„Kamienie księdza Popiełuszki”
(…)
- Kamuszki do nóg!
Kierowca przy fiacie usłyszał to wołanie zwierzchnika i nie umiałby wyjaśnić, dlaczego począł naraz pchać samochód w leśną przecinkę.
- Gdzie ty go pchasz, chodź tu, pomóż!
Opuścił bezwładnie ręce. Zwątpienie i strach. Zwierzchnik zapewniał ich w drodze, że bez względu na to, co zrobią z ofiarą, nic im się nie stanie. Ale mówił też, że lepiej, żeby ciało się nie znalazło, bo jak się znajdzie, to ich powieszą. Noc, wokół las, osuwała się niepostrzeżenie gwarantująca im dotąd bezkarność wszechwładna góra.
Zwierzchnik i kompan z Wydziału wlekli bezwładne ciało księdza. Nie przyszedł im z pomocą, zaszedł z tyłu do samochodu. Kamienie były w bagażniku, wyciągnął, choć właściwie niepotrzebnie. Wydały mu się cięższe, niż wtedy, gdy je tu wrzucał. Zwierzchnik trącił worek nogą.
- Przywiążcie mocno! – powiedział.
Sznurek był ostry, konopny. Zamotali najpierw pętlę na worku, potem na nogach. Ksiądz się nie ruszał, nie sprawiał trudności, także nawet nie wiedzieli, czy wiążą je u nóg trupa, czy u jeszcze żywego. Zresztą nie zastanawiali się nad tym. Podnieśli za sutannę, wrzucili razem z workiem i wsiedli do samochodu. Księżyc przeświecał przez wierzchołki drzew, wyprowadził ich z lasu. Srebrzyła się rzeka, do mostu było niedaleko, wjechali. Właściwie to nie był most, a tama. Miejsce, ze względu na jej konstrukcję, mieli już wcześniej upatrzone. To bowiem, czego chcieli się pozbyć, nie wszędzie tam dałoby się wrzucić. Pamiętał, gdzie ma się zatrzymać. Przystanął, wysiedli, otworzyli bagażnik. Zwierzchnik i kompan z Wydziału wzięli księdza pod ręce. On zaś podjął go pod nogi, ale tylko jedną ręką, bo drugą podtrzymywał worek. Poczuł też jego szarpnięcie, gdy przerzucił kamienie przez barierę, bo oni jeszcze trzymali. Puścili księdza dopiero, gdy miał poręcz bariery równo pod łopatkami. Poleciał w dół trzepocząc sutanną i znikł pod ciemno srebrzystym lustrem wody. Wypełniony kamieniami worek wciągnął go w głębinę, a z miejsca, gdzie się pogrążył, rozeszły się zmarszczki kręgów. Kierowca spojrzał na stojących obok: na kompana z Wydziału, który tak dobrze zagrał rolę milicjanta i na ich szefa.
- Ttt-to iiijest mmord-erstwo – powiedział, a może tylko pomyślał, gdyż poczuł, że będzie się jąkał. Zresztą bał się już swego zwierzchnika. Przecież mógł zechcieć pozbyć się świadków. Trupa jednak nie było już w ich samochodzie, więc szef mógł poczuć się bezpieczny. Zdawał się nawet być dobrych myśli. Czekali jeszcze chwilę, przechyleni przez barierkę, aż nurt wygładzi powierzchnię wody.
Przy grobie w dużym półkolu stoi kilkanaście pocztów sztandarowych. Prymas święci mogiłę, do której złożona została trumna. Znów słychać: „Boże coś Polskę...” sztandary pochylają się. Ceremonia pogrzebowa zakończona. Odchodzi ksiądz Prymas i celebranci. Trwa murowanie grobu. Klęczy przy nim nieruchomo dwoje ludzi: kobieta w czerni i mężczyzna w podniszczonej futrzanej kurtce: matka i ojciec.
Zimno. Doskwierało Szymonowi już od dłuższego czasu. Przenikało go na wskroś. Postał jednak jeszcze chwilę. Lecz gdy wstrząsnął nim kolejny dreszcz, wycofał się. Oddalił się od grobu i wyszedł poza teren kościoła. Wstrząśnięty, zamyślony poszedł nie w tą stronę, zawrócił. Na siatce ogrodzenia ponad wieńcami, wiązankami kwiatów, płomieniami zniczów i nagrobnych lampek trzepotała na wietrze niezliczona ilość zawieszonych tam kartek, kartonów z wypisanymi na nich hasłami, protestami, okolicznościowymi pieśniami. Zatrzymał się przed jakimś hasłem przeciw „czerwonemu terrorowi” i spostrzegł obok na siatce niepozorną kartkę z wypisanym na maszynie wierszem. Przeczytał:
Przychodzę do Księdza tak późno
kilka świateł zbłąkanych zostało
mgły na drzewach jak komże podarte
chcę zapytać czy bardzo bolało
Bo jest prawda która boli głęboko
i nienawiść co bije po oczach
płomień męstwa piekący jak ogień
i kamienie rzucane po nocach
Czy to boli Wisłą krwi popłynąć
i jak pieśnią zachłysnąć się mułem
być obmytym w szlochu w łzach matczynych
i na piersiach mieć czerwoną stułę
Czy to boli leżeć w sercu Polski
jak pod łąką skoszoną na lato
czy to boli ostatnim skinieniem
błogosławić oprawcom i katom
Dziś na rękach tłumu kołysany
w każdej łzie odbity po kolei
księże Jerzy jeszcze nas wyspowiadaj
z tej rozpaczy buntu i nadziei.*
Zresztą nie umiałby dziś powiedzieć, czy czytał to w dniu pogrzebu, czy może parę dni później, gdy przyszedł odwiedzić kościół i grób.
(...)
*wiersz Anny Kamieńskiej
Kania - Warszawa, 15.05.2004r
Janusz Krasiński (1928 - 2012) - wielki patriota i wybitny pisarz. Autor słuchowisk radiowych i sztuk teatralnych. Członek Szarych Szeregów. Więzień niemieckich obozów koncentracyjnych (m.in. w Auschwitz i Dachau) a po wojnie więzień Mokotowa, Wronek i Rawicza.
Laureat licznych nagród literackich, m.in. Nagrody im. Józefa Mackiewicza w 2006 roku.
Autor autobiograficznej pentalogii - „Na stracenie”, „Twarzą do ściany”, „Niemoc”, „Przed agonią” oraz (pośmiertnie)"Przełom".