Droga (1)
Zanim z łopotem sztandarów i śpiewem na ustach ruszyli w drogę, trzeba było wykonać wielką pracę. Setki wywrotek dowoziły ziemię, kopały koparki, spychały spychacze, młoty pneumatyczne wybijały jednostajny rytm: ta-dam, ta-dam, ta-dam. Jak okiem sięgnąć ciągnął się szeroki wał rudej gliny. W głębi, kilka metrów pod powierzchnią, milczenie kości i czaszek. Na górze uśmiechy, flesze i oficjalne przemówienia. Wreszcie betoniarki i rury plujące asfaltem, bruk nawieziony z ulic miasta, które przed czterdziestoleciem zrównano z ziemią. Kiedy wstał nowy dzień, oczom tłumu ukazała droga wiodąca w świetlaną przyszłość, tak przestronna, że dla wszystkich starczyło miejsca. Przecięto wstęgę, rozległy się fanfary i szary tłum wstąpił na wspólny szlak. Nad morzem głów aeroplany i sterowce, każdy ciągnął za sobą transparent. Na białym płótnie słowa wypisane czerwoną czcionką: „Pojednanie”, „Razem”, „Chodźmy”, „Naprzód”, „Dziś”, „Jutro”.
Droga (2)
Była tak szeroka, że nie dało się na nią nie wstąpić. Szli wszyscy, nawet ci, którzy woleliby tego uniknąć, którzy jeszcze wczoraj wołali: „nie tędy droga!”. Nie istniała możliwość wyboru. Teraz ścieżki zbiegały się w jednym punkcie. Każdego, kto wzdragał się i oglądał za siebie, częstowano szyderstwem i oskarżano o nienawiść. Maszerowali młodzi i starzy, wojskowi i pacyfiści, żebracy i prezesi największych spółek. Funkcjonariusze dawnego systemu nałożyli wory pokutne, chwycili w dłonie kostury i wyciągając ręce po jałmużnę, głośno zawodzili. Nie wszyscy jednak — część z nich, odprasowawszy najlepsze garnitury, zmieniwszy uczesanie i zasłoniwszy oczy ciemnymi okularami, wmieszała się w tłum i przekonująco odgrywała rolę hominum novorum. Krwawi generałowie szli w otoczeniu swoich jawnych i tajnych współpracowników. Głowy mieli spuszczone, ale spod półprzymkniętych powiek z napięciem śledzili rozwój sytuacji. Gdyby ktoś przyjrzał im się uważnie, dostrzegłby „przypadkowe” drgnięcia powiek, „nerwowe” tiki, gesty „bez znaczenia”, za sprawą których tłum zachowywał się jak obłaskawione zwierzę. Panowały nad nim dziesiątki, setki i tysiące stróżów porządku przemianowanych na szarych obywateli, dysydentów, byłych manifestantów i anarchistów. Na czele pochodu dziesięciu narodowych bohaterów śpiewało hymn, trzymając się pod ręce. W klapy biało-czerwownych marynarek wpięli święte podobizny, łzy płynęły im z oczu. Ten, którego najbardziej umiłował lud, powiewał ogromną flagą. Był Wodzem, a mimo to raz po raz ze strachem oglądał się za siebie, jakby zarazem przyzywał i odganiał tamtych, co posiedli sztukę znikania i znikli, a mimo to czuwali jak niegdyś, jak zawsze. Rzeka ludzka płynęła gęstym nurtem. Po wielu dniach droga zaczęła się zwężać. Nikt tego nie zauważył. To były milimetry, później centymetry, niegodne nawet miana pobocza. Pewnej nocy szli wyjątkowo szybko. Wciąż nawoływania do ostatniego wysiłku. Choć siąpił deszcz i wiał wiatr, równali krok. Ranek wstał chłodny i mglisty, słyszeli jakieś głosy, jakby ktoś wołał o pomoc, ale kto i skąd? Uznali, że to omamy słuchowe, efekt wyczerpującej marszruty. Lecz kiedy podniosła się mgła, ujrzeli po prawej stronie osuwisko, a w dole, daleko za ich plecami powykręcane ludzkie postaci. Zawracamy! — krzyknęli niektórzy z nich, ale zerwała się potężna pieśń, spychając najgłośniej krzyczących ku skarpie. Spadali więc z wrzaskiem na ustach, a ci, co wyciągali do nich ręce, osuwali się razem z nimi. Nie było powodu sądzić, że to coś więcej niż zwykły zbieg okoliczności. Pokojowa rewolucja nie zjada własnych dzieci. Z każdym kolejnym dniem droga stawała się węższa, ale przestano się o to kłopotać. Na czele pochodu umieszczono ogromny transparent z napisem: „Patrz przed siebie — wybierz przyszłość!”.
Droga (3)
Metodologia maszerowania. Tylko ona się liczy. Jeśli idziesz z tyłu, musisz używać łokci. Zresztą, tłum ci sprzyja, niedawni podwładni ustępują miejsca. Ariergarda przeistacza się w awangardę. Pokutne wory należy zrzucić niepostrzeżenie. Głowa jeszcze przez czas jakiś spuszczona, wzrok niepewny, twarz podana ku dołowi, cera ziemista. Mimo to przyśpieszaj, by w odpowiedniej chwili znaleźć się tuż za plecami przewodników stada. Znaczące chrząknięcia powinny wystarczyć. Będą wiedzieli, co czynić. Mają świadomość, co komu zawdzięczają. Za dzień, dwa — parę tysięcy kroków — kiedy krzykaczy zepchnie się do ostatnich szeregów, po lewej, gdzie droga zwęża się niepostrzeżenie, ujrzysz polerowane marmurowe schody. One służą do schodzenia. W cieniu drzew ławy i stoły, czas na odpoczynek i spojrzenie wstecz. Otrzyj pot z czoła. Teraz droga będzie prostsza. I węższa. Nie każdy dostąpi zaszczytu kroczenia po niej. Jedynie aristoi. Dla helotów kiełbasa cuchnąca czosnkiem. Od dziś „Razem” znaczy „Z nami”. Słyszysz? Ufają nam. Skandują: „Razem! Razem!”.
"Łączka" - zbiór wierszy Przemysława Dakowicza (Kraków 2013, wyd. 'Arcana).
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------