Bożena Ratter: Pozbywanie się majątku w sytuacjach kryzysowych to niedołęstwo lub zdrada stanu
data:24 lutego 2015     Redaktor: Agnieszka

Gabriel Narutowicz osiągnął sławę zarówno jako profesor politechniki w Zurychu, jak i budowniczy elektrowni. To on zaprojektował  pierwszą w Europie elektrownię wodną Kübel (na zachód od St. Gallen) oddaną do użytku w 1900r. Projektował i budował we Włoszech, Austrii, Hiszpanii, jeździł jako ekspert do Finlandii, Portugalii, Niemiec, uczestniczył w regulacji Renu, był doradcą rządu w Szwajcarii  i znajdował czas na jazdę konną, polowania, koncerty, odczyty.




Władał 9 językami. Największy podziw europejskiego świata technicznego wzbudził opracowany przez Narutowicza projekt wysokogórskiej siłowni o mocy 210 000 KM poruszany wodą z topniejących lodowców. I właśnie wtedy postanawia on opuścić Szwajcarię. Jego ojczyzna odzyskała niepodległość, może być pożyteczny w jej odbudowie. Szwajcaria żegna go listem Ministra Spraw Wewnętrznych:
 
Rozumiejąc pańską decyzję dotkliwie odczuwamy stratę, która z tego  powodu dla naszej ojczyzny wynika. Oceniamy całe znaczenie i rozmiar usług, które Pan nam w różnych dziedzinach wyświadczył i które mają wielkie znaczenie dla naszej gospodarki państwowej. Może pan być przekonany, panie Profesorze, że państwo, które pana usynowiło, pozostanie dumne, że szanowny pan do niego należał i będzie wdzięczne za to, co pan zrobił dla jego dobrobytu. (TV Historia).
 
Podczas sejmiku nauczycielskiego, który odbył się w 1949 w sierpniu, każdy mógł zabrać głos i powiedzieć, co myśli  na temat organizacji szkoły w ustroju socjalistycznym. „Zabrałam i ja głos w sprawach, które mnie najbardziej bolały, a mianowicie często zmieniających się, co pół roku, a nawet co kwartał, programach nauczania z języka polskiego i historii. (…) Mówiłam, że nastąpiło pomieszanie porządku rzeczy, bo postawiono żądania pod adresem uczących bez przygotowania ich do takiej a nie innej interpretacji przeszłości narodowej. Mówiłam także o tym, że przed wojną nauka była poszukiwaniem prawdy, a nie jej głoszeniem. Tymczasem teraz głosi się prawdę, a poszukiwanie jej jest przestępstwem. W rezultacie nauczyciele polskiego i historii boją się uczyć. Każde moje zdanie sala nagradzała oklaskami. Kiedy wybrzmiały oklaski zabrał głos wojewoda (wojewoda rzeszowski, Jan Mirek). Przede wszystkim wskazał palcem w moją stronę i zawołał: „Są miedzy nami resztki ginącej klasy burżujów, wychowywanych przez rządy sanacyjne. Tu, między wami, towarzysze nauczyciele, siedzi wróg klasowy, wróg ludu pracującego miast i wsi, wróg socjalizmu! Trzeba takiego wroga zdemaskować i wyrzucić ze swoich szeregów! (…) Słowa rzucane przez wojewodę mogły znaczyć: zamknąć, powiesić, spalić. Inkwizycja XX wieku. (…) Następnego dnia wybrałam się po radę do inspektora, który powiedział: "Najbardziej zaszkodziło pani nie to, co pani mówiła, bo wojewoda się w ogóle na tym nie zna i niczego nie rozumie, ale huczne brawa dla pani. Jemu nikt nie bił braw, gdy przemawiał, więc ogarnęła go wściekłość (…)." Równo 3 tygodnie po pamiętnej konferencji, po której spodziewałam się wezwania do UB, otrzymałam stamtąd specyficzne zaproszenie. Chodziło o lekcje języka polskiego i historii. Miały się odbywać 3 razy w tygodniu od osiemnastej  do dwudziestej pierwszej. Program nauczania przewidywał materiał z klas piątej, szóstej i siódmej. Inni nauczyciele zostali zaangażowani do przedmiotów matematyczno-przyrodniczych. I tak uczyliśmy przez kilka lat funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i Urzędu Bezpieczeństwa. Fakt, że byli uczniami szkoły podstawowej, wyraźnie ich bawił.

Na ogół byli bardzo zmęczeni (zapewne maltretowaniem w katowniach UB polskiej elity, ginącej klasy burżujów podobnych do Gabriela Narutowicza), o czytaniu lektur nie było mowy. Sens nauki języka polskiego polegał na tym, aby nauczyć ich w miarę poprawnie czytać i pisać. Po dwóch latach nauki zdali do liceum ogólnokształcącego (!) (...) Pamiętam jak jeszcze w Łańcucie byliśmy zmuszeni organizować dla starszych klas spotkanie z działaczami PZPR. Jeden z uczniów zapytał, gdzie szukać równości, skoro widać, że działacze partyjni i wyżsi urzędnicy jeżdżą samochodami, podczas gdy inni chodzą pieszo; że wybrani jedzą szynkę, jak syn starosty na pauzach w szkole, a sporo kolegów nie ma pieniędzy nawet na bułkę. Socjalizm miał to wyrównać. "Nauczyciele nam wmawiają, ale my tego nie widzimy. Więc ktoś tu kłamie” (Franciszka Dudzińska-Reizer – „Szkoły mojego życia”).

 

15 lutego 2015 r. ks. prof. dr hab. Tadeusz Guz wykładał licznie zgromadzonym słuchaczom, iż każda bytowość ma rację zaistnienia w Bogu, który jest miłością, a wszystkie dramaty w dziejach ludzkości i świata razem wzięte, mają swoją ostateczną rację w upadłym duchu, który jest duchem nienawiści. Wybór, po której stronie każdy chce się opowiedzieć, a także, po której stronie chciałby, żeby jego naród się opowiedział, państwo, kościół lokalny, uniwersytet, zależy od każdego z nas. Że ta decyzja jest nam zawierzona, bo jesteśmy istotami wolnymi, czyli zdolnymi do miłości i tylko do takiej postawy, do takich aktów i całych pięknych permanentnych działań chce kilkoma swoimi skromnymi myślami ks. profesor słuchaczy zainspirować.

 

Ks. prof. dr hab. Tadeusz Guz mówił nam o fundamentalnym znaczeniu nauki, która nazywa się filozofią. To filozofia sklasyfikowała bogactwo bytowe świata, w tym najbogatszą bytowość, którą nazwała substancją. Człowiek jest substancją. Jest też bytowość zwana przypadłością i jest ona wynikiem relacji. Polityce polscy w PRL pojęli siebie jako bytowość relacyjną w stosunku do Związku Sowieckiego. Większość dzisiejszych polskich polityków pojmuje siebie nie inaczej jak w okresie PRL, tyle że w stosunku do Unii Europejskiej.

 

Tak długo jak człowiek myśli tylko o tym, że jest rezultatem relacji z drugim, a nie zrozumie, że jest bytem substancjalnym, nasza polskość nie tylko w sensie politycznym, ale i naukowym jest zagrożona. Niedawno minister MNiSW dokonała kasacji metafizyki jako nauki, co oznacza, iż usiłuje się odciąć polskiemu rozumowi jego zdrową drogę do pojęcia siebie jako substancji, bez tego zrozumienia nie będzie suwerennej polskiej polityki.

 

No cóż, wciąż rządzą nami funkcjonariusze lub potomkowie edukowanych na przyspieszonych kursach funkcjonariuszy PRL. Jak za PRL mają spolegliwe media operujące językiem wojewody Jana Mirka i straszące nas opozycją. Jak za czasów PRL reprezentują narzucony im niepolski interes. Swój udział w destrukcji i grabieży, przez uchwalanie zabójczych dla interesu Państwa ustaw, tłumaczą koniecznością podporządkowania się Unii Europejskiej. A przecież to nie Unia ich wybrała, tylko my.

 

Zagraniczne spółki kapitałowe interesują się budynkami na terenie Wielopola w Krakowie, aktualne staje się porzekadło „wasze ulice, nasze kamienice”. Pałac Pareńskich, miejsce spotkań malarzy i poetów Młodej Polski, sprzedany został niemieckiej spółce i przerobiony na ekskluzywny hotel (zapewne dochody wyprowadza do Niemiec). Niepokojący jest los monumentalnego, neorenesansowego budynku Poczty Głównej, z lat 80. XIX wieku, którego właścicielem jest Skarb Państwa. Utraciliśmy Dom Medialny zbudowany zaraz po odzyskaniu niepodległości w latach 1920 - 1921. Najbardziej bulwersujące jest wystawienie obecnie na sprzedaż perły architektury miejskiej Krakowa, gmachu Banku Polskiego PKO BP. Rok 2015 nazywają specjaliści imperium medialnego ojca redaktora rokiem sprzedaży polskich banków. Co będą sprzedawać?


Ten piękny gmach został zbudowany w latach 1922  1925, czyli w okresie zbliżania się wielkiego kryzysu. Państwo polskie odradzało się po blisko 150 latach nieistnienia, naród wybierał wtedy do pełnienia władzy ludzi kompetentnych i uczciwych, którzy przewidując nadchodzącą dewaluację, inwestowali, żeby zabezpieczać i pomnażać majątek narodowy, gdyż pozbywanie się go w sytuacjach kryzysowych to niedołęstwo lub zdrada stanu. Co grozi kompleksowi architektonicznemu banku, jednej z najpiękniejszej budowli użytkowej II RP? Od profanowania naszej kultury i jej etosu zachowaj nas, Panie”. (Radio Maryja, prof. dr hab. Henryka Kramarz)

 

Tylko nieliczni z nas mają odwagę walczyć o nasz wspólny interes. Edyta Jaroszewska razem z kolegami z Zachodniopomorskiego przyjechali protestować. Mieli 3 postulaty: żądali uchwalenia ustawy, która zagwarantuje, iż nie można będzie wyprzedawać ziemi obcokrajowcom; żądali, aby rolnicy mieli prawo do sprzedaży żywności przetworzonej i aby został wprowadzony ustawowy zakaz sprowadzania i uprawy GMO.

 

To są postulaty, które mnie, mieszkańca miasta, żywo interesują i gorąco rolnikom za nie dziękuję. W tym samym czasie, gdy prezydent podpisuje zgodę na GMO  i kuriozalnie cieszy się, że na produktach nie będzie oznaczenia, w mieście Warszawie realizowany jest projekt dla rodziców przedszkolaków. Zachęca się ich, by zwracali uwagę na wyżywienie dzieci, między innymi żeby badali skład kupowanych produktów.

 

Nie tylko polskie koncerny prasowe, sieci handlowe, budynki i banki znajdują się rękach naszego niemieckiego sąsiada. Skupuje on polską ziemię, tę samą, którą otrzymaliśmy jako rekompensatę za zagrabione Kresy II RP, a która to grabież była wynikiem wywołanej przez Niemcy ludobójczej i niszczącej majątek II RP wojny oraz wynikiem porozumienia z drugim naszym agresorem.

 

Na polskich ziemiach powstają zagraniczne farmy wielkości 10 tys. ha (zatrudniają 20 - 30 osób) w miejsce polskich gospodarstw, 80 - hektarowych czy 30 - hektarowych, które mogą utrzymać całe rodziny. Pieniądze z tych dużych latyfundiów wyjeżdżają za granicę jak z zagranicznych marketów. Rolnicy produkują dobrą, zdrową żywność (do tej pory wysyłali ją na wschód, do Rosji), a my kupujemy mięso z Danii bardzo kiepskiej jakości. Z województwa kujawskiego udało się rolnikom wygonić kolejną firmę, która chciała postawić fermę. Ziemię, którą zwrócono, tylko w 10% nabyli rolnicy, reszta trafiła do spekulantów w tym do „panów” posłów i senatorów na Wiejską. Panowie posłowie zrobili sobie „Dziki Zachód” w Zachodniopomorskim, przejmując tam ziemię. A co gorsze, te pieniądze, które powinny zostać w województwie i służyć lokalnej społeczności, wydawane są w Warszawie i na Karaibach. I ciekawe, co zrobią „panowie” posłowie z tą ziemią w 2016 r., czy jako pierwsi sprzedadzą ją obcemu kapitałowi?

 

Dzieje się zupełnie jak w czasach, gdy padały pegeery, a ziemię przejmowały „spółki” dyrektorów. Przejęli naszą wspólną własność, ukradzioną tzw. wrogowi klasowemu. Minister Sawicki nie reprezentuje interesów rolników, pozostaje w relacji z Unią, a może nawet bardziej z kolegami. Ustawa na powiększenie gospodarstw rodzinnych to martwa ustawa. Często rolnik nie może kupić działki obok swojej ziemi, ponieważ odpowiednią ustawą minister Sawicki zezwolił, by kupił ją mieszkaniec z drugiego końca Polski na podstawie wpisu meldunkowego dokonanego na czas zakupu. Poza tym posłowie mają pieniądze, a rolnik potrzebuje kredytu. Nie wierzmy w zapewnienia ministra Sawickiego, że rolnicy indywidualni otrzymują wielkie dopłaty. Być może otrzymują je posłowie z Wiejskiej. Oto statystyka podana przez gości Radia Wnet:

 

50% dopłat z całego województwa pobiera 2% rolników na 120 000 gospodarstw.


Rolnicy protestują dla dobra nas wszystkich, dla przyszłości Polski. Dopominając się nowej ustawy rolnej, walczą o ochronę ziemi, o ochronę polskiej własności, chcą, żeby Polska pozostała polska, żeby na polskiej ziemi można było produkować dobrej jakości żywność dla nas wszystkich. Jeśli my, ludzie miasta, nie zrozumiemy, że bez polskich rolników nie będziemy mieć polskiej żywności, to sprawę przegramy. Obecnie w marketach sprzedaje się żywność, która nie została zakwalifikowana do sprzedaży w krajach jej produkcji.

 

Otrzymaliśmy ojczyznę z tradycji, z języka i z miłości serc naszych. Ale gospodarczo był to zlepek kresów trzech państw zaborczych, zbudowany odśrodkowo, rozbieżnie, a na domiar zniszczony ponad wszelki wyraz. (…) W ciągu pierwszych dwóch lat tylko na odbudowę budynków poszły sumy trzykroć przewyższające roczny budżet państwa. Już po kilku latach istnienia tego państwa 800 km prowizorycznych linii kolejowych przebudowano na tor stały, Zbudowano nowych 900 km, liczbę odziedziczonych 33 000 wagonów towarowych zwiększono do 141 000, osobowych z 3000 na 12 000, na miejsce 1750 zdezelowanych lokomotyw postawiono na torach 5300. W przemyśle bawełnianym, tak obdartym z pasów i z części metalowych, w przemyśle, dla którego zamknęły się rosyjskie rynki zbytu, stworzono rekompensatę w rynkach Wielkopolski i Małopolski tak, że ilość wrzecion, w 1913 roku wynosząca 1322 tysiące, już w roku 1935, jeszcze kryzysowym, doszła do 1870, a obecnie zapewne jest wiele znaczniejsza. Innych liczb tu nie komentuję – są one rozsiane po książce. (Melchior Wańkowicz „Sztafeta: książka o polskim pochodzie gospodarczym”, wydanie 1939 r.).

 

Dosyć, że kiedy po 10 latach stanęła na 60 hektarach w bogactwie 120 pawilonów Powszechna Wystawa Krajowa, jedna z największych wystaw światowych XX w (według słów niemieckiego publicysty Alberta Gottlieba), dopiero wówczas zobaczyliśmy, że na wszystkich polach dogoniliśmy przedwojenny stan, a na wielu polach przegoniliśmy. Że drugie dziesięciolecie niepodległości to już budowa nowej Polski, której nieznany kształt wyłania się zachwyconym oczom żyjącego pokolenia.(…) Teraz, kiedy mamy ten dorobek pierwszego dwudziestolecia za sobą, przenosimy się myślami do początku tego dwudziestolecia, do tych odległych, niezapomnianych, jedynych w życiu lat, zawrotnych, upajających, kiedy przed każdym Polakiem wyciągnęło się tyle jasnych dróg, idących w przyszłość, kiedy z nagła ludzie, przystosowani pokoleniami do oddychania innym powietrzem, nagle poczuli się w atmosferze, do której musieli przystosować oddech, przystosować płuca. Melchior Wańkowicz wspomina opowieść starego działacza społecznego, który odwiedził kolegę, dyrektora banku. Na powitanie kolega ów zdjął marynarkę i jął fikać kozły na dywanie. Zdziwionemu gościowi powiedział: Jakbyś zaczął od pasania bydła, a teraz dostał taki fajny bank, tobyś też się cieszył! On nie sprzedał tego banku, nie zatrudnił niekompetentnych kolegów, zarządzał nim dla dobra Polski i Polaków.

 

Posłużę się słowami szwajcarskiego ministra spraw wewnętrznych: jestem dumna, że tacy wspaniali byli moi Rodacy, jestem im wdzięczna, że zachowali Polskę przez czas zaborów, że wrócili do niej po odzyskaniu niepodległości i tak wiele uczynili dla jej dobrobytu. I będę o nich pamiętać w dniu 1 marca. Wskutek zdradzieckiej napaści niemiecko - sowieckiej zostali zmobilizowani i przystąpili do obrony Polski. Walczyli o nią, a potem zostali nazwani „wyklętymi”.

Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.