Mirosław RYMAR: Wielokulturowość – ideologia antynarodowa
data:17 października 2014     Redaktor: GKut

 
 
Jak zdecydowana większość „nowoczesnych rozwiązań cywilizacyjnych”, wielokulturowość jest kolejną ideologią narzucaną światu przez białego człowieka. Jest ona zarazem jednym z elementów dekadencji, który doprowadzi do śmierci naszej cywilizacji i jej wiodącej roli w świecie. Początki tego dekadenckiego samobójstwa nie zapowiadały groźby, z jaką mamy do czynienia obecnie.

 
 
 

 

Wieki temu, gdy dzisiejsi „wyżej rozwinięci” przeganiali i mordowali innowierców i obcych, Rzeczpospolita była już wtedy „królestwem wielokulturowym” dającym schronienie i możliwości życia tym, którzy nie zaznawali spokoju w krajach Europy zachodniej. W tym czasie i po dziś dzień ci, wśród których są nawet niemieccy „nadludzie”, zajęci byli podbojem świata i walką „o naszą”, a Polska już wtedy nadstawiała karku „za waszą” od Wiednia poprzez kampanie napoleońskie, wszystkie możliwe „pory ludów” i wojny światowe. Nie przypadkiem Węgrzy i Amerykanie uznają polskich generałów: Bema, Pułaskiego i Kościuszkę za swoich bohaterów. Do dzisiaj żyją jeszcze bohaterowie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i oby byli ostatnimi straceńcami i ofiarami ”za waszą”. Czas najwyższy skończyć z tym „braniem przykładu z Bonapartego” i walczyć pod swoją komendą o swoje, a nie o obce sprawy.

Kiedy anglo-saksońscy panowie świata budowali brytyjski commonwealth i bez żadnych skrupułów mordowali ludność podbijanych krajów, Polak dawał świadectwo wyprzedzającej czas postawy Humanisty, Człowieka nie tylko wielkiej odwagi, ale i wielkiego serca. W liście do Thomasa Jeffersona, swojego przyjaciela, późniejszego prezydenta Stanów Zjednoczonych Tadeusz Kościuszko wyraził swoją ostatnią wolę i prośbę, aby ten wykupił za jego pieniądze tylu Murzynów ilu może, stworzył im należyte warunki bytowe i dał ziemię, a ich dzieciom zapewnił naukę. Wkrótce okazało się, że to był pierwszy prezydent USA, który zdradził swego polskiego przyjaciela odmawiając realizacji testamentu Kościuszki. Potem było już tylko gorzej z tą amerykańską przyjaźnią.

 

 

W wielokulturowej Australii kilka lat temu pewien lokalny politykier chciał zbić polityczny kapitał na zmianie nazwy najwyższej góry tego kontynentu, która nosi imię Tadeusza Kościuszki. Właśnie wspomniany list do Jeffersona użyłem jako argument za utrzymaniem nazwy góry. W akcji obrony Kościuszki w australijskich Alpach wykazałem, że skoro Australia szczyci się swoimi osiągnięciami w zakresie tolerancji i „multiculture policy”, to powinna być dumna, iż może się szczycić – choćby symbolicznymi - związkami z człowiekiem, który wzywał do likwidacji niewolnictwa wówczas, kiedy Australijczycy eksterminowali Aborygenów traktując ich jak zwierzęta. Póki co, dzięki zaangażowaniu bardzo wielu ludzi i organizacji, nasz bohater nadal spogląda z najwyższego szczytu na kraj, w którym żyją jego rodacy.

 

Asymilacja - wzmacnianie państw narodowych


Pierwszym krajem budowanym i tworzonym przez osadników europejskich były Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Początkowa dominacja Anglo-Saksonów ulegała erozji w miarę napływu Irlandczyków, Włochów, Niemców, Greków, Polaków i wielu innych nacji z Europy. Pomimo coraz większej liczby emigrantów, wiodącą ideą było tworzenie narodu amerykańskiego i związana z tym polityka asymilacji przybyszów oraz uwolnionych Murzynów. Wszyscy oni ciągnęli tam w pogoni za „american dream” i tak zostało do dnia dzisiejszego. Owa różnorodność etniczna społeczeństwa amerykańskiego była postrzegana jako folklor lokalny czy wręcz rodzinny. Z czasem do „europejskiej” Ameryki zaczęli napływać Latynosi i Azjaci. Tworzyły się różne etniczne enklawy, jak chińskie  „Chinatowns”, czy polskie „Jackowo” w Chicago. W skali makro jednak obowiązywało: dzisiaj przyjeżdżasz, a od wczoraj starasz się być Amerykaninem i taka formuła pozostała długo aktualna. Dopiero od kilkudzięsięciu lat konstruktorzy nowego, lepszego świata wdrażają ideologię wielokulturowości, mającej na celu rozmontowanie jedności narodowej. W miejsce spójności wspólnoty, wprowadzają chaos indywidualizmu i rozpasania: jednostka ponad wszystko, każdy ma swoją prawdę, tolerancja równa akceptacji, mniejszość rulez  - atomizacja i rozkład. Wszystko to w celu łatwego sterowania i osłabiania odporności na manipulację, na podporządkowanie, zniewolenie ludzkości

 

Drugim krajem - już od swych początków – niejednorodnym narodowościowo była Kanada, podzielona między Anglików i Francuzów. W obydwu częściach, zarówno język jak i dominacja tych nacji pod względem liczebnym, prowadziły do asymilacji nowych osadników, tak jak w Stanach. Ostatnim i najmłodszym „kotłem wielonarodowym” stała się angielska kolonia karna – Australia. Domniacja Anglo-Saksonów utrzymała się tam do dzisiaj, ale już od czasu zakończnia drugiej wojny światowej polityka emigracyjna tego nowego państwa doprowadziła do zachwiania nie tylko wyraźnej przewagi Brytyjczyków, ale nawet Europejczyków.

 

Wymienione państwa powstałe na fundamentach kolonii z definicji były skazane na imigrację jako sposób na zaludnienie podbitych terenów. Z jednej strony potrzeby tych państw „zasysały” zdeterminowanych, odważnych ludzi, bądź straceńców, a z drugiej strony Europa zsyłała i wypychała biedę, przestępców, ludzi głodnych przygód, nowych wyzwań i wszelkiej maści ryzykantów. To była mieszanka o niebywałym potencjale państwo-twórczym. Ujęta w ramy prawne asymilacji dała w wypadku USA efekt wyśmienity. Gwoli sprawiedliwości trzeba nadmienić, że sukces Ameryki to własna droga, wolna od lewackich eksperymentów niszczących Europę od stuleci.


Zupełnie inaczej się sprawy miały z europejską imigracją.

 

 

Wielokulturowość - osłabiania państw narodowych

W końcu XIX stulecia i w wieku XX nastała nowa prawda etapu znaczona upadkiem kolonii. Zniewolone przez kolonizatorów plemiona w Afryce, na wyspach rozsianych po oceanach i królestwa/państwa w Azji  zyskały nie tylko wsparcie ideologiczne czy propagandowe, ale także zbrojne ze strony ruskich „wyzwolicieli świata”. Uciemiężeni znaleźli sobie nowych panów, czerwonych oprychów niosących na swych sztandarach krew wyzwalanych, którzy szybko znaleźli godnych naśladowców wśród lokalnych watażków w byłych koloniach. No i teraz się zaczęło. Już po chwili – dwie, trzy dekady w historii świata to mgnienie oka – okazało się, że wyzwoleni z kolonialnego ucisku w nowej rzeczywistości „wiecznej szczęśliwości” na tym wolnym łez padole nie bardzo chcą się cieszyć i upajać straszną wolnością. Co mogłoby szokować - gdyby dla nas Polaków nie było zupełnie zrozumiałe - to to, że ci nuworysze wolności nie tylko nie chcieli u siebie pełnymi garściami korzystać z odzyskanych praw, ale nawet jak rozważali „pryskanie”, to wszędzie, tylko nie do „matiuszki wszystkich wolnych ludzi, Rosyi”. Szybko zrozumieli, co na co zamienili: bat ekonoma/nadzorcy na kazamaty lokalnej „Łubianki”, dyby i kary obcego na czarny dół i kulę w łeb od „swoich”. I w końcu na niekończące się konflikty plemienne i klanowe prowadzące do władzy, czyli jak zawsze... do kasy dla wybrańców. Z małym przymróżeniem oka opis ten nieźle przystaje do państwa „25 lat wolności”. Prawda? No, może jesteśmy o stopień wyżej, ale ta... ministerialna „murzyńskość”, „kacykowatość”… Coś w tym jest.

 

Biały ciemiężca nie mógł odmówić przyjęcia „wyzwalających się” uciekinierów, bo w swej głupocie nadał im swoje obywatelstwo, a oni nie bacząc, że dopiero się od tego łotra uwolnili, zaczęli czmychać ze swoich wolnych krajów do niedawnego prześladowcy. Tak się zaczęły dwie rzeczy: migracja ludzi „wyzwolonych i niepodległych” do państw europejskich i bezwzględne wykorzystywanie praw białego człowieka przeciwko niemu przez nowych współobywateli. To był początek zachwiania starymi, jednolitymi społeczeństwami i narodami wielu krajów europejskich – napływ emigrantów z ich dawnych kolonii. Wraz z rozwojem gospodarczym, wzrostem dobrobytu mieszkańców zachodniej Europy i początkami nowej ofensywy lewackiej znaczonej „dziećmi kwiatami”, rocznikem 68 i rewolucją seksualną coraz mniej było chętnych do ciężkiej pracy. Seks stał się jednym z zachowań relaksująco-towarzysko-rozrywkowo-sportowych, a prokreacja, małżeństwo, rodzina, wierność i dzieci to obciach, ewentualnie luksus, na który nie stać młodych, nowoczesnych Europejczyków. I tak jest do dzisiaj, tylko jeszcze wtedy nie wiedzieli, że wielu z nich stanie się seksoholikami i dołączą do innych uzależnionych. Jeszcze wtedy nie słyszeli o AIDS przeniesionym przez „walczących z tabu” i „kochających inaczej” z małp na ludzi. No tak, dzisiaj jest to prawda niepoprawna, a więc jej nie ma, ale jak zawsze, cały ten zmanierowany i zboczony, chory element (LGBT) leczy się na koszt całego społeczeństwa. Dlaczego nie na swój? Bośmy frajery! Mało tego, „przełamujący tabu” zoofile i biseksualiści przeniśli AIDS z małp przez homoseksualistów na heteroseksualnych, na nas(!) i mamy to, co mamy – Sodomę i Gomorę - na własne tolerancyjne życzenie. Posiadanie broni jest zabronione, a posiadanie AIDS? Nie, a przecież tak jedno jak i drugie,  zabija. Jedno - w imię nienawiści, a drugie - w imię „miłości”, ale oba „akty” kończy śmierć. Która gorsza? Homoterroryści dali sobie licencję na AIDS i po ptakach. Oni mogą zabijać. My musimy to rozumieć i akceptować w imię ich tolerancji. Barany!

Trzeba było ściągać siłę roboczą z zagranicy w celu uzupełnienia braków spowodowanych wygodą, lenistwem i pogardą dla „mieszczańskiego stylu życia”. „Żelazna kurtyna” uniemożliwiała sprowadzanie bliskich kulturowo, wykształconych Europejczyków ze wschodu, a więc ściągano tanią siłę roboczą z krajów – jak je pięknie zakwalifikowano – trzeciego świata. Minęła kolejna chwila i opadła „żelazna kurtyna”. Socjalizm i komunizm w swej wdrożonej, praktycznej postaci „dał ciała”. Idea okazała się gigantycznym oszustwem. Lewizna europejska i światowa straciła nie tylko swą moskiewską matkę rodzicielkę, ale i swoje „robotniczo-rewolucyjne” zaplecze. Na jaw wyszła oczywista oczywistość o co w tym całym bagnie biega – o władzę, a co za tym idzie: o kasę. Wyłącznie! Jak zawsze.

 

Musieli zatem rozejrzeć się za nowym elektoratem. I... znaleźli: emigrantów, „prześladowanych” rasowo, religijnie, ideologicznie i wszelkiej maści zboczeńców spod tęczowej flagi. Na sztandarach pojawiła się w miejsce „rewolucji mas”, tolerancja dla marginesu, rozumiana i egzekwowana jako bezwzględna akceptacja ich wynaturzeń. W międzyczasie – jak już wielokrotnie wspominałem – światowa lewizna zdążyła po ciuchutku przejąć ważne instytucje międzynarodowe i uniwersyteckie wylęgarnie lewactwa, co pozwala im kontrolować i ukierunkowywać porządane tendencje. Dlatego też bez większego trudu w ramach wariacji na temat demokracji udaje im się wprowadzać kolejne mutacje ideologiczne zmierzające do tego samego celu, jaki im przyświecał w czasach – naiwni wierzą, że obalonego (oczywiście samotrzeć przez Bolka) – komunizmu. Świat miał być czerwony, a teraz ma być tęczowy. Tamtym światem mieli rządzić sekretarze, tym mają władać – może jeszcze na razie z drugiego rzędu – zboczeńcy i ludzkie miernoty, którym przypisano role polityków, będących na garnuszku swych pozostających w cieniu panów. Mappet show is going.

 

Nie wolno pozwolić obcym wejść na głowę gospodarzy

 

To nie akt prawny przyznania obywatelstwa, czy zamieszkania i pracy czyni z przybysza członka narodu. To jego postawa i wybory decydują, czy naród go zaakceptuje i czy będzie on miał zaszczyt być postrzegany jako jeden z nich. Obywatelstwo, również polskie, nie czyni nikogo Polakiem. Jest on tylko polskim obywatelem. Żyją wśród nas Polacy z obcymi korzeniami, wielu ich przodków złożyło ofiarę krwi na ołtarzu ojczyzny i właśnie taka gotowość, takie deklaracje, wybory i postawy czynią ich Polakami, a nie biurokratyczny zapis. Póki nie zasłużą sobie na zaszczyt bycia jednymi z nas, są tylko obywatelami,  tutejszymi, czy obcymi w gościnie.

 

Miejmy nadzieję, że „demokratyczni dyktatorzy nowoczesności” się nieco przeliczyli, bo oto w europejskich  krajach „wyżej rozwiniętych” żyją już miliony obcych kulturowo i religijnie emigrantów, którzy są pełnoprawnymi obywatelami tych państw i wiedzą już, jak ze swych praw korzystać z jednej strony, a z drugiej są zaprzeczeniem rozlazłych, zdemoralizowanych społeczeństw „kapitalistycznego dobrobytu”.  Owi bezmyślni gospodarze obudzili się z ręką w nocniku, bo oto spostrzegli, że zaczynają tracić kontrolę nad własnym krajem. Prawa jakie daje obecna odmiana demokracji – genderowo-liberalnej – są wykorzystywane przez mniejszości w stopniu trudnym do zaakcaptowania dla społeczeństw czujących się zagrożonymi we własnym domu.

 

W ostatnich latach przez Europę przetoczyła się fala przemocy, manifestacji i kontrmanifestacji różnych mniejszości, wśród których dominowali muzułmanie i „kulturowi rewolucjoniści”. Niszczenie Krzyży, agresywna postawa Muzułmanów, marginalizowanie znaczenia rodziny, aborcja, in vitro, adopcja dzieci przez homoseksualistów, „homomałżeństwa”, pedofilia to tylko niektóre z ognisk zapalnych. Tolerancyjni gospodarze zaczęli przecierać ze zdziwienia oczy widząc brak wdzięczności i rozpychanie się łokciami „gości”, kórzy poczuli się jak u siebie na tyle mocno, by gospadarzom dać popalić. Nagle liderzy nowoczesności w różnorodności dostrzegli zagrożenie i  zgodnym chórem zawołali: no, nicht, pas. Od Londynu, przez Paryż, Berlin po Kanberrę rozbrzmiały słowa oburzenia i braku akceptacji dla zachowań, które przecież były do przewidzenia.


Wielokulturowość -  zdaniem Merkel - "utterly failed" (kompletnie nie powiodła się),
Cameron’a – “the doctrine of multiculturalism has failed and will be abandoned”
(doktryna wielokulturowości nie powiodła się i zostanie opuszczona),
Nicolas’a Sarkozy - “in France had not worked” (we Francji nie zadziałało).

W Australii (światowym centrum doświadczalnym lewizny) lewicowi przywódcy z Partii Pracy – co jest wręcz szokujące – wypowiadali się w jeszcze bardziej radykalnym duchu niż europejscy prymusi multiculture & gender.


Zarówno premier Kevin Rudd¹ jak i jego następczyni Julia Gillard ostro skrytykowali muzułmańskie ekscesy i żądania, jasno dając im do zrozumienia, że z własnej woli przybyli do kraju chrześcijańskiego i prosząc o pobyt w Australii zaakceptowali ten fakt. Nikt ich tutaj na siłę nie ciągnął. Mają szanse żyć w zgodzie ze swoimi obyczajami i religią, ale muszą akceptować warunki, na jakich są goszczeni. Jeżeli nie jesteście tutaj szczęśliwi, możecie odejść gdziekolwiek chcecie – powiedziano wyraźnie Muzułmanom.

 

“This is OUR COUNTRY, OUR LAND, and OUR LIFESTYLE” – stwierdził premier Australii. Czy znajdzie się ktoś, kto tak powie w Polsce jak przyjdzie na to czas? Czy też jak wszystko co z „Zachodu” przełkniemy w „try miga” i kupimy dywaniki z kompasami, żeby wiedzieć w jakim kierunku walić pustym łbem w warszawski bruk?

Nie. Inaczej zakończę. Z odrobiną nadziei oprócz przestrogi. Polacy mają sznsę być mądrymi przed szkodą, bo to dopiero idzie do nas. Jest więc czas na ocenę, refleksję, przeciwdziałanie i na wytworzenie przeciwciał, a nie na bezmyślne zachłystywanie się dekadencją maszerującą równym krokiem „wyżej rozpasanych” przez świat.

 

Mirosław Rymar

http://www.rodaknet.com/

 

1 -  Fragment wypowiedzi premiera Australii Kevin’a Ruud’a“‘Most Australians believe in God. This is not some Christian, right wing, political push, but a fact, because Christian men and women, on Christian principles, founded this nation, and this is clearly documented. It is certainly appropriate to display it on the walls of our schools. If God offends you, then I suggest you consider another part of the world as your new home, because God is part of our culture.’
‘We will accept your beliefs, and will not question why. All we ask is that you accept ours, and live in harmony and peaceful enjoyment with us.’
‘This is OUR COUNTRY, OUR LAND, and OUR LIFESTYLE, and we will allow you every opportunity to enjoy all this. But once you are done complaining, whining, and griping about Our Flag, Our Pledge, Our Christian beliefs, or Our Way of Life, I highly encourage you take advantage of one other great Australian freedom, THE RIGHT TO LEAVE.’
‘If you aren’t happy here then LEAVE. We didn’t force you to come here. You asked to be here. So accept the country YOU accepted.’

To tylko drobna część informacji z ostatnich dni na temat udanego eksperymentu wielokulturowego:
Oficer wywiadu przeszedł do Al-Kaidy
Jeden z wielu "sukcesów" wielokulturowości.
Żona dla dżihadysty
Kolejna zaleta wielokulturowości, szczytowego osiągnięcia naszej cywilizacji.
Islamska wojna na ulicach Hamburga
Wielokulturowi dżihadyści panoszą się w Niemczech.
Wystarczy do tego dodać permanentny „dżihad terrorystów gender”, żeby mieć pełny obraz rozpadającego się na naszych oczach świata jaki znamy.

 
Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.