Niektóre nowe wiersze Aleksandra Rybczyńskiego znają czytelnicy „Arcanów” i uczestnicy comiesięcznych spotkań na Krakowskim Przedmieściu. Zgromadzone w jednym miejscu, w skromnym objętościowo tomiku, wstrząsają, otwierają ledwie zabliźnione rany pamięci, zmuszają do rachunku sumienia. To jeden z najbardziej osobistych głosów sprzeciwu, rozpaczy, lamentu po 10 kwietnia 2010 roku. Głos obrony dobrego imienia ofiar smoleńskiej tragedii, których ciała i cześć sponiewierano po śmierci, opluto, wyszydzono. Ich cienie stanęły wśród cieni żołnierzy niezłomnych, oficerów rozstrzelanych przez NKWD, powstańców styczniowych i listopadowych. Po drugiej stronie rozerwanej wybuchem Polski – kaci, ich progenitura, bezczelne naigrawanie się z żałoby, obrzucanie epitetami: faszysta, oszołom. Wewnętrzni Moskale, agenci wpływu, ulubieńcy czerwonych mediów. Bluźniercy, kłamcy, tumaniący bezczelną propagandą.
Temat smoleński traktowany jak tabu, jak zamilczana przez tyle lat prawda o Kozielsku, Ostaszkowie, Starobielsku. Cóż może poeta – budzić zastraszonych rodaków, skarlałych i skundlonych konsumentów „czarnej piany gazet”? Dawać świadectwo? Czy poetycka metafora dotrze szerzej do wytresowanych w pozytywnym myśleniu, asertywnych niewolników kłamstwa i zmowy, wyznawców koalicji strachu? Próbować trzeba, to „wielki, zbiorowy, obowiązek”. Rybczyński, subtelny kiedyś liryk, znawca Herberta i Cendrarsa powtarza poetyckie „Non possumus”. Pewne rzeczy ciągle widać ostrzej na emigracji, z Toronto. Krople drążą skałę. Póki żyją poeci, póki czytamy ich wiersze. Mocne, odważne, bezlitosne. Same tytuły wierszy mówią za siebie: „Rozbiór Polski”, „Pozostało nam krzyczeć”, „Nasi polegli”, „Prezydent Lech Kaczyński wkracza do nieba”, „Anna Walentynowicz”, „Rodziny poległych”, „Kwatera na „Łączce””. Powinny znaleźć trwałe miejsce w przyszłych patriotycznych antologiach, ale przede wszystkim - w sercach i umysłach wolnych Polaków. A więc jest nadzieja.
Jerzy Gizella