Teraźniejszej literatury polskiej, również poezji, nie da się postrzegać i opisywać w oderwaniu od zjawisk zachodzących w całej kulturze współczesnej, kulturze świata ponowoczesnego, który — jak twierdzą najważniejsi teoretycy i praktycy postmodernizmu — na zawsze utracił kontakt ze źródłowym sensem (albo raczej: ten kontakt od początku był złudzeniem). Człowieka dwudziestego pierwszego wieku — przekonują — cechuje brak zakorzenienia, aksjologiczna i epistemologiczna dezorientacja, przyrodzona nieumiejętność dokonywania wyboru — jest on nomadą, włóczęgą po przestrzeni spustoszonej, w której, posłużmy się tu Heideggerowskim zestawem pojęć, niemożliwe jest „budowanie” i „mieszkanie”, „myślenie” zaś jest wysoce utrudnione, jawi się jako czynność improduktywna, bo prowadząca do rezultatów względnych i łatwo poddających się kwestionowaniu. Współczesny człowiek — a zatem i współczesny poeta — przebywa czasowo (owo „przebywanie” można by równie dobrze uznać za pobyt stały; różnica między tym, co trwałe a tym, co tymczasowe, nie istnieje) na śmietniku; przyodziewa się w to, co znajdzie na śmietniku, żywi się tym, co wygrzebie ze sterty odpadków, a następnie zwraca to, co spożył, przy czym to, co zwrócił, niczym szczególnym nie różni dlań od tego, co stanowi podstawę jego żywienia. Osobnik taki nie spogląda w niebo, nie zastanawia się, co ma pod stopami — gdyby nie siła grawitacji, góra i dół wydawałyby się mu doskonale tożsame (a przynajmniej: jednakowo obojętne).
Jednym z zasadniczych skutków przyjęcia postawy postmodernistycznej — mówię to z pełną świadomością nieuniknionej symplifikacji — jest odrzucenie dotychczasowego obrazu historii. „Proces dziejowy” (a więc także: kultura) przestaje być postrzegany jako struktura wymagająca zabiegów porządkujących i hierarchizujących, zaczyna się jawić jako bezładna mieszanina faktów, niepoddająca się prawidłom logicznego wnioskowania i przewidywania. Zgodnie z taką wizją, każde wydarzenie historyczne (również: wydarzenie kulturowe) może zostać zastąpione innym wydarzeniem, żadne nie jest ważniejsze od drugiego — jednostki i zbiorowości tkwią w sercu niepowstrzymanego żywiołu, który wszystko zagarnia, znosi, miesza i relatywizuje. Ów chaos epistemologiczny i aksjologiczny postmodernista nazywałby rzeczywistością, gdyby wierzył w istnienie czegoś takiego jak rzeczywistość.
I tu, być może, stajemy przed pierwszym z ważnych pytań, które należy zadać, kiedy podejmuje się refleksję o współczesnej literaturze. Czym jest „rzeczywistość” dla uczestnika kultury XXI wieku? Nie zamierzam, co oczywiste, odpowiadać za wszystkich ani narzucać komukolwiek własnych diagnoz. Odpowiedź, jakiej udzielę, należy traktować jako osobistą i subiektywną.
Zdaję sobie sprawę z zakorzenionej głęboko własnej wiary w istnienie czegoś, co można by nazwać fundamentem rzeczywistości, jej zasadą porządkują, „obiektywnym punktem odniesienia”. Wiara ta, to oczywiste, wynika z wychowania w tradycji chrześcijańskiej, jakie odebrałem. Słowem — chrześcijanin, za którego się uważam, może co prawda uznać za funkcjonalny opis świata „płynnej nowoczesności”, nie może jednak z tego opisu wyciągać wniosków ideologicznych, jakie wyciągają zeń środowiska lewicowe na Zachodzie i w Polsce. Mówiąc wprost — człowiek wierzący musi zaprotestować przeciwko teorii postmodernizmu jako samospełniającej się przepowiedni, przeciwko wpisanemu w diagnozę projektowi zmian światopoglądowych i społecznych aplikowanych zbiorowości „ludzi ponowoczesnych”. A zatem: 1. ponowoczesność jako choroba; 2. sprzeciw wobec rozsiewaniu zarodków chorobotwórczych; 3. próba znalezienia środków zaradczych. Nie jest lekarstwem, ale paliatywem, środkiem działającym czasowo i — ostatecznie — potęgującym objawy chorobowe, liberalistyczna strategia nieskończonego poszerzania „przestrzeni wolności”. Pełna wolność to zupełne zniewolenie. Kultura opiera się na tradycji i wartościach, jej podstawą jest, z jednej strony — (samo)dyscyplina, z drugiej — otwarcie na dialog, które jednak nie oznacza rezygnacji z własnej tożsamości.
Jeśli mówię o postmodernizmie, to dlatego, by dać do zrozumienia, że fundament współczesnej kultury (również poezji) stanowi właśnie taka źle pojęta wolność, objawiająca się równouprawnieniem wszystkich uczestników kulturowego dialogu. W literaturze i sztuce nigdy nie było równouprawnienia, zawsze obowiązywały tu hierarchie i autorytety i nie sądzę, by nasza współczesność miała opierać się na innych zasadach. Podstawą literackiej pozycji jest praca autora nad sobą i dziełem, a każda droga na skróty kończy się artystyczną i ludzką klęską.
Polska kultura po roku 1989 znalazła się na pewien czas (czas zbyt długi) w ideowej próżni. Na taki przebieg wydarzeń miało wpływ wiele czynników. Do pierwszorzędnych zaliczyłbym doświadczenia polityczne lat osiemdziesiątych, przede wszystkim (1.) stan wojenny, który wyhamował pozytywną energię społeczną objawiającą się gotowością ludzi do wzięcia odpowiedzialności za własne losy, następnie zaś (2.) długą i powolną agonię systemu komunistycznego w jego dotychczasowej postaci. Literatura reagowała na te fakty dezorientacją lub mechanicznym popadaniem w kulturowe kalki.
Okres tzw. transformacji systemowej, politycznej i gospodarczej ma przełożenie na, zaprogramowane i skrupulatnie realizowane, formowanie się „nowej” literatury. Następuje oficjalne usankcjonowanie epokowej cezury — od wyborów czerwcowych mieszkamy rzekomo w całkiem nowym kraju, a pisarze zostają postawieni przed zupełnie nowymi zadaniami. Zachłyśnięcie się kulturą zachodnią daje rozmaite efekty: dotychczasowa podziemna kontrkultura wychodzi na powierzchnię i, na chwilę, staje się jednym z nurtów obowiązujących; renesans przeżywa literatura „małych ojczyzn”; jako twórczy, cenny i ozdrowieńczy traktowany jest — nie całkiem przecież oryginalny — gest „zrzucania z ramion płaszcza Konrada”. Maria Janion ogłasza „zmierzch paradygmatu romantycznego”, a publicystyczni „ustawiacze” dekretują go jako prawdę objawioną, nierzadko używając tez badaczki niczym pałki na politycznych i ideologicznych przeciwników. Dzieła dopełnia aksjologiczna i moralna nieprzejrzystość kolejnej „międzyepoki”. Tłucze się lustra, a lustratorzy zostają okrzyknięci ludźmi „chorymi z nienawiści”. Jeszcze Janusz Krasiński publikuje pierwszy tom swojego cyklu powieściowego, Na stracenie. Nikt jednak nie czyta tej książki — cóż kogo obchodzą kombatanckie żale? Jeszcze Herbert pisze Bezradność, wiersz o sprawie Józefa Oleksego, w którym stwierdza, że „tutaj nigdzie / nie ma ubitej ziemi // trudno wykonać / patetyczny gest / Eugeniusza Oniegina / zapadając się / po kolana / po szyję / w błoto”, ale zostaje zneutralizowany przez stugębną psychiatryczną plotkę (po śmierci poety do ugruntowania tej narracji przyczyni się, w rozmowie z Jackiem Żakowskim, sama Katarzyna Herbert). Literatura cofa się do swojej niszy, zajmując się na powrót roztrząsaniem zagadnień formalnych, warsztatowych, estetycznych. Literatura cieszy się wolnością.
W takiej przestrzeni nieostrych wartości, słabo czytelnych granic, niepełnych definicji czymże więcej może stać się poezja, jeśli nie wyrazem sprzeciwu wobec wszelkich zaangażowań?
Przed wiekiem Stanisław Brzozowski, upominający się dziś o własne miejsce w naszej świadomości, upatrywał źródeł romantycznego przesilenia w postawie, którą określił mianem „buntu kwiatu przeciw korzeniom”. Współczesna poezja w swoim głównym nurcie (charakteryzującym się: 1. kompletnym oderwaniem twórcy od własnego hic et nunc; 2. zatrzymaniem się na granicy języka, czyli programową areferencjalnością; 3. przekonaniem, że kategorie „prawdy”, „metafizyki”, „sacrum” mogą służyć jedynie jako obiekt i cel ironicznych gier; 4. ucieczką od twardej tożsamości) przypomina kwiat, który obsechł, przekwitł, oderwał się do łodygi i wpadł w rzeczny nurt. Kwiat ten unoszony jest przez rwący prąd, zachwyca się pędem, ogląda zmieniające się krajobrazy, śledzi odbicia na wodnej tafli i… zaczyna gnić. Ów rozkład wśród wszechogarniającej płynności uznaje za istotę swojej ontycznej kondycji („gniję, więc jestem”), własne gnicie czyni jedynym przedmiotem refleksji. Nie znaczy to przecież, że na tamtym odległym brzegu, na tamtej zapomnianej łodydze, nigdy nie wyrośnie nowy pąk — rytm wegetacyjny jest wszak regulowany przez mechanizm repetycji. Ale gnijący kwiat powtarza jak mantrę następujące słowa: „nie ma korzeni, nie ma łodygi, nie ma wzrostu — jest rozkład, płynność i pęd”.
PO CO POEZJA?
ANKIETA ‘TOPOI’
1. Literatura od zawsze stanowiła odbicie rzeczywistości, była reakcją na to, co działo się w świecie, w którym zanurzony był pisarz, tworzyła/przetwarzała główne wątki ideowe kolejnych epok/formacji kulturowych, zadawała najdonioślejsze pytania: o sens i cel bycia człowieka w świecie, o wartości, którymi powinny kierować się jednostka i zbiorowość. Co jest punktem odniesienia dla współczesnej poezji, również poezji polskiej? Czy nie zatraciła ona zdolności mówienia o rzeczach pierwszych, czy nie zmieniła się w specjalistyczną zabawę, grę, której ostatecznym celem jest sama gra? Jakie są przyczyny i skutki tej zmiany?
2. Czy możliwy i potrzebny jest powrót do postrzegania poezji jako głosu istotnego? Jeśli tak — w jaki sposób ów powrót miałby się dokonać? Czy poezja może dziś stać się wyrazicielką treści wykraczających poza indywidualne, prywatne doświadczenie poety? Jaki jest/powinien być związek między poezją a ideą?
3. Rola twórcy jako pełnoprawnego uczestnika życia społecznego zdewaluowała się. Czy poeta powinien stać się na powrót obserwatorem, komentatorem, recenzentem procesu cywilizacyjno i historyczno-politycznego, czy powinien zajmować stanowisko w sporach światopoglądowych? W jaki sposób może/powinien to czynić?
4. Przed laty Maria Janion ogłosiła „zmierzch paradygmatu romantycznego”. Dziś wydaje się, że była to teza błędna. Które z komponentów romantycznego postrzegania funkcji poezji (literatury) i poety (pisarza) okazują się (mogą okazać się) przydatne i funkcjonalne? Czy — i jak — jest możliwe twórcze wyzyskanie tradycji literackiej?