Książka Zamach na prawdę przedstawia nieznane kulisy katastrofy
i śledztwa smoleńskiego.
I w tym momencie rozpoczyna się medialna komedia pod tytułem "Wanna Wassermanna", a z ojca śmieje się pół Polski.
Dla nas to wcale nie było śmieszne. W każdym momencie ktoś mógł stracić życie. Czy pan swoim dzieciom pozwoliłby się kąpać w takiej wannie? Tymczasem wykonawca wystawia kolejną fakturę, tym razem na 68 tysięcy. Prawie dwa razy więcej niż poprzednio. Podaje więc kwotę z sufitu.
Dochodzi do wojny.
Wypowiada ją wykonawca, zawiadamiając prasę, w tym „Gazetę Wyborczą”. Do akcji wkracza teściowa wykonawcy, pani Gąsior. Rozsyła listy, gdzie tylko się da. Do prezesa TVP, marszałka sejmu i senatu, do braci Kaczyńskich. Z prostym przekazem: „Wassermann to oszust. Co więcej groził, że mnie pobije, a nawet zabije”. Tej treści zawiadomienie trafia do prokuratury.
Zaczynają się pytania dziennikarzy. Ojciec cierpliwie tłumaczy, o co chodzi. Jego przekaz słabo przebija się do opinii publicznej. Powoli mamy tego dość. Przekonujemy ojca, żeby wyciszyć całą sprawę. „Racja jest po twojej stronie, ale na tej medialnej wojnie możesz tylko przegrać. Daj mu już te pieniądze!” Jednak ojciec stawia sprawę na ostrzu noża, bo nie zamierza tolerować draństwa!
Równolegle do wojny w mediach trwa batalia w prokuraturze i sądzie.
Prokuratura prowadzi postępowanie o groźby karalne ze strony ojca. Pani Gąsior zeznaje, że wprawdzie ojca nigdy nie widziała, ale jej groził. Postępowanie zostaje umorzone. Oni jednak oskarżają nas, że zostało skręcone dzięki znajomościom ojca. Pojawia się zapowiadany donos, że ojciec bierze łapówki i to z nich sfinansował budowę. Urząd skarbowy prześwietla nas na wylot. Nic nie znajduje.
Ojciec nie wytrzymuje i wnosi prywatny akt oskarżenia przeciw tej pani. Rozprawa odbywa się za zamkniętymi drzwiami. Rezygnujemy z pełnej jawności. Po pierwsze, chcieliśmy procesu, a nie medialnego show. Po drugie, ulegamy sugestii sędziego: „stoi pod salą sto osób i jak państwo sobie to wyobrażają?”. Później żałowaliśmy tej decyzji.
To niesamowite, jak ta starsza pani kłamała. Jedno mówiła na rozprawie, a coś przeciwnego, gdy wychodziła do dziennikarzy. Przed sądem deklarowała, że nie chciała ojca pomówić, a chodziło tylko o zwrócenie uwagi na fatalną kondycję firm budowlanych. Gdy wypowiadała się dla mediów, już bez przysięgi, opowiadała o krzywdzie, jaka ją rzekomo spotkała.
Ojciec nie domagał się kary. Powiedział tylko, że pragnie, by dała mu święty spokój. Sąd warunkowo umorzył postępowanie, zasądził zapłacenie przez nią tysiąca złotych grzywny i nakazał przeproszenie ojca. Napisała jedno zdanie: „Przepraszam Pana”. Kropka. Tak skończyła się historia biednej emerytki, z którą rzekomo walczył polityk wykorzystujący własne wpływy.
A co z instalacją?
Prokuratura nie tylko nam nie pomogła, ale wręcz utrudniła dochodzenie. Sprawę przeniesiono z Krakowa do Warszawy i główne postępowanie umorzono. Na szczęście w innym postępowaniu prokurator nie mógł już nie zobaczyć, że dziennik budowy był sfałszowany, i pan Janusz Dobosz dostał wyrok skazujący. Wygrywamy także sprawę cywilną, z powództwa Dobosza o zapłatę tych 68 tysięcy. Sąd obciąża go kosztami, ale okazuje się, że wykonawca nie dysponuje żadnym majątkiem. Wszystko, co ma, jest przepisane na rodzinę, więc komornik nie ma z kogo ściągać. Ten człowiek przez całe postępowanie śmiał się nam w twarz.
Jak ojciec to przeżywał?
Nie mógł sobie z tym poradzić. Zwłaszcza z medialną nagonką. Dominował przekaz, że oto „wielki pan minister – koordynator od służb” niszczy i prześladuje Bogu ducha winnego budowlańca.
Warto było się procesować?
Wygraliśmy wszystkie procesy, ale pies z kulawą nogą się o tym nie zająknął. Żadne pieniądze nie byłyby w stanie zrekompensować naszych strat moralnych i wizerunkowych. Ojciec był jednak gotów zapłacić każdą cenę, byle nie ulec oszustowi.