Tego poranka nie zapomnę...(5)
data:01 kwietnia 2015     Redaktor: GKut

Biało-czerwona wstążeczka z kirem

 
 
 
 
 

Tego słonecznego ranka dźwigałam z rynku torby wypełnione świeżymi owocami i warzywami. Jak zwykle po drodze weszłam do małego sklepu mięsno-wędliniarskiego, aby dokończyć sobotnie zakupy. Podeszłam do lady i usłyszałam: "zabili nam prezydenta ".

- Co takiego? - zapytałam nie rozumiejąc wypowiedzianego do mnie zdania.

I wtedy doszły do mnie dźwięki muzyki poważnej dobiegające z zaplecza sklepu.

- Ruskie zabili nam prezydenta w Katyniu - powtórzył sprzedawca.

 

Nie prosiłam już o wędlinę. Pognałam do domu. Złapałam flagę stojącą w kącie i wywiesiłam na balkonie. W międzyczasie obudziłam tą straszną wiadomością domowników .

 

- Zrób mi do szkoły napis : " Katyń 2010 " - zażądał syn.

Zaraz się za to zabrałam, chociaż do poniedziałku było jeszcze mnóstwo czasu. Na bieli i czerwieni wymalowałam czarne litery, a "T" jakoś samo wyrosło na kształt krzyża.

Mój syn… Za parę dni będzie pisał maturę 2010. Wieczorem poszliśmy na Piotrkowską.

Od strony placu Wolności ludzie zbierali się z flagami i zniczami. Ubrani na czarno. Jakaś kobieta rozdawała kiry do flag. Manifestacja ruszyła w stronę katedry. Nie wiem kto był organizatorem, może NZS, bo było dużo młodzieży.

Spotkałam wielu znajomych, niektórych nie widziałam latami. Nie komentowaliśmy wydarzenia, nie chciało nam się rozmawiać. Szliśmy w milczeniu.

 

***

 

17 kwietnia to był słoneczny dzień. Pojechaliśmy autokarem łódzkiej „Solidarności” do Warszawy.

Z parkingu szliśmy szybko na miejsce uroczystości, przechodząc przez skwery i park. Po drodze spotykaliśmy harcerzy , również tę rudowłosą harcerkę z warkoczami , pokazywaną wcześniej w TV, jak stała na warcie koło krzyża.

 

Doszliśmy i stanęliśmy koło barierek odgradzających nas od VIP - ów. Naprzeciw nas, na elewacji budynku były zawieszone biało-czarne portrety poległych. Po naszej stronie tłum szybko narastał.Za barierką było wiele pustych krzeseł. W pewnym momencie zobaczyłam Jana Rulewskiego, kiedyś opozycjonistę z Bydgoszczy, teraz polityka Platformy. Usiadł w jednym z ostatnich rzędów, obok położył teczkę. Był w brązowym płaszczu i jakoś tak niespokojnie się rozglądał. Po kilkunastu minutach zabrał teczkę i, przyczajony, gdzieś odszedł szybkimi krokami. Jakby uciekał. Po naszej stronie barierki stał i rozmawiał z ludźmi Władysław Serafin z PSL. Widziałam tę ogromną różnicę w jego normalnym zachowaniu i zachowaniu Rulewskiego. Czemu to zauważyłam...?

 

Wszyscy czekaliśmy na mszę św. Trwała długo. Ludzi było tak wiele, że trudno było uklęknąć .Słońce prażyło niemiłosiernie. Dobrze, że harcerze przeciskając się przez tłum rozdawali wodę mineralną.

 

A później wracaliśmy do naszego autokaru. Pamiętam młodego Gruzina ubranego w charakterystyczny strój. Trzymał w dłoniach ogromna flagę swojego kraju, którą podnosił do góry i obracał, aby powiewała na wietrze. Rzuciłam mu się na szyję i dziękowałam, że był z nami. To wyszło tak niespodziewanie, że nie jestem w stanie tego wytłumaczyć. Tak bardzo byłam mu wdzięczna. A później, trochę zmęczeni, odjechaliśmy do Łodzi. Z autokaru wysiadłam koło siedziby „Solidarności” , przeszłam parę metrów i wsiadłam do tramwaju, aby dojechać do domu.

 

To był zupełnie inny, obcy świat. Młodzi ludzie z puszkami piwa w wagonie, starzy z ponurymi twarzami; czasem słyszałam jakieś wulgaryzmy, prymitywne odzywki jednych do drugich.

 

Czemu tam, w Warszawie, parę godzin wcześniej czułam się zupełnie inaczej? Wśród swoich, wśród przyjaciół, tych, którzy czują tak jak ja, którzy są serdeczni, pomocni, po prostu przyzwoici. Tam byłam członkiem wspólnoty, społeczeństwa, narodu. Tu, w swoim mieście, czułam się obco, nieswojo, czułam, że oblepia mnie jakieś błoto, że słowa obok wypowiadane są obce, ordynarne, bez treści. Jakby nie wydarzyło się nic. A przecież przy kieszonce mojej kurtki dalej wisiała biało-czerwona wstążeczka z kirem.

 
 

***

 

Były wakacje 2010. Krzyż na Krakowskim Przedmieściu stał dalej. Ludzie gromadzili się pod nim na modlitwie. Postawiono już barierki odgradzające modlących się od zgromadzonych pod „dowództwem” przez niejakiego Dominika Tarasa.

W telewizji powiedzieli, że prawdopodobnie w nocy krzyż zostanie usunięty. A było to w czasie, kiedy jeszcze mieliśmy w domu telewizor.

Syn, świeżo upieczony student, wziął plecak, spakował termos z herbatą, kanapki i kurtkę.

- Dokąd? - zapytałam.

- Do Warszawy - odparł i poszedł na dworzec. Był to czas, kiedy mieliśmy jeszcze dworzec Łódź - Fabryczna.

On pojechał, a ja drżałam z niepokoju co może go tam spotkać , kiedy wróci. I w jakim stanie wróci....

 

Kiepsko spałam, właściwie prawie wcale. Rano poszłam do marketu po zakupy. Przy kasie spotkałam sąsiadkę, koleżankę ze szkoły. Musiałam kiepsko wyglądać, bo troskliwie zapytała co mi jest.

- Młody pojechał do Warszawy i się martwię - wyznałam, bo przecież i ona i jej mąż znali mojego syna dobrze, cenili za pracowitość i dobre wyniki w szkole. A sami też są rodzicami.

- Na imprezę pojechał? Nie martw się, pewnie niedługo wróci - pocieszała.

- Nie - odparłam. Pojechał bronić krzyża.

I tu reakcja przeszła moje najśmielsze wyobrażenia.

- A żeby mu tam dopieprzyli! Jak już pojechał specjalnie, to powinien oberwać, aby zapamiętał. Jak by u mnie w sali wykładowej ktoś krzyż powiesił, to zaraz bym zdjęła.

Zaniemówiłam. Zero obrony, zero tłumaczenia….Przecież rozmawiałam ze swoją znajomą, z kulturalnej rodziny, nauczycielką akademicką, nie jakimś tam „motłochem skrzykniętym na Facebooku”.

Po tym moim wyznaniu dokąd pojechał syn, nawet jego dawny nauczyciel, który zwykle zatrzymywał się, by zapytać jak mu idzie w następnych szkołach, widząc mnie na ulicy, przechodził na drugą stronę, a jak się zagapił i szedł tą samą stroną, to zaraz tłumaczył, ze bardzo się spieszy i nie ma czasu rozmawiać.

 

***

 

Około południa wrócił z tą herbatą, kanapkami.

- Czemu nie zjadłeś? - pytałam.

- No jak tak jeść pod krzyżem – odparł - nie wypada. Modliliśmy się cały czas.

- Opowiedz jak tam było - prosiłam.

- No cóż, kordon policji, bezczynnej na chamskie zachowanie tych z drugiej strony barierki. Gdyby tak ktoś postępował w przestrzeni publicznej miasta, dostałby mandat lub byłby zatrzymany.

W Warszawie, w centrum miasta, wolno było bluźnić, pić, palić, ćpać, sikać. Reakcji zgromadzonych tam sił porządkowych nie było. Widać nie mieli rozkazu interweniować.

A. J.

Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.