Dyktatura debili, cz. VII
data:30 kwietnia 2012     Redaktor: Barbara Chojnacka

Kilkakrotnie i z najwyższym szacunkiem wspominany już przeze mnie profesor Aleksander Nalaskowski w jednym ze swoich artykułów wyraził zdziwienie brakiem reakcji nauczycieli na już przeprowadzane i jeszcze planowane zmiany w oświacie. Powinni wyjść na ulice i protestować oraz strajkować do skutku. Pokazać solidarność, jedność poglądów, determinację. Walczyć i ratować polską szkołę, dopóki nie będzie za późno.

net

Zgadzam się. Powinni. Ale nie pokazują, nie ratują i nie walczą w oczekiwanym stopniu, a o kilku powodach tego milczenia pisałam i wiele z nich usprawiedliwiam, a w każdym razie rozumiem. Zapewne przemawia przeze mnie środowiskowa lojalność. A może zwątpienie w jakąkolwiek skuteczność oporu przeciwko dyktaturze debili, która każdy przejaw merytorycznej i zorganizowanej dyskusji sprowadza do "kampanii nienawiści" (słowo-klucz tego systemu), jak w niedawno wysłanej przez Agnieszkę Janiak-Jasińską i Jerzego Bracisiewicza petycji skierowanej do nauczycieli historii i WoS-u. Pani profesor Maria Starnawska z Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie napisała o niej tak: "Nie sądziłam, że w demokratycznym państwie można w ten sposób określać dokonywaną przez obywateli krytykę polityki władz. Wydawało mi się, że czas ograniczania wolności słowa mamy już za sobą." Nic dodać, nic ująć, ale ? złudne nadzieje, Pani Profesor! Obawiam się, że obowiązek komunikowania się przy pomocy mantr dopiero się zaczyna?


Na normalne uczenie swego przedmiotu przeciętny nauczyciel i tak nie ma już czasu, więc właściwie rezygnacja z reszty tych godzin i oczekiwany strajk byłyby jak najbardziej na miejscu. Ja jednak znacznie bardziej niż nauczycielom dziwię się rodzicom uczniów. Nie mam tu oczywiście na myśli matek i ojców pokroju Państwa Elbanowskich, założycieli Fundacji "Ratuj Maluchy", tylko tłumy naszych rozmówców z wywiadówek. Choć "tłumy" to raczej nieodpowiednie słowo, bo chodzenie na wywiadówki nie jest za bardzo w modzie. Rodzice są wszak zapracowani. Chętnie przyjmują wygenerowane kiedyś przez jakiegoś debila przeświadczenie, że od wychowania dzieci i zajmowania się nimi jest szkoła (już o tym pisałam). Jednak wydawałoby się, iż jeśli ta szkoła proponuje coś (a proponuje, bo musi), co wyraźnie zagraża interesowi dzieci, rodzice powinni zaprotestować i wysadzić w powietrze wszystkie MEN-y, Kuratoria, CKE i OKE. Nic bardziej błędnego. Jeśli rodzice mają ochotę wysadzać kogokolwiek, to wyłącznie szkołę, do której chodzi ich dziecko, a jeszcze lepiej ? nielubianego przez dziecko nauczyciela, najczęściej bez wysłuchania jego wersji wydarzeń, bo po co, skoro skrzywdzony kilku- czy nastolatek już wszystko dokładnie opisał?


Aby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje, musiałabym stworzyć elaborat, wiec ograniczę się ? jak zwykle ? do paru wspomnień.


Pierwszy kontakt z rodzicami uczniów był dla mnie, początkującej wtedy nauczycielki, wyjątkowo pouczający. Mama Kasi, uczennicy klasy I "starego" LO, wyraziła zaniepokojenie ocenami córki, która w podstawówce była najlepsza i piątkowa, a tu raptem ma trójki. Nieśmiało zauważyłam, że przyzwyczajenie do nowej szkoły, nowej sytuacji, nowych nauczycieli itd. musi potrwać, zwłaszcza gdy przypada na trudny dla dziewczynki okres dojrzewania. Mama była w szoku. Nie miała o tym zielonego pojęcia. Ja też byłam w szoku. Też nie miałam zielonego pojęcia, że coś tak oczywistego dla smarkuli tuż po studiach może być tajemnicą dla doświadczonej matki. Szybko się jednak przyzwyczaiłam, bo pytanie, zdziwienie i szok powtarzały się co roku z regularnością przewidzianą przez rytm szkolnych miesięcy i równie prędko mijały, gdy okazywało się, że po zaakceptowaniu nowego środowiska licealnego dorastające burzliwie dziewczynki przechodziły nad całym zagadnieniem do porządku dziennego, albo szły szukać takiej szkoły, która dostosowywała się do nich. Dziś z tym ostatnim nie miałyby najmniejszych problemów, ale wtedy było jeszcze w miarę normalnie.


Współcześni rodzice, z każdym rokiem coraz młodsi ode mnie, mają o wiele lepsze przygotowanie psychologiczne i sekrety okresu dojrzewania są dla nich oczywiste, co nie znaczy, że możliwe do zaakceptowania. "Ojej, jak ja to przeżyję? Kiedy to się wreszcie skończy?" ? płacze mama Justynki. ? "Córka ma takie dziwne reakcje, twierdzi, że uczy się dla mnie, nie dla siebie! Jest już duża, a wciąż chciałaby, żebym z nią odrabiała lekcje!" Mama Justynki ma dobrze prosperujący butik i realizuje się zawodowo. Nie może sobie pozwolić na stres wywołany potrzebami dorastającej nastolatki.


Za to mama Jacka pilnuje syna na każdym kroku. Że każdy krok zaczął się w marcu, bo wtedy po raz pierwszy pojawiła się na wywiadówce i zapoznała z ocenami chłopca? Nieistotne! Brawurowo nadrabia zaległości. Mieszka blisko i pracuje w domu, więc na każdej dużej przerwie jest w szkole i rozmawia z nauczycielami, strofuje Jacusia, który ? rad nierad ? ucieka do klasy, i zapewnia, że można do niej dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Po tygodniu znika i faktycznie pojawia się potrzeba zadzwonienia. "Czy Pani wie, że Jacek znów nie był na polskim i przyszedł dopiero na 5 lekcję?"---"Tak, wiem, on się z trudem budzi?"---"Ale miał pisać sprawdzian, którego nie napisał wczoraj, bo też go nie było!"---"Tak wiem, był w domu."---"Powiedział Pani, że jest sprawdzian i Pani pozwoliła mu zostać w domu?"---"No nie, ja go zabiję, nic mi nie powiedział!"---"W takim razie, czy zgodzi się Pani, że napisze go teraz? Zostanę z nim po lekcji, ile będzie trzeba."---"Ależ oczywiście, proszę go trzymać nawet do 22-ej!" Nie ma potrzeby trzymać Jacka do 22-ej, bo po 10-ciu minutach oddaje pustą kartkę i rezygnuje ze sprawdzianu. Zaś mama rezygnuje z przychodzenia na przerwach do szkoły.


Jeszcze bardziej zapobiegliwa jest mama Bartka. Pisze synowi usprawiedliwienie nieobecności na sprawdzianie, bo "on się nie jest w stanie tego nauczyć, więc i tak nic nie napisze." O tym, jak sobie wyobraża kontynuowanie przez syna edukacji w szkole średniej, w dzienniczku nie ma ani słowa?


Dziadek Patrycji uważa, że prześladuję wnuczkę, bo twierdzę, iż skoro pyta, jak się pisze tytuł tekstu zadanego do przeczytania w domu, to znaczy, że nie widziała tego tekstu na oczy i nie jest przygotowana do lekcji. A mama Wojtka po zapowiedzi, że jak tak dalej pójdzie, syn będzie miał poprawkę (7 "gołych" jedynek ze wszystkich możliwych form odpowiedzi ustnych i pisemnych, a ściślej mówiąc ? braku odpowiedzi) szybciutko zabiera chłopca do innej szkoły. "Takiej, w której nie trzeba się uczyć!"- triumfalnie oznajmiają koledzy. Matka Andrzejka nie rozumie, jak możemy twierdzić, że syn zachowuje się arogancko, skoro wszystkie jej koleżanki z pracy są nim zachwycone, a babcia Jeremiego współczuje mi konieczności czytania wypracowań wnuka: "Przecież on ma taki charakter pisma, że nikt nie jest w stanie go odcyfrować ? hi, hi, hi!" Na moją prośbę, by przynajmniej raz w tygodniu zaglądać do zeszytu Eweliny i sprawdzić, co ma zadane (wciąż twierdzi, że nic), mama uczennicy reaguje nerwowo: "Jak to: zeszyt? Przecież ona mi go nie da!" A rodzicielka Beatki pojawia się na uroczystości zakończenia roku szkolnego w katolickim gimnazjum w minispódniczce i bluzce na ramiączkach (podczas gdy córka jest w mundurku!).


Ale najbardziej podobała mi się szczerość taty Artura: "A po co on ma się uczyć? Ja mam warsztat!"


Żmirska







Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.