Bożena Ratter: Pod wpływem rozmiękczającego charakteru rosyjskiego bolszewizmu
data:31 stycznia 2016     Redaktor: Redakcja

Z naszego archiwum: " A ponieważ i media są doskonalsze, to sprawnie wykorzystywane są do kupczenia. Niektórzy przehandlowali uczciwość obywatelską i rzetelność warsztatu dziennikarskiego, nie wahają się też wykorzystywać siły reklamy, takich miejsc jak teatr, kino czy kluby, a także różnych organizacji' - pisze w swoim kolejnym felietonie Bożena Ratter, przybliżając wszakże rozliczne pozytywne przykłady skutecznej obrony wartości, godności i dobra polskiego imienia.





 
 
 
„Za sprawą dwóch wrażliwych władców był Zamek Królewski w Warszawie skarbnicą niezwykłą. Obaj monarchowie kolekcjonowali obrazy wielkich mistrzów, antyczne posągi, starożytną broń, artystyczne tkaniny i rzadkie księgi. Na przestrzeni kilkunastu miesięcy okupacji szwedzkiej ten ogród sztuk wszelakich zmienił się w ruinę nienadającą się do zamieszkania, bez kominków, drzwi, okien, posadzek i kolumn. Wszystko, co dało się wynieść i wyrwać z murów, trafiało na barki i tratwy, by spłynąć w dół Wisły. A przecież Karol Gustaw dał słowo polskiemu królowi, Janowi Kazimierzowi, że własność królewską uszanuje. Ale takie słowo jaki i władca”

– tak Adam Sikorski rozpoczyna spotkanie z grupą poszukiwaczy śladów tej grabieży na dnie Wisły (TV Historia „Było nie minęło”).
W lipcu 1655 roku Szwedzi wkroczyli z dwóch stron w granice Rzeczypospolitej. Uwikłana w wojnę z Moskwą i Kozakami Rzeczpospolita wydawała się być łatwym łupem dla spragnionych nowych zdobyczy Szwedów. Rozpoczęła się bezprzykładna grabież i bezprawie, opustoszały kościoły i pałace, Warszawa była złupiona trzykrotnie. Zniszczone miasta i wsie na dziesięciolecia opóźniły rozwój cywilizacyjny kraju, śmierć i gwałt zdziesiątkowały mieszkańców wsi, wywiezione dobra materialne nigdy nie wróciły do kraju. Słusznie przyczyny olbrzymich strat w wymiarze społecznym, ekonomicznym i kulturalnym określane są mianem Potopu. Niestety niemały udział w wypowiedzeniu wojny miała także część skłóconej z królem Janem Kazimierzem polskiej magnaterii. Zwano to już wówczas zdradą narodową. Na grabieży dziedzictwa narodowego skorzystali – nie tylko podczas najazdu szwedzkiego – również niektórzy obywatele RP (TV Historia „Spór o historię”). W 1791 roku Jan Piotr Norblin namalował „Targ na Pradze” oraz „Targ na konie w Warszawie”, oba obrazy znajdują się obecnie w Muzeum Narodowym w Poznaniu, a pochodzą ze zbioru ordynacji Czartoryskich w Gołuchowie, który zaginął w czasie okupacji. W 1970 roku pierwszy z obrazów został zakupiony przez Muzeum Narodowe od Piotra Hübnera z Kalisza, a drugi został odnaleziony dopiero w 1991 roku w galerii Horn w Poznaniu. Ciekawe, jak to się stało, że po wojnie znalazły się one w prywatnych rękach. Kupczyli Polską niektórzy nasi przodkowie w XVII wieku podczas wojny ze Szwedami, wiek później handlowali nią z carską Rosją, a i w XXI wieku chętnie to czynią. Nawet robią to lepiej, bo wzorują się na propagandzie, rzemiośle doprowadzonym do perfekcji przez Niemcy i Rosję, odwiecznych wrogów naszej niepodległości, którym to narzędzie potrzebne było do wymordowania 10 milionów w czasie I wojny światowej i 40 milionów w czasie II wojny światowej.
 
 
A ponieważ i media są doskonalsze, to sprawnie wykorzystywane są do kupczenia. Niektórzy przehandlowali uczciwość obywatelską i rzetelność warsztatu dziennikarskiego, nie wahają się też wykorzystywać siły reklamy, takich miejsc jak teatr, kino czy kluby, a także różnych organizacji.
 
„W amerykańskich archiwach zachował się raport napisany do prezydenta USA, a datowany na 31 października 1935 r. Agent wywiadu donosi: Jeden z wrocławskich teatrów jest do dyspozycji organizacji „Kraft durch Freude” (niem. „siła przez radość”) i zajmuje się rekrutacją masowej widowni teatralnej poddawanej następnie propagandowemu praniu mózgu. W cenę biletu, 75 fenigów, wliczone jest przechowanie bagażu i nakrycia głowy – napisał skrupulatnie agent”. (TV Historia). Po niektórych efekt prania mózgu „odziedziczyli” biorący udział w puczu KOD. A jak sowieci potrafili odczłowieczyć ofiary swej zbrodni, pamiętają Ci, którzy tego doświadczyli.
„Maj 1939 roku. Jestem zajęta organizacją szkolnictwa zawodowego na terenie Kuratorium Szkolnego Wileńskiego, a przede wszystkim na terenie Grodzieńszczyzny” – tym zdaniem zaczyna Grażyna Lipińska dokument ‹‹Jeśli zapomnę o nich››”. A kończy tak: „Dnia 15 października 1956 roku przyjeżdżam do Warszawy. Pukam do drzwi, na których widnieje tabliczka ŻELAZOWSCY. Drzwi otwiera mi siostra”. Wraca do domu ponieważ udało się jej przeżyć okupację sowiecką i zesłanie do łagrów. Książkę poświęca tym, którzy nie przeżyli tej „podróży” w czasie i przestrzeni. „Tymczasem pod wpływem rozmiękczającego charakter rosyjskiego bolszewizmu, pod wpływem terroru i strachu przeobraża się oblicze Grodna, przeobrażają się obyczaje ludności całych połaci naszego kraju zajętych przez Rosję, a u niektórych ludzi przeobraża się ich duch.
 
Bolszewicy przynoszą ze sobą wyzwolenie od służby Bogu, służby Prawdzie, służby Dobru. Wyzwalają się krępowane od wieków w piersiach ludzkich złe instynkty, pękają wewnętrzne więzy i to, co do dziś zwało się niegodziwością, kłamstwem, brakiem etyki i honoru, przybiera znamiona cnót obywatelskich i wylewa się z ludzi burzliwym strumieniem.
 
Religia, wróg bolszewizmu numer jeden, staje się pośmiewiskiem, grzech – wymysłem, miłość człowieka – uczuciem szkodliwym dla państwa. A za to fałszywe świadczenie przeciw bliźniemu, krzywdzenie bezbronnego to uczynki, które stają się zasługami. Całkowity odwrót od chrześcijaństwa, jego antyteza. Umiera śmiercią naturalną opinia publiczna, a z nią przygniatające swobodę ludzką balasty: wstyd, honor, moralność, rzetelność, dobre obyczaje, poszanowanie tradycji, uprzejmość, grzeczność, schludność w mowie, w ubraniu, w mieszkaniu itp. Za te hojnie ofiarowane swobody narzucony jest jeden przymus: bezwzględna służba państwu. W krajach podbitych przez Związek Sowiecki państwo ma zaufanie tylko do tych ludzi, którzy zabili w sobie człowieczeństwo. Ci zachłystują się wolnością czynienia rzeczy złych, brzydkich, nieetycznych. Szkoda im tylko, że skończą się po wyborach samosądy, bo w prawie sowieckim istnieje jakiś paragraf karzący za zamordowanie człowieka. Drapieżnicy chcieliby bez końca krwi ludzkiej.
 
Ale prawdziwi znawcy rozkoszy znęcania się nad człowiekiem, smakosze łez ludzkich wiedzą, że od zabijania przyjemniejszym jest sport chwytania ludzkich ofiar w pułapkę. Co to za rozkosz, polowanie na człowieka, śledzenie ostrożnych jego kroków, słów, spotkań, osaczanie jego krewnych, przyjaciół, napawanie się śmiertelnym lękiem nękanego i wreszcie chwytanie ofiary za kołnierz. A potem pochwała naczalstwa, nagrody, zaszczyty. A jeśli już tak namiętnie tęsknisz do krwi ludzkiej, to możesz iść w szeregi NKWD, tam się nachłepczesz krwi więźniów do syta, do mdłości. Albo możesz iść w ‹‹prestupnyj mir››. Rosyjski świat przestępczy jest wprawdzie ścigany przez państwo, ale równocześnie żyje z nim w dziwnej symbiozie. Świat przestępczy to hodowla osobników prawdziwie odważnych, dla których zabijanie jest rzemiosłem. Rosja wie, że może liczyć na patriotyzm kryminalistów i w decydującej chwili powierzyć im swój los. To żołnierze Stalina, przyszła armia Rokossowskiego. Nie wszyscy jednak ludzie w ten sam sposób przeobrażają się w niewoli bolszewickiej Rosji. U jednych przechodzenie na służbę złu następuje natychmiast, wybuchowo – widocznie więzione, lecz wrodzone złe namiętności kipiały, czekając wyzwolenia. U innych ludzi, słabych, ale moralnych, zachodzi ten proces przeinaczania pomału, niedostrzegalnie, ale nieodwołalnie, bo sączą się w nich ustawicznie, kropla po kropli destrukcyjne wpływy środowiska i państwa, które rozmiękczają ich kościec moralny. I są ludzie, u których opory wewnętrzne przeciw odczłowieczeniu są tak mocne, że ani promieniujący zewsząd rozkład duchowy, ani pokusa łatwiejszego życia nie zwyciężą ich. Ich pancerzami są: Religia, gorące umiłowanie idei, wielki nieprzemijający patriotyzm, poczucie godności człowieka połączone z prawdziwą etyką. Ci ludzie wiedzą albo instynktownie czują, że wszystko, co idzie od czerwonej Rosji, godzi w ich największe ukochania, więc nie ulegają wpływom bolszewizmu. Jednak i oni, choć pod innym względem, zmieniają się, ponieważ opanowuje ich namiętna nienawiść do wroga. Ich myśli, słowa, czyny są kierowane tą nienawiścią, ich życie staje się walką. Moskwa tępi ich nieubłaganie”.
 
 
Kim jesteśmy w tej walce zła z dobrem? Zwracam się do dziennikarzy i animatorów życia kulturalnego – wasze umiejętności mogą służyć nam wszystkim.
 
 
„Trudno mi na tym miejscu nie pochwalić się i nie opowiedzieć, w jaki sposób Kopenhaga, klucz do Bałtyku, stała się dzięki mej zapobiegliwości przez czas pewien także kluczem do opinii żydowskiej o Polsce. Rzecz miała się następująco: Organizując w roku 1919 pierwsze na przestrzeni dziejów stałe poselstwo polskie w Kopenhadze, zastaliśmy tam prywatną żydowską agencję prasową. Nazwy agencji i nazwiska jej właściciela nie mogę sobie niestety przypomnieć, ale pamiętam, że docierała do pism żydowskich wielu krajów europejskich i zamorskich. Stosunek jej do odrodzonego państwa polskiego był nieprzychylny. Kopenhaga zaś cieszyła się reputacją ośrodka dobrze poinformowanego o tym, co się dzieje na wschód od Berlina i Wiednia. Toteż tendencyjna obsługa prasowa agencji znajdowała posłuch ze szkodą dla dobrego mienia Polski. Pewnego dnia do przybudówki Hotelu Phoenix przy Bredgade, gdzie mieściło się nasze poselstwo, zapukał młody Żyd, wątły o twarzy przedwcześnie pomarszczonej, żółtej cerze i ryżej rzadkiej czuprynie. Pochodził z Polski czy Białej Rusi, ale od lat zamieszkiwał w Kopenhadze. Mówił źle po polsku, słabo po duńsku. Władał dobrze tylko żargonem. Ale do Polski był przywiązany, podziwiał naszą literaturę i, jak się okazało, przełożył na jidysz kilka cenniejszych dzieł naszych pisarzy. Szajak był zatrudniony w agencji, o której wspomniałem powyżej. Ale ta posada mu nie odpowiadała. Oświadczył gotowość redagowania i rozsyłania biuletynów w duchu przychylnym Polsce, o ile byśmy poparli go finansowo i ułatwili mu zbieranie dokumentacji. Oferta Szajaka trafiła na mnie; podjąłem ją skwapliwie. Staliśmy się niebawem dwugłową agencją. Szajak wypisał sobie adresy obsługiwane przez dawnego pracodawcę i obdzielał je innym niż uprzednio materiałem. Dbaliśmy, by był obiektywny i ścisły w podawaniu faktów i w ich ocenie. Rezultat okazał się nadspodziewanie pomyślny. Szajak przynosił mi całe naręcza gazet żydowskich korzystających z naszego serwisu. Wiele w tej liczbie było żargonowych, posługujących się alfabetem hebrajskim. To skłoniło mnie do zapoznania się z tym alfabetem. Lekcji pisowni języka jidysz udzielał mnie również Szajak. Polubiliśmy się wzajemnie. Koszty imprezy, zresztą bardzo umiarkowane, przejąłem na siebie, ponadto zaś sprowadziłem z Warszawy czcionki hebrajskie, których nie można było znaleźć w Kopenhadze. To pozwoliło nam przejść z roneo na druk [roneo, czyli powielacz – dopisek mój, BR]. Pomysł całego przedsięwzięcia był oryginalny, a intencja, z którą podjęty został – uczciwa; przyczynić się miał do złagodzenia uprzedzeń, karmionych zbyt często złośliwą plotką i tendencyjną informacją” – fragment pamiętnika Edwarda Raczyńskiego, dyplomaty Ministerstwa Spraw Zagranicznych II RP.
Można też wzorować się na zachowaniu angielskich i holenderskich dżentelmenów.
 
 
„Bliższy kontakt z życiem sielskiej Anglii zawdzięczałem dziwnej i miłej zarazem przygodzie. Było to w czasie, kiedy, pouczony przez znawców przedmiotu, przeniosłem się z dzielnicy okopconych dymem węglowym domów opodal British Museum do wykwintnego sąsiedztwa hotelu Ritz. Zawitał mianowicie do mego „flatu” przy ulicy Półksiężyca – mówiąc nawiasem, była to podobno główna melina pederastów, o czym nie wiedziałem – starszy, siwy pan z bokobrodami, doskonały okaz wiktoriańskiego dżentelmena. Powiedział mi na wstępie, że nazywa się Somerset Beaumont i że z dawnych lat zna rodzinę mojej matki. Z dalszych wyjaśnień dowiedziałem się, że mój gość przed pięćdziesięciu laty, a więc w czasie powstania styczniowego, odwiedzał Wiedeń, a potem Adama Potockiego w Krzeszowicach. Z polecenia swego rządu starał się wtedy o złagodzenie przez rząd austriacki postępowania wobec powstańców. Stanowiło to jeden z warunków postawionych Austrii w ciągu rokowań o pożyczkę”. (ze wspomnień Edwarda Raczyńskiego).
 
 
Film „Moja dusza należy do Polski” to opowieść o holenderskim dziennikarzu, Ericu van Tilbeurghu, posiadaczu największej w świecie prywatnej kolekcji poświęconej Polskim Siłom Zbrojnym na Zachodzie, który nieustannie przypomina i dziękuje Polakom, którzy walczyli o niepodległość Holandii. Jego marzeniem jest stworzenie muzeum, w którym będzie mógł pokazać swoją kolekcję. Dzięki staraniom Erica, holenderska królowa Beatrix w 2006 roku odznaczyła Polaków najwyższym odznaczeniem wojskowym za udział w operacji Market Garden, czyli bitwie o Arnhem.
 
 
Bożena Ratter





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.