Wojciech Popkiewicz: KSIĄŻĘ  JÓZEF  CZY WAŁĘSA ?
data:29 września 2013     Redaktor: GKut

„...Z Kaiserbruecke rozpościerał się przed nami nieopisanie smutny widok płonącego Wrocławia, niezapomniana panorama grozy...Im wcześniej przyjdą Rosjanie, tym rychlej zakończy się dzieło zniszczenia, którego sprawcą jest przede wszystkim nasze dowództwo...”.

 


 

 

Kronikarz oblężonej twierdzy, ksiądz Paul Peikert opisuje także wymuszony rozkazem gaulaitera Hanke dramatyczny exodus niemieckiej ludności pozostawiający tysiące zamarzniętych w styczniowym mrozie uchodźców-dzieci,  kobiet, starców. Rosjanie weszli dopiero 7 maja do nieistniejącego już centrum. Przez następne długie tygodnie w morzu ruin mijały się w milczeniu dwa nieustające orszaki podobnie wynędzniałych ludzi. Mówili tylko do swoich. Po niemiecku albo po polsku z kresowym akcentem.  Obce miasto. To tytuł i zarazem teza książki Niemca, Gregora Thuma, w której opisuje zdruzgotany Wrocław pierwszych lat powojennych. Obce- już dla Niemców, jeszcze - dla Polaków, bo i  cóż innego, jak obcość i przerażenie może oferować cuchnące swądem terytorium odarte z tkanki jakiejkolwiek przynależności?

 

          Jednak od samego początku to miasto nie było obce dla pierwszej powojennej generacji. Właśnie dla mnie. Mama pakowała wózek na odkryty pomost pierwszego uruchomionego, żółtego tramwaju. Jadąc tak podwójnym transportem widziałem kilometrami ciągnące się kikuty ruin lub odsłonięte, jak w teatrze, pozbawione ścian puste mieszkania. Ruiny porastały coraz bujniejszą zielenią. Buldożery przecierały ulice. Kibicowanie ciągnącym linę robotnikom, którzy usuwali zagrożone runięciem kamienice i penetrowanie piwnic w poszukiwaniu skarbów i broni – to były najlepsze zajęcia takich smarkaczy jak ja. To był nasz pierwszy i jedyny świat. Innego nie znaliśmy wtedy i przez długie jeszcze lata.

 

Zatem ten nie mógł być obcy, dla nas najmłodszych, których przybywało tu z każdym miesiącem tysiące. Tego braku  psychologicznej obcości  wobec miasta Thum nie dopatrywał się. Myślę, że i starsi od nas oswajali się tu nienajgorzej.

Pierwsze wyraźne wspomnienie mam  z terenów wystawowych. To chyba nie mogła być słynna Wystawa Ziem Odzyskanych, byłem za  mały.

 

Potem organizowano tam różne ogólnopolskie wystawy. Zadzierałem głowę na szpic iglicy i wchodziłem  do monumentalnej  Hali Ludowej. Tak, tak ! Ten obiekt nigdy nie będzie dla mnie zwał się inaczej, tak jak i dla setek tysięcy wrocławian. Przez 60 lat uczestniczyliśmy tam we wspaniałych imprezach. Pamiętam koncert  pięknej, choć już niemłodej  Marleny Dietrich. Śpiewała w języku, którym mieszkańcy Breslau lżyli mojego dziadka pędzonego do Gross Rosen, gdzie został zamordowany na kilka tygodni przed końcem wojny .Jednak wtedy, w hali,  język niemiecki wydał mi się ekscytujący.

 

Tu przecież zabrzmiał też głos największego, współczesnego nam Polaka na Międzynarodowym Kongresie Eucharystycznym. Jakież więc „stulecie” wróciło i jest niezmordowanie wtłaczane niczym goebelsowska propaganda? Nikt wrocławian o zdanie nie pytał. Mam oto wejść do Hundertjahrhalle ochrzczonej tak w setną rocznicę bitwy pod Lipskiem/1813/, w której poległ książę Józef Poniatowski. Ten sam, który dumnie spina konia przed Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu, tak często oglądany w morzu kwiatów i zniczy po ostatniej tragedii narodowej. Tu we Wrocławiu został pohańbiony. W polskim mieście ( chyba, że się mylę).

 

Wiem, że znajdą się argumenty:  Po co” ludowa” ? Lud, czyli demos już się nie liczy. Zaraz, zaraz… Podobno mamy demokrację. Była konieczność wpisania na listę zabytków UNESCO. To czemu nie np. jako Hali im. Maxa Berga, wybitnego niemieckiego architekta, twórcy obiektu?  On nie dokopał żadnemu wielkiemu Polakowi. Taką przemianę uznałbym. Czy zdajemy sobie sprawę z tego, że ta hala była tylko niewiele ponad 30 lat niemiecka i dwa razy dłużej polska?  Czy wykreślenie z listy UNESCO zaszkodziłoby piramidom?  Proszę niech ktoś mi powie, jakie my, mieszkańcy Wrocławia, mamy naprawdę z tej i z podobnych zmian korzyści? Jeśli jakieś są, to zapłacimy za nie utratą tożsamości. Nie wątpię natomiast, że istnieje pewne grono doradców lokalnej władzy, które z prymitywnego germanizowania miasta korzyści czerpie. Nie myślę o korupcji, ale nieformalnych poklepywaniach  się z obcokrajowcami, przyznawanymi nagrodami, grantami na badania naukowe, zaproszeniami  na wykłady o historii Breslau. Są oni obiektem świadomej, perfekcyjnej polityki historycznej współczesnych Niemiec. Znacznie mniej interesuje ich powiązanie Wratislawii z Czechami.

Proszę nie posądzać mnie o germanofobię. Mieszkam na ulicy Prostej i wolałbym, by miała ona imię niemieckiego komediopisarza Holtaya , jak przed wojną. Chciałbym też, by honorowano tu w podobny sposób np. wielkiego Johana Brahmsa, który dla Uniwersytetu Wrocławskiego skomponował słynną pieśń Gaudeamus Igitur. Także zasługuje na hołd paru niemieckich  noblistów, oprócz oczywiście wynalazcy śmiercionośnego gazu bojowego, którego popiersie stoi -o dziwo- w ratuszu .

   Mam natomiast wątpliwości, czy wypędzenie z centrum miasta Muzeum Etnograficznego nie było złym pomysłem. W tym samym czasie w Goerlitz  otworzono nową, spektakularną placówkę o podobnym charakterze, tyle, że dowodzącą germańskich korzeni Niederszlesien.  Natomiast w zagarniętym etnografom  Pałacu Królewskim przy Kazimierza Wielkiego gościł chyba król Maciuś I – takie imię ma inicjator germanizacji miasta, jako że królowie pruscy tu raczej nie zaglądali. Proszę obejrzeć jak po macoszemu jest tam potraktowana zarówno czeska jak i polska historia.

 

  Oto jednak i sukces. Wreszcie przywrócono godne miejsce żywiołowi żydowskiemu. Piękna synagoga na Włodkowica, to także odpowiedź współczesnego Wrocławia na dramat Kryształowej Nocy, który dokonał się tamże w 1938 roku, a który bywał dotychczas wspominany półgębkiem, co chcąc nie chcąc idealizowało także niemiecką historię miasta.

 

  W tym wyjątkowym mieście trzeba uszanować i upamiętnić godność kilku narodów. Także Polaków. Także tych, którzy tak tragicznie odeszli od nas niedawno, a byli znakomitymi wrocławianami . Mam też nadzieję ,że nie będę musiał do Hundertjahrhale jechać przez Kaiserbruecke, zamiast przez Most Grunwaldzki.

 

Teraz sprawa jest oczywista. Mija dwieście lat od tzw. Bitwy Narodów pod Lipskiem, w której poległ nasz bohater narodowy - książę Józef Poniatowski. Jest to postać przez władze chroniona szczególnie, jako że w Warszawie nie można było go przesłonić Pomnikiem Smoleńskim. Niech więc będzie patronem tej monumentalnej, wrocławskiej hali, w polskim Wrocławiu.

Chyba że będziemy realizować wałęsową doktrynę nowego anschlussu, fetując

pruski militaryzm…

Wojciech Popkiewicz

 

O Autorze:

Wojciech Popkiewicz jest autorem telewizyjnych filmów, scenariuszy i prozy [ostatnio „Ćma z czerwonej wyspy” – Arcana 2012]. Dziennikarz i reżyser TVP jest też twórcą piosenek, z których wiele sam wykonuje podczas licznych koncertów. Jedną z nich z refrenem opartym na polonezie As-dur Fryderyka Chopina, ze słowami "Kocham świat..." [wyk. Joanna Rawik]  Bogusław Kaczyński uznał za najlepszą polską piosenką napisaną po wojnie.
Przez wiele lat tworzył dla 2 programu TVP godzinne filmy poetycko-muzyczne p.t. "Ballada o drodze", w których bohaterami byli znani Polsce i Europie twórcy. Na antenie Telewizji Wrocław prezentował między innymi "Rozmowy z Fredrą" i "Ballady z końca wieku".
Wojciech Popkiewicz jako autor piosenek współpracował z takimi artystami jak Ryszard Rynkowski, Danuta Błażejczyk, Emilian Kamiński, Agnieszka Fatyga, Roman Kołakowski i Andrzej Rosiewicz.

Mieszka we Wrocławiu.






Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.