Głos spod ziemi cz. 2
data:09 marca 2014     Redaktor: MichalW

 Był to drugi Katyń, również w tym sensie, że po raz kolejny to homo sovieticus mordował „wroga ludu”, a nie Polak swojego brata —  mówi Przemysław Dakowicz w rozmowie z Krystianem Kratiuk (pch24.pl), autor książki poetyckiej "Łączka".

KK: Czy nie sądzi Pan, że mieliśmy do czynienia w Polsce ma przełomie lat 40. i 50. z drugim Katyniem, tym razem dokonanym polskimi rękami, że to wszystko co dzieje się dziś – prace ekshumacyjne, odzyskiwanie tożsamości przez Wyklętych, oznacza dla nas przeżywanie tego, co przeżywali nasi dziadkowie, gdy odnajdowali swych bliskich w sowieckich grobach?

PD: Zadaje pan skomplikowane pytania. Trudno w kilku zdaniach zawrzeć satysfakcjonującą odpowiedź. Bo, po pierwsze, co kryje się za określeniem „drugi Katyń”? Po wtóre, czy rzeczywiście zbrodni na Niezłomnych dokonano „polskimi rękami”? Ta ostatnia kwestia to również pytanie o tożsamość narodową komunistów: czy komuniści postrzegali siebie przede wszystkim jako Polaków, czy też jako nosicieli internacjonalnej idei, idei, która nadawała im nową tożsamość? Po trzecie, ile nasze doświadczenie ma wspólnego z doświadczeniem tragicznego pokolenia wojennego, któremu odebrano ojczyznę i całe dotychczasowe życie? Czy w ogóle możemy się z nimi porównywać, czy to nie jest niestosowne?

 

KK: Zacznijmy od początku.

PD: „Drugi Katyń”?

 

KK: Tak, Katyń.


PD: 
Rozprawę z podziemiem antykomunistycznym można zestawiać z Katyniem na kilku płaszczyznach. Nie jestem zawodowym historykiem, moje wnioski w tej materii będą więc wnioskami pobieżnymi.

Po pierwsze, zbrodnia katyńska została zaplanowana i zrealizowana w określonym celu — Stalinowi zależało na likwidacji elity, czyli tych Polaków, którzy w chwili wybuchu wojny gotowi byli złożyć daninę krwi, ale, co może istotniejsze, w codziennym życiu kraju spełniali rolę kluczową, byli profesorami w uczelniach, lekarzami, artystami etc.  Podobnie w okresie tuż po wojnie — chodziło o likwidację lub „neutralizację” tej grupy, która poczuwała się do odpowiedzialności za kształt państwa, która w normalnych warunkach decydowałaby o biegu polskich spraw. Nie było powodu, by likwidować wszystkich, należało jedynie wymienić korę mózgową. 

 

Pozostałe członki zbiorowego ciała, na to liczył Stalin, podporządkują się nowemu centrum dowodzenia. Proszę pamiętać, że Polacy byli narodem po przejściach, że większość z nich chciała po prostu spokojnie żyć, mieć wreszcie normalną pracę, normalne życie rodzinne, zawodowe, społeczne. A jednak — o tym również nie możemy zapominać — skala antysowieckiego oporu była naprawdę duża. W Lubelskiem, na przykład, gdzie operowały oddziały Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, w pierwszym okresie powojennym komuniści stanowili mniejszość, nie oni faktycznie sprawowali władzę. Bezpiecznie mogli się czuć jedynie w większych ośrodkach, tzw. „teren” był niemal bez reszty opanowany przez ich przeciwników, miasteczka i wsie jednoznacznie opowiadały się po stronie tych ostatnich. Co więcej, do roku 1948-49 trwa walka również na poziomie politycznym, kulturalnym, medialnym itd. To prawda, że wszystko dąży do ujednolicenia, że zamykane są gazety, wydawnictwa i ludzie, że przestrzeń wolności dramatycznie się kurczy. Ale gdyby nie obecność Armii Czerwonej i NKWD, komuniści nie mieliby żadnych szans na zainstalowanie się w Polsce. Więc, po pierwsze: likwidacja i neutralizacja elit. Pod tym względem Katyń i Łączka to miejsca bliźniacze.

 

Po drugie, sposób postrzegania przeciwnika politycznego i ideowego. Likwidacja jako operacja czysto mechaniczna, działanie z punktu widzenia wykonawcy konieczne, realizowane metodycznie i automatycznie. Sprowadzenie człowieka, którego pozbawia się życia, do roli „elementu” wywrotowego, czyli odczłowieczenie, urzeczowienie, przemienienie w nic nieznaczącą cyferkę w rubryce. Komunizm tak traktował nie tylko własnych przeciwników, ale w ogóle wszystkich ludzi. Depersonalizacja. Reifikacja.

 

Po trzecie, tajemnica, ukrycie prawdy. Po czwarte, kłamstwo. Jedno istotowo związane z drugim. Po zgładzonych ma zniknąć ślad, jakby nigdy nie istnieli. Jeśli ktoś się o nich upomina, należy go zlikwidować wedle tych samych reguł i procedur. W przestrzeni publicznej jego pytanie należy zagłuszyć tysiąc razy, sto tysięcy razy, milion razy powtórzonym kłamstwem. To kłamstwo ma być wszechobecne — mają je kolportować media, ma je reprodukować system edukacyjny.

 

Po piąte, rodziny zamordowanych trzeba wypchnąć poza przestrzeń publiczną, przedstawić społeczeństwu jako „element” niepewny, opanowany paranoją, słowem — pozbawić godności. Przy tym należy owym rodzinom maksymalnie utrudnić i zatruć codzienne życie, tak by pogrążyły się w rozpamiętywaniu własnych nieszczęść, by skoncentrowały się na opędzeniu, zaspokojeniu najbardziej elementarnych potrzeb egzystencjalnych.

 

KK: Kim są ci, którzy podejmują takie działania, likwidują i zacierają ślady morderstwa?

PD: No właśnie. To ciekawe zagadnienie. Wydaje mi się, że komunista to człowiek, który nieustannie ucieka w przód, który nigdy nie jest pewien, kim jest teraz, w tej właśnie chwili, ale dobrze wie, kim się stanie, kim będzie w przyszłości. Jego cel zawsze jest przed nim, do niego musi dążyć, by czuł, że jego życie ma sens. Komunista jest zwolennikiem utopii, czyli  czegoś, czego nigdzie nie ma, co nie istnieje. Dlatego tworzy świat widmowy i zaludnia go widmami. Sam staje się widmem. Ale za to doskonale pojmuje, kim już nie jest, co zostawił za sobą. Można go określić również jako człowieka apofatycznego, czyli kogoś, kto ustanawia samego siebie poprzez zaprzeczenie. Komunista z pewnością nie jest Polakiem, bo dla niego nie ma już narodów, traktuje je jako dziewiętnastowieczny przeżytek. Dlatego właśnie twierdzę, że zbrodni na Niezłomnych nie dokonano „polskimi rękami”. Był to drugi Katyń również w tym sensie, że po raz kolejny to homo sovieticus mordował, nie Polak swojego brata, ale człowiek sowiecki — „wroga ludu”. A jeszcze inna rzecz, że ów sowiecki człowiek sterowany był z Moskwy i realizował imperialne cele naszego wschodniego sąsiada.

 

KK: Poruszyła Pana ogromna praca wykonana przez naukowców na Łączce. Dedykował pan swe utwory m.in. prof. Szwagrzykowi, nagradzanemu ostatnio szeroko przez środowiska związane z prawicą. Co tak bardzo porusza w jego pracy?

PD: Jak pan myśli, czy myśmy zasłużyli na to, by mieć profesora Szwagrzyka, by to właśnie on, w imieniu nas wszystkich, prowadził z zespołem specjalistów i wolontariuszy prace na Łączce? Bo mi się wydaje, że nie bardzo zasłużyliśmy, że nie staraliśmy się — jako zbiorowość — zasłużyć. To, że pojawił się profesor Krzysztof Szwagrzyk, jest rodzajem cudu. A zarazem — to paradoks — ktoś taki pojawić się musiał, zbyt wielu umęczono, zbyt wielu zabito. Cisza po tych, którzy zniknęli, była zbyt wielka, zbyt dojmująca, by nikt jej nie usłyszał. Znaczenia postaci profesora Szwagrzyka dla naszej historii nie jesteśmy dziś w stanie należycie ocenić, bo stoimy za blisko. Potrzebujemy dystansu, musimy ujrzeć to wszystko, co właśnie się dzieje, z pewnego oddalenia. On rekonstruuje naszą pamięć, on pomaga nam sobie przypomnieć, kim byliśmy, zanim nas wytrzebiono, zanim odebrano nam naszą prawdziwą tożsamość.

 

Ważne, byśmy wiedzieli, że ludzie tacy jak profesor Szwagrzyk, nie pojawiają się znikąd. By stać się postacią historyczną, trzeba wykazać się kilkoma istotnymi przymiotami. Tylko wtedy otrzymuje się przywilej zaznaczenia własnego miejsca w pochodzie pokoleń, a właśnie tak mówi o swej pracy profesor Szwagrzyk — jako o przywileju i zaszczycie. Więc przymiot najpierwszy, bez którego nic uczynić nie można: pokora. Krzysztof Szwagrzyk to człowiek pokorny, jak ksiądz Piotr z drezdeńskich Dziadów Mickiewicza.

 

KK: To znaczy?

PD: Proszę zwrócić uwagę, że ilekroć odbiera nagrody, ilekroć jest chwalony i fetowany, tylekroć powtarza, że jest jednym z wielu, że ogromne powodzenie prac wykopaliskowych i identyfikacyjnych byłoby niemożliwe bez zaangażowania i wysiłku wielu osób i instytucji. Szwagrzyk uświadamia nam wszystkim wagę i znaczenie służby. To jest słowo zapomniane, nieprzystające do wartości, jakim hołduje świat współczesny. Tymczasem ten wielki własną skromnością naukowiec z Wrocławia mówi do nas całą swoją postawą: jestem sługą, przyszedłem, aby służyć. I rzecz druga, przymiot drugi: pracowitość. Jeśli stwierdzam, że profesor Szwagrzyk nie wziął się znikąd, to także w tym sensie, że zanim dostąpił honoru bycia pełnomocnikiem prezesa IPN ds. poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego, wykonał fundamentalną pracę nad sobą. Wiem, co mówię, bo robota historyka pod pewnymi względami przypomina robotę literaturoznawcy. Zajmujemy się czymś, co interesuje i pociąga nielicznych — no bo kto czyta te opasłe tomy, pełne nazwisk, dat, faktów i przypisów? Garstka zapaleńców. Ale by stanąć na Łączce, by być gotowym do udźwignięcia całego ciężaru Łączki, magister, a później doktor Krzysztof Szwagrzyk, musiał napisać te wszystkie książki o podziemiu, o komunistycznych więzieniach, o bezpiece, o prawnikach czasu bezprawia, a także dziesiątki artykułów, musiał przeżyć doświadczenie, które zaowocowało spektaklem Golgota wrocławska (bardzo wszystkim ten spektakl polecam). By tego dokonać, całe miesiące i lata przesiedział w bibliotekach i archiwach, a potem z fiszek, notatek, wydruków komputerowych składał swoje książki. To wtedy stawał się tym Krzysztofem Szwagrzykiem, którego znamy. To wtedy zamordowani przemawiali do niego po raz pierwszy, a on nie zamknął uszu na ich łatwy do zagłuszenia szept. Głos bezbronnych, głos bezsilnych, głos wiernych do końca musiał w nim przez te wszystkie lata potężnieć, aż stał się słyszalny także dla nas.

 

I uwaga ostatnia — profesor Szwagrzyk ma rację, kiedy mówi, że nie jest sam. Każda z osób, które wzięły udział w pracach na Łączce, które zapewniły środki na badania, które działania te obmyśliły i zaplanowały, wszystkie te osoby pracowały na rzecz naszej zbiorowej świadomości. Im wszystkim jesteśmy winni wdzięczność. Nade wszystko zaś pracownikom Instytutu Pamięci Narodowej, najpiękniejszej instytucji, jaką stworzyła niedoskonała, bardzo niedoskonała III RP.

 

O Autorze:
Przemysław Dakowicz ur. w 1977 r. w Nowym Sączu. Poeta, krytyk literacki, historyk literatury; doktor nauk humanistycznych; adiunkt w Katedrze Literatury i Tradycji Romantyzmu Uniwersytetu Łódzkiego; w latach 2010-2013 wykładał literaturę współczesną na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie; stały współpracownik dwumiesięcznika literackiego „Topos”. Wydał zbiory wierszy Süßmayr, śmierć i miłość (2002), Albo-Albo (2006), Place zabaw ostatecznych (2011) i Teoria wiersza polskiego (2013), książkę krytycznoliterackąHelikon i okolice. Notatki o poezji współczesnej (2008) oraz rozprawę historycznoliteracką "Lecz ty spomnisz, wnuku". Recepcja Norwida w latach 1939-1956. Rzecz o ludziach, książkach i historii (2011). Redaktor tomu zbiorowego Moja Musierowicz. O twórczości autorki „Jeżycjady”(2008). Publikował m.in. w "Arcanach", "44", „Frazie”, "Frondzie", „Kresach”, „Odrze”, „Pamiętniku Literackim”, „Toposie”, "Twórczości", „Tygodniku Powszechnym”, "Wyspie" i „Zeszytach Literackich”. Tłumaczony na czeski, serbski i słoweński

wywiad opublikowany dzięki uprzejmości potalu:

http://www.pch24.pl/Mobile/Informacje/informacja/id/21400

Zobacz równiez:





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.