Gdy usłyszymy jakąś dziwną, niemalże nieprawdopodobną historię, którą opowiada obca osoba, albo przeczytamy o czymś takim w książce, myślimy zazwyczaj, że jest to wymyślone, że jest to co najwyżej tak zwana „fikcja literacka”. Ale nie zapominajmy o tym, że to właśnie życie dostarcza nam takich scenariuszy, których „w życiu” byśmy nie wymyślili!
Ano, posłuchajcie, moi drodzy, właśnie takiej bajeczki „z życia wziętej”, którą usłyszałem wiele lat temu od mojej matki chrzestnej, Stanisławy – bohaterki owej ”bajeczki”. A że była wówczas jeszcze niemowlęciem , to oczywiście spisać tego też nie potrafiła (a nawet i nic nie pamiętała), a wszystkiego się dowiedziała od rodziców i od swoich chrzestnych. A ponieważ działo się to tak dawno temu, że już wszyscy bohaterowie tej niby - bajki odeszli z tego ziemskiego padołu - to i zapytać nie mamy kogo: jak to było i czy było to naprawdę?
A działo się to wszystko dawno-dawno temu, bo w latach 20. minionego wieku, gdy ludzie na naszym Wołyniu jeszcze żyli po staroświecku – tak, jak ich ojcowie i ojcowie ich ojców, i ojcowie tamtych, no i tak dalej. A i ziemia wtedy była też inna, i przyroda, i całe otoczenie, no i oczywiście zwyczaje. Bo i jak miało być inaczej? Wówczas ludzie szanowali starszych, trzymali się swojej wiary i swoich zwyczajów, żyli wolno, swobodnie - dla siebie i rodziny, dla swoich dzieci i wnuków.
Kto miał ziemię – ten ją uprawiał, kto miał jakiś zawód nabyty po dziadku i ojcu – też miał z tego chleb. Żyli też inaczej niż my teraz. Człowiek był w zasadzie samowystarczalny, bo umiał wszystko wykonać sam, a do miasta jechał tylko wtedy, gdy naprawdę potrzebował jakiegoś przedmiotu czy produktu, którego sam nie mógł wyprodukować. Jeżdżono także i na jarmarki, ale przede wszystkim do kościoła czy cerkwi(zwykle, gdy był odpust lub jakaś szczególna potrzeba).
Rodzina Kupraczów mieszkała „na swoim” z dziada-pradziada. Ba, nawet i wioska nazywała się Kupracze! Bo z niej zapewne wywodził się ten ród szlachecki. Zresztą trudno to było nazwać wioską, bo chałupy stały luźno rozrzucone między lasami. Były także pojedyncze gospodarstwa, położone dosyć daleko od wsi. Właśnie w jednym z nich, niedaleko drogi prowadzącej z Rymacz do Lubomla, mieszkał kowal Kupracz ze swoją rodziną. A jego rodzinka stopniowo powiększała się! Właśnie przed Świętami Bożego Narodzenia żona urodziła kolejne dziecko, tym razem dziewczynkę. Tatuś bardzo rad był temu dziecku, bo synów już miał i nie musiał się martwić, że nie będzie mieć pomocników w kuźni. A że była to też pierwsza dziewczyna w rodzinie – to chuchali na nią i cieszyli się niewymownie! Postanowili dać jej na imię Stanisława, bo tak też miała na imię jej babcia, która, niestety, już nie doczekała narodzin swej wnusi.
Mróz wtedy trzymał mocny, śniegu też nasypało po same strzechy, no to jak było z tym niemowlęciem jechać do kościoła, żeby je ochrzcić? A jeżdżono wtedy tylko konno, bo żadnych autobusów nie było. Nie było tam także dobrych dróg, zwłaszcza w zimie!
Mieszkały tutaj tak zwane rodziny mieszane, jak teraz by się rzekło: polsko-ukraińskie. To samo nazwisko nosili nieraz i katolicy, i prawosławni, a często byli to nawet bardzo bliscy krewni. Tak było i z Kupraczami. Jan Kupracz czuł się Polakiem, ślub z żoną brał w kościele, no to i dzieci tam chrzcili. Ale rodzinę mieli mieszaną i…prawosławnych kumów. Dlatego matka sugerowała, żeby zaraz po Nowym Roku, kiedy mróz zelżeje, postarać się ochrzcić czym prędzej córeczkę, żeby już na święta prawosławne było wszystko „po Bożemu”.
I rzeczywiście, mróz wkrótce nieco zelżał a pogoda była wspaniała, słoneczna. Wszystko dookoła bielusieńkie, nawet stare sosny w okolicznych zagajnikach pokrywał biały, lśniący w promieniach zimowego słońca szron. Kupraczowa już miała wszystko przygotowane na chrzciny, a dziecko nieco urosło i było takie śliczne, różowe i zdrowe.
Do kościoła mieli jakieś 8-9 kilometrów, co dla dobrych koni nie stanowiło żadnego problemu.
Pewnego styczniowego dnia kowal wyciągnął swoje słynne na całą wieś sanie, wymościł je pachnącym sianem i zaprzągł parę pięknych, wyczyszczonych koni. Maleństwo tymczasem było szykowane przez matkę: zawijane w liczne pieluszki. Wreszcie zostało włożone do grubego becika, specjalnie przygotowanego przez Kupraczową na tę okazję. Trzeba tu powiedzieć, że kobieta znała się na krawiectwie, toteż i ten becik uszyła dla swojej córusi na sławę! Był ciepły, bialuteńki, ozdobiony falbankami i koronkami, przewiązany białą, błyszczącą jedwabną wstążką.
Zjawili się zaproszeni kumowie, którzy, poubierani w grube kożuchy, ledwo wtłoczyli się do sań. A trzymać dziecko do chrztu miały aż trzy pary rodziców chrzestnych! Dziecko powierzono Mańce Sawoszowej, krewnej Jana Kupracza, która była wesołą kobietą i słynęła z pięknego głosu. Miała wiele zalet, ale też i zamiłowanie do hulanek, na których sobie czasem lubiła wypić parę „głębszych”. Lubiano ją jednak za jej dobre serce, bo nigdy nikomu nie odmawiała pomocy. Dlatego rodzice z ufnością oddali śpiące dziecko w jej ręce i spokojnie odprawili wszystkich do kościoła, a sami zajęli się przygotowaniem uczty.
Chrzestni dosyć szybko dotarli do miasta, chociaż sanie niemiłosiernie zarzucało na zasypanych świeżym śniegiem koleinach. Dziecko ochrzczono, załatwiono wszystkie niezbędne formalności. Kumowie radośni i w dobrym humorze wracali do domu. Mieli jeszcze załatwić kilka sprawunków po drodze, bo, jak wiadomo, do miasta nie jeżdżono zbyt często. Zatrzymali się też „na chwilkę”, jak było w zwyczaju, pod knajpą Ryfki, gdzie zawsze wstępowali wracający z miasta gospodarze. Co oni tam „załatwiali” - nietrudno się domyślić! Nie zajęło to jednak wiele czasu, bo przecież mieli ze sobą ochrzczone dziecko. Ale po kielichu – wypito. Być może dla Mańki to było o ten „jeden” kielich za dużo! Mościła się na saniach jak kura na gnieździe: już w rozpiętym kożuchu, czerwona na twarzy. Czerwona jak te róże na jej chustce z frędzlami. Siedziała tyłem do woźnicy i gdy bliżej wsi sanie zaczęło rzucać na koleinach, musiała od czasu do czasu poprawiać ową chustkę, która zsuwała się jej na oczy.
Mówią, że ochrzczone dziecko mocniej śpi, tak więc i mała Stasia też spokojnie spała w swoim beciku i zupełnie ją nie obchodziło, co się działo dookoła. Chrzestni nucili jakieś piosenki, a zmęczona i „wytrzęsiona” na wyboistej drodze Mańka właśnie postanowiła po raz kolejny poprawić na głowie swoją „nieposłuszną” chustkę. Rozgrzebała głębiej siano na saniach, w zagłębieniu położyła becik z dziewczynką i zajęła się sobą. Ręce miała zdrętwiałe od ciągłego trzymania becika, dlatego teraz poczuła ulgę. Kiedy wreszcie doprowadziła się do porządku, zaczęła żartować z resztą towarzystwa, co chwilę odwracając głowę w ich kierunku. W końcu całkiem zapomniała o tym, że powinna była pilnować dziecka w beciku!
Właśnie zajechali na podwórko Kupraczów. Rodzice dziecięcia stali obok bramy i uśmiechnięci czekali na przybywających. Rozweselone towarzystwo wygramoliło się z sań i wówczas okazało się, że…. brakuje tej najważniejszej osoby! Matka załamała ręce, a zdziwiona Mańka coś tam próbowała tłumaczyć. Zdenerwowany Kupracz chwycił lejce, w biegu wskoczył do sań i pognał szukać zgubionego Skarbu. Był wściekły na tę Mańkę i całe towarzystwo!
Ujechawszy ze dwa kilometry, zauważył w końcu leżący na zboczu śnieżnej zaspy becik. Zatrzymał konie i rzucił się, grzęznąć po kolana w sypkim śniegu, w kierunku tego bezcennego zawiniątka! Ręce mu się trzęsły ze strachu, gdy odwracał becik i rozchylał koronki. I… nie uwierzył własnym oczom – dziecko nadal spało! Było takie śliczne, różowe, prawdziwy aniołek z zadowoloną buźką! Szczęśliwy kowal podziękował Bogu, przeżegnał się kilka razy, zmówił pacierz, już siedząc w saniach i niebawem powrócił do domu. Matka ze łzami w oczach wyrwała z rąk męża becik z maleństwem i pobiegła do ciepłej izby. Po chwili, nieśmiało, z nietęgimi minami pojawili się także winowajcy tego zamętu.
Jan Kuprach był zajęty końmi i dopiero po pół godzinie wszedł uśmiechnięty do izby, wołając już od progu: „A wiecie co? Już pierwsza gwiazdeczka na niebie jaśnieje! Dokładnie nad naszym kościołem! Hej, nie ma co się smucić, przebaczam wam wszystko! Dawaj, matko, „becikowe” – trzeba w końcu zająć się i gośćmi!”
Kupraczowa akurat za zasłoną kończyła karmić dziecko piersią. Wniosła je do izby i zadowolona położyła do kołyski, obsypując całusami różowe liczko. Następnie zaczęła krzątać się przy stole. Mańka, mocno zbesztana za swoją nieuwagę, dostąpiła jednak zaszczytu opiekowania się dzieckiem. Siedziała cichuteńko obok kołyski, delikatnie lulała Stasię i śpiewała zasypiającemu bobasowi kołysankę.
Biesiadnicy jeszcze długo siedzieli przy stole, rozprawiając o różnych sprawach, wspominając dawne czasy, ciekawe wydarzenia z życia. A migocący płomień lampy naftowej, zawieszonej na belce, napełniał izbę nikłym, żółtym światłem. Ze ściany na swój lud spoglądała Matka Boża Lubomelska, tuląca do piersi Boże Dzieciątko. Jej niebieski płaszcz był obsypany złotymi gwiazdkami. Podobne gwiazdki migotały też na niebie. Sprawiało to wrażenie, że Jej płaszcz okrywa nie tylko Dzieciątko, lecz całą ziemię…
Anatol F. Sulik, Kowel
Poniżej: szopka, którą pan Anatol w raz z synem wykonuje rokrocznie w swoim kościele. Obok- Matka Boża Lubomelska.