dali. Na drugi dzień rano przyszło NKWD wypędzać do pracy, do lasu poszliśmy, od 13 lat do 60 wszyscy, bo kto nie poszedłby, to by zabrali do ciupy, nie daliby chleba i miałby ‹praguł›, a kto dostał ‹praguł›, to miał zmniejszoną porcję chleba do 200g i 50% z zarobku odciągali przez 10 miesięcy”.(Tomasz Gross „W czterdziestym nas Matko na Sybir zesłali”)
 
 
10 lutego 2016 r. na cmentarzu wojskowym w Warszawie przy symbolicznej mogile zesłańców Sybiru (kwatera C15) zebrała się grupa ocalałych zesłańców. Starsi i schorowani przybyli mimo deszczu, by wraz z kapelanem odmówić modlitwę za tych, których szczątki znajdują się w tysiącach anonimowych miejsc, przy torach kolejowych, w tajdze, w stawach, rzekach, kanałach, wszędzie tam, gdzie zostali wywiezieni do niewolniczej pracy. Pani Victoria przyszła do nich i do nas ze swoim wierszem.
 
 
Jedna z najbardziej dramatycznych dat
10 luty 1940 r. — kresy — Kresy Wschodnie


Ostra zima — śnieg, mróz.
Jest sobota
Śpią, może coś już planują
Na sobotę, na niedzielę,
A może na lato, na lata...
Mama, małe dzieci, tata.
Następne scenariusze znamy
I już niechętnie o nich rozmawiamy
Minęło sześć długich lat
Świat zmienił się, ...ale jak?
Pozamieniał krajami – nie licząc się z mieszkańcami…
Bo tak było wygodniej
Bo dość tej okropnej wojny
Imperium zła obalone
Tak jak w Sodomie i Gomorze
A zwycięzca bierze wszystko!
Co zostaje — smutne pogorzelisko.
Gorzka prawda dla Narodu Walecznego
Przez sojuszników zdradzonego
Część z nas wróciła
Ale sześć lat — Syberii, wojny
Jest w nas, jest pełen umarłych
Oni podążają za nami wszędzie
Bo czyż można zapomnieć, wyrzucić z pamięci
Tych zmarzłych, zagłodzonych, zadręczonych
Ich groby – nad nimi tylko szumi wiatr
Który mimo upływu lat
Rozpaczy, nie utuli.
Jesteśmy narodem niepokornym
Z wadami — ale wolnym!
I nie „rozdziobały nas ani kruki, ani wrony"
Bo Naród jest silny jednością – a nie podzielony!
Zbrodniarze – my Was pamiętamy
Wasze twarze rozpalone nienawiścią
Historia będzie przypominać
A nam pozostaje modlitwa!
„Wieczny odpoczynek racz Im dać, Panie"
Bóg – zawsze – ma „ostatnie zdanie"
Napisałam – 10 lutego 2016 r. –
Dla ocalenia Pamięci Moich Rodziców
I Rodzeństwa – i wszystkich, którym ta data
Zmieniła na zawsze ich życie.
 
Victoria Muszyńska
Sybiraczka z Bemowa
 
 
Dlaczego tak się dzieje, że media i organizacje odpowiedzialne za pamięć nie uczestniczyły w tym wydarzeniu? Nie rozumiem, dlaczego pamięć w mediach, w sponsorowanej przez rząd kulturze, o wydarzeniach z lat 1941–1945, dotycząca wszystkich Żydów (w obozach koncentracyjnych ginęli Żydzi wypędzeni z Europy Zachodniej) jest obecna każdego dnia w dyskusjach, filmach, dokumentach i jakoś nikomu nie wadzi „historia”, „pamięć” – ta odległość czasowa? Czemu nie budzi zainteresowania eksterminacja polskich Żydów dokonana przez Rosjan i Niemców, a wspomagana przez Ukraińców, Litwinów, Białorusinów? Czemu nie budzi zainteresowania historia – obecnej dzisiaj przy symbolicznej mogile zesłańców Syberii – córki leśniczego z leśniczówki położonej 11 km od Białegostoku , która 10 lutego, o 5.00 rano jako 10-letnia dziewczynka została wywieziona na Sybir? Dlaczego „Spór o historię” z udziałem wspaniałych historyków nie jest pokazywany w innych publicznych kanałach TVP? Dlaczego 10 lutego, w rocznicę pierwszej wywózki do katorżniczej pracy w sowieckich łagrach, TVP Kultura, zamiast np. filmu „Cynga”, pokazuje dokument o Romanie Polańskim i jego filmie „Pianista”?
 
8 lutego TVP Historia zaprezentowała kolejną odsłonę „Sporu o historię” – Jałta 1945. Profesor Marek Kornat postrzega Jałtę jako „rodzaj zatwierdzenia stanu rzeczy, który zaistniał wcześniej, nie było w niej niczego, co kreowałoby nową rzeczywistość. To zatwierdzenie sowieckich zdobyczy terytorialnych i tylko ktoś, kto wierzył w wartość słowa pisanego, mógł sądzić, iż takie czy inne ozdobne sformułowania stworzą rzeczywistość, która pozwoli coś dla świata Zachodu czy dla naszego narodu, który był ofiarą Jałty, uzyskać”.
 
„Faszyzm żyje w cieniu, komunizm doskonale sobie radzi, faszyzm potępiony, komunizm nie został zdekomunizowany, a środowisko neoliberalne czy liberalne to nic nowego jak przepoczwarzony stary komunizm”. (‹Komunizm i postkomunizm› Leszek Żebrowski i Mateusz Wyrwich).
 
Komuniści całe lata przygotowywali instytucje, obsadę kadrową i prawo. W 1944 r. wszystko było gotowe. Sowieci przywieźli aparat bezpieczeństwa, górne warstwy administracji państwowej, hierarchię partyjną. Człowiek miał myśleć jak myślą Rosjanie, jak myśli zaborca, i za to dziękować. W Jaworznie, gdzie w PRL prześladowano 10 000 młodych, którzy tej władzy nie chcieli dziękować , starano się na siłę wykształcić nowego człowieka. Jakub Berman mówił „to my ich tak wykorzystamy, że oni będą zakładać organizacje niepodległościowe a my ich, wiecie, towarzysze, aresztujemy i będziemy mieli osiągnięcia”. On chciał zaborcy podziękować. Towarzysz Jakub Berman odznaczony za swoje zasługi w prześladowaniu narodu polskiego przez „towarzysza generała”, jak i inni towarzysze żył dostatnio, podróżował po świecie. Gdy jakiś zasłużony towarzysz chciał wyjechać, szedł do Józefa Cyrankiewicza, który otwierał szafę, sejf i wręczał towarzyszowi garść złotych świnek. Do 1956 r. w kościele niedaleko Puławskiej był sklep dla służb specjalnych i dla towarzyszy „za żółtymi firankami”. Towarzysze przychodzili raz, dwa razy do roku i sprzedawca w tym sklepie, pułkownik SB, odważał im 1 kilogram Doxy. Doxa to marka szwajcarskich zegarków. Ciekawe, ilu zesłańców mogłoby odnaleźć tam swoją własność. Gdy mówimy dzisiaj, że został obrabowany Pałac Prezydencki z dzieł szutki, to jest to nic innego niż stary nawyk towarzyszy i ich potomków, u których do dzisiaj znajdują się zrabowane dzieła sztuki z muzeów czy z polskich domów, dzieła sztuki, które odbierano właścicielom. Brali to, co im się „należy”, zdobyli kraj, a więc ten kraj i jego zawartość była (jest?) ich. Ostatnia właścicielka Wilanowa wie, iż część zbiorów jest w Muzeum Wilanowa, ale część znajdowała się w Komitecie Centralnym PZPR, tak jak zbiory Lubomirskich, Radziwiłłów i innych Polaków. Również wiele zrabowanych zabytków sakralnych nie wróciło do kościołów. Gdy szukamy analogii, to pamiętajmy, że nawyki pozostają, choć ludzie inni.
 
 
To jest mentalność, którą obserwujemy w kupczeniu naszym krajem przez potomków tych, co „nieśli sprawiedliwość socjalistyczną” ludowi, protestujących teraz pod sztandarem „obrony demokracji”, czyli obrony nieuczciwych zdobyczy. Niedługo Trybunał Konstytucyjny będzie obchodził 30-lecie istnienia – czy zostanie przedstawiony nam raport z jego działania w stosunku do tych sędziów, którzy niezgodnie z konstytucja odbierali życie i majątek moim Rodakom? Jakie TK podjął działania względem tych, którzy potraktowali mieszkańców Polski jak niewolników? Muszą nastąpić zmiany. Czy to jest demokracja, gdy rządząca PO wydaje na swoją reklamę ze Skarbu Państwa 360 mln zł , a pani Bieńkowska szydzi z tych, co zarabiają 6 tysięcy zł, a kolejni rządzący na malwersacjach majątkiem narodowym nabyli domy w Londynie i Hiszpanii, a na kontach bankowych zabezpieczyli się na kilka pokoleń? Czy to jest demokracja, gdy Polacy – ograbieni z wielu lat normalnego życia, zdrowia, rodziny, majątku, w tym i ci, którym udało się wrócić z sowieckich łagrów w Rosji i Kazachstanie – umierają w ubóstwie, bez godziwej opieki i środków na wykupienie leków? Po kwotowej podwyżce emerytur w wysokości 71 zł, byli funkcjonariusze, emeryci, domagali się waloryzacji procentowej, bo są biedni i zostali pokrzywdzeni. Żona byłego wojskowego otrzymuje emeryturę w wysokości 6 tysięcy zł , być może chce więcej, bo – zgodnie ze słowami pani Bieńkowskiej – tylko złodzieja lub idiotę może satysfakcjonować taka kwota. Jak czuje się córka zamordowanego lwowskiego profesora, której renta wynosi 960 zł brutto?
Wbrew temu , czego życzy sobie imperator medialny, niezbędna jest dekomunizacja – w imię sprawiedliwości i zabezpieczenia się przed ludźmi, którzy czynili zło. Bo czynią je nadal tym najsłabszym, których już raz skrzywdzili.
 
 
„Norwegowie zrobili denazyfikację w 1945 roku, rozliczenie z kolaborantami przez wyroki śmierci, długoletnie więzienia i dożywotni zakaz działalności państwowej i samorządowej, zakaz ten dotyczył członków rodziny. Uważali, że jeśli jest gangrena w części organizmu, to należy to wyciąć by reszta organizmu nie była zarażona” (Leszek Żebrowski).
 
 
„A jeśli chodzi o Janeczkę Jaworską, to pochodziła z rodziny Jaworskich, posiadali fabrykę maszyn i odlewnię żelaza w Stanisławowie – rafineria Habera, a przy ulicy Królowej Jadwigi, też niedaleko torów, fabryka maszyn rolniczych ‹VIS› drugiego Austriaka, doktora Teodora Zócklera. Na drugim skraju Stanisławowa, w pobliżu Bystrzycy Sołotwińskiej, powstały imperia dwóch żydowskich przemysłowców, którzy szybko stali się milionerami. Fabryka spirytusu i drożdży prasowanych Filipa i Babety Liebermanów oraz garbarnia i fabryka skór Jakóba Margoschesa. W środku miasta ulokowali się natomiast polscy przemysłowcy – wspomniany w poprzednim rozdziale Chowaniec ze swoją drukarnią oraz nieco dalej Jaworski. Tych sześć zakładów przemysłowych stanowiło największe majątki Stanisławowa. Oczywiście były jeszcze dziesiątki mniejszych zakładów, fabryk, nie mówiąc o rozmaitych warsztatach. Schedę po Ryszardzie Jaworskim przejęła trójka jego synów, Ernest, Kazimierz i Leon. Wszyscy trzej brali czynny udział w walkach o niepodległość. Po nastaniu Polski bracia nadal modernizowali fabrykę, która na zamówienie PKP produkowała szyny, a także miała mnóstwo różnych zamówień, między innymi na latarnie, bo nie tylko Stanisławów, ale też większość powiatowych miast wprowadzała elektryczne lub gazowe oświetlenie ulic oraz kanalizację”. (…)
 
Komu jeszcze, ilu żydowskim rodzinom ze Stanisławowa udało się wyrwać z zagłady?
 
„W pierwszej kolejności tym najbogatszym, jak Liebermanowie. Byli właścicielami fabryki drożdży i rektyfikacji spirytusu. Mieli swoją rezydencję na terenie fabryki. To była enklawa w samym środku ogromnych zakładów położonych w pobliżu mostu na Bystrzycy Sołotwińskiej. Ogród, żywopłoty, drzewa ozdobne oddzielały pałac od silosów, obór i hal fabrycznych. Przy pałacyku był kort, basen, nawet lodowisko, szparagarnia oraz tarasy z widokiem na łęgi i Bystrzycę. Otoczeni liczną służbą Liebermanowie żyli po królewsku. W przeddzień wybuchu wojny, sierpniowym rankiem, pod pałac zajechał czarny buick i cała rodzina Liebermanów w ogromnym pośpiechu, bez bagaży, tylko z wiadrami pełnymi złota, wyjechała ze Stanisławowa. Opowiedziała mi o tym pani Zofia Dąbrowska z domu Perczyńska, której ojciec był komisarzem izby skarbowej nadzorującej fabrykę Liebermanów. Perczyńscy również mieszkali na terenie zakładów i wszystko widzieli. Z tej pierwszej szansy skorzystali jednak tylko nieliczni. Żydowska ludność województwa stanisławowskiego była przywiązana do swoich miasteczek z synagogami, do sklepików, warsztatów, domków, a nawet do swojej biedy. Nie mówiąc o inteligencji żydowskiej – adwokatach, kupcach, lekarzach, inżynierach, którym dobrze się wiodło. Wszyscy byli wrośnięci w krajobraz, czuli się u siebie. Dlaczego i dokąd mieli uciekać?” (Tadeusz Olszański „Stanisławów jednak żyje”).
 
A jeśli chodzi o Tony’ego Martina to jest to profesor urodzony w 1942 r., jest on Murzynem i studiuje drażliwą historię haniebnego procederu handlu niewolnikami. W odróżnieniu od politycznie poprawnych brązowników i wybielaczy, prof. Martin uczył swe studentki… prawdy. Prof. Martin użył niezwykłych środków, aby dotrzeć do żydowskich archiwów w Trinidadzie i w USA. Poprosił o pomoc czarnych pracowników bibliotek i studentów, aby móc dostać się do wstydliwie ukrywanych dokumentów, źródeł przeważnie żydowskich. Żadna grupa Chrześcijan ani Muzułmanów nie próbowała zaprzeczyć swojemu udziałowi w handlu niewolnikami ani tym bardziej nie próbowała skompromitować, a nawet zwolnić, profesorów wyższych uczelni za mówienie prawdy. W 1993 roku trzy członkinie żydowskiej organizacji Przyjaciele Hillel, odnogi B’nai B’rith Anti-Defamation League [ADL — Liga Przeciwników Obrażania Żydów] przyszły ukradkiem na wykład prof. Martina i po godzinie i 10 minutach doszły do wniosku, że wspomnienie o żydowskich handlarzach niewolnikami jest aktem antysemityzmu i szerzeniem nienawiści. Pobiegły też zaraz do dziekana i rektora i – jak napisał prof. Martin – „z grymasem buldoga zaatakowały żywotne interesy swych ofiar”.
Bożena Ratter


Materiał filmowy 1 :

Materiał filmowy 2 :






Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.