Konkurs "Wojna z narodem - 13.12.81 - Jacek Kazimierski I NAGRODA
data:08 lutego 2013     Redaktor: GKut


W 2012 roku ogłosiliśmy konkurs pt. „Wojna z narodem - 13.12.81. Ofiarom stanu wojennego” . Począwszy od dziś zamieszczać będziemy nagrodzone wówczas prace. Pamięć o czasie stanu wojennego jest żywa w nas-świadkach, ale pilnujmy, by tamte tragiczne wydarzenia stały się także znane młodemu Pokoleniu. Ku przestrodze!

Uwaga! Redakcja nadal przyjmuje świadectwa, wspomnienia i relacje związane z wprowadzeniem stanu wojennego 13.12.1981r. - prosimy o kierowanie tekstów na adres mejlowy: redakcja@solidarni2010.pl
 
 
Jury przyznało dwie pierwsze nagrody.
 
Andrzejowi Kordasowi za opowiadanie „Powielacz”
oraz
 
Jackowi Kazimierskiemu za wspomnienia „To też była niedziela!”.
 
 
 
Poniżej publikujemy wspomnienia Jacka Kazimierskiego
 

To też była niedziela!

 
„Nadszedł narzucony nam czas próby. Próby naszych charakterów, naszej miłości do Ojczyzny, naszego patriotyzmu. Bądźmy Solidarni! Solidarność jest naszą jedyną bronią! Pamiętajmy też, że najsprawiedliwszym sędzią jest nasze sumienie”.
Na dwa tygodnie przed „wyborami” w 1984 r. siedzę zamyślony nad pierwszą, własnoręcznie napisaną 13.12.1981 r. ulotką skierowaną do reprezentowanej przeze mnie kilkusetosobowej „Solidarności” w Centrali Obrotu Drewnem w Warszawie. „Wyborcze sumienie” mam spokojne, zastanawiam się więc, jak najlepiej pomóc tym, dla których „sędzia” był mniej łaskawy (ciągle zastanawiają się, czy iść głosować) oraz obrzydzić życie tym pozbawionym sumienia, a więc nie przeżywających żadnych rozterek. Może to dziwne, ale najodpowiedniejszą formą wydaje mi się odświeżenie osobistych przeżyć tragicznej grudniowej niedzieli 1981 r., chociaż niechętnie raczej wraca się pamięcią do czegoś, co wywołuje mdłości. Przychodzi mi to o tyle łatwiej, iż pierwsze wrażenia niewypowiedzianej, sprowokowanej na własny użytek wojny przeciwko Polsce przeniosłem wtedy na papier tak jak to widziałem i przeżywałem – chaotycznie, ale prawdziwie. Do „ekstremistów” raczej nie należałem, tym bardziej więc oczywistą i jedyną dla zastraszonych lub z innych powodów wahających się wyborców winna być po przeczytaniu tych wspomnień decyzja, którą ja już dawno podjąłem – decyzja bojkotu. Nie ma „Solidarności” – nie ma sprawiedliwości, nie ma wyborców – nie ma wyborów. Homo demens – to człowiek o upośledzonej zdolności krytycznej oceny. Idź więc upośledzony człowieku w czerwcową niedzielę 1984 r. podziękować wybranemu już radnemu za głód, bicz, pęta i kajdany i poproś o jeszcze. Nie zapominaj mimo wszystko, że zostawiłeś w domu nieuprawnione do głosowania dzieci, które być może czytając kiedyś to, co właśnie piszę, nigdy ci tego nie wybaczą.
 
Nie mogą być szczęśliwi ci, którzy przeżyli w najbliższej rodzinie podziały z pobudek politycznych, gdyż są to na ogół podziały nieodwracalne i bolesne. Przypominam więc sobie, jak doszło do większości sprowokowanych podziałów w domach, zakładach pracy, w społeczeństwie. 13.12.1981 r., godz. 08.10 – po raz pierwszy usłyszałem fragment wystąpienia Jaruzelskiego, „uzasadniającego” wprowadzenie stanu wojennego. W gronie rodziny krótko przedyskutowaliśmy sytuację, po czym opuściłem zaniepokojonych rodziców i pojechałem do zaprzyjaźnionego przewodniczącego Komisji Zakładowej NSZZ „S”, Zbyszka Paplińskiego, który o niczym jeszcze nie wiedział. Postanowiliśmy pojechać do Szefa Krajowej Komisji Koordynacyjnej Leśników NSZZ „S” Bogusława Mozgi (też działał w tym samym gmachu, podobnie jak 9 innych komisji zakładowych, w tym moja i Zbyszka). Po drodze widzieliśmy zablokowane i obstawione skrzyżowania, przyczółki mostów, ważniejsze obiekty, przy przyczółkach betonowe zapory. Transportery, samochody, wojsko, milicja ... Klucząc, wjechaliśmy w ulicę Mokotowską, przy której mieściła się siedziba Regionu Mazowsze NSZZ „S”. Przed wejściem do Regionu liczna grupa ludzi. Wszedłem do Regionu (wewnątrz zamknęli się działacze „S”) na podstawie upoważnienia KZ NSZZ „S”, której byłem przewodniczącym. Nastrój przygnębienia. Nikt nie miał informacji o losach Komisji Krajowej, działaczach Regionu, nie było też żadnych instrukcji. Pierwszą napotkaną osobą był delegat na Zjazd Solidarności Zygmunt Kaczor. Jak się za chwilę dowiedziałem, dwukrotnie już przeprowadzono „łapankę” aresztując wszystkich, którzy byli w budynku. Zabrano pieniądze, materiały (część zniszczono na miejscu), zdemolowano siedzibę Solidarności. Coś jednak pozostało, bo parę osób wynosiło ocalały sprzęt. Opuściliśmy budynek Regionu Mazowsze, który odwiedziliśmy po drodze do Mozgi i pojechaliśmy na Ursynów. Po dłuższym oczekiwaniu pod jego mieszkaniem już zamierzaliśmy opuścić blok, gdy nagle otworzyły się drzwi sąsiadów i wyszła żona Bogusława, Małgosia. Weszliśmy do mieszkania. Tam dowiedzieliśmy się o kulisach internowania jej męża. Ok. 0.15 w nocy, 13.12.1981 r. milicjant w mundurze oraz dwóch cywilów pokazali nakaz internowania: …”orzeka się, że uczestniczył w działalności mającej na celu pozbawienie niepodległości państwa i obalenie przemocą ustroju PRL” – dekret o stanie wojennym z 12.12.1981 r. Nie pozwolono Mozdze skontaktować się z sąsiadami, by poprosić ich o zaopiekowanie się żoną, poinformowali natomiast Małgosię, że może dowiadywać się o losach męża na ul. Malczewskiego. Poza tym nazwa miejscowości „Warszawa – Białołęka” na nakazie internowania sugerowała miejsce odosobnienia – więzienie w Białołęce. Wracając na Bródno wstąpiliśmy do mojego brata, który był zawodowym oficerem Wojska Polskiego. Zapytałem go, czy wiedział coś o przygotowaniach do wojny, ale zaprzeczył. Był w domu, a więc nie uczestniczył w przygotowaniach. Nic dziwnego, jeśli jego brat aktywnie działał w Solidarności. Poprosiłem Marka o ewentualne zaopiekowanie się moją rodziną, gdyby i mnie dotknęła „ręka sprawiedliwości”. Wychodząc zwróciłem się do brata z uwagą, iż mam nadzieję, że nie będzie do mnie strzelał, na co odpowiedział, że ma nadzieję, że do tego nie dojdzie. Odczułem to boleśnie. Wyszedłem. Jak się potem dowiedziałem, pół godziny później zabrano do samochodów wszystkich wojskowych z tego bloku przy lamencie ich żon, a przecież to nie ich wtrącano do więzień. Jeszcze wtedy nie barykadowano się w blokach – twierdzach „ufundowanych” wojsku i milicji przez społeczeństwo. Dopiero później pozakładano w tych blokach zamki, przez 24 godziny uzbrojeni oficerowie pełnili warty strzegąc swego dobytku i rodzin, a obcym wypisywano przepustki – wszystko z obawy przed zemstą rozbestwionych „fundatorów”, ponieważ bloki te podobno „naznaczone” zostały przez „sabotażystów” z Solidarności. Swoiście pojmowana rola formacji obronnych na okres wojny. Wracamy ze Zbyszkiem. W mieście odczuwalny szok, chociaż niektórzy w ogóle nie wiedzieli jeszcze, co się dzieje. Tylko dzieci, beztroskie i roześmiane, bawiły się zjeżdżając na sankach i obrzucając się śnieżkami. Nie rozumiały, że to przeciwko nim między innymi ogłoszono stan wojenny. Optymistycznie nastrajały nas natomiast pierwsze strzępki podartych obwieszczeń o stanie wojennym. Charakterystyczne, że na obwieszczeniach nie było żadnej daty, nie wymieniono nawet daty najważniejszego dekretu – z 12.12.1981 r. Fakt ten oraz ilość obwieszczeń w całym kraju jednoznacznie świadczyła, kiedy zostały wydrukowane. Nie z dnia na dzień bynajmniej, jak krakała WRON-a. Plac Unii Lubelskiej. Kilka osób rozdawało pierwsze ulotki: …”termin konfrontacji został starannie dobrany przez władzę. Czołowi działacze Solidarności znajdują się na obradach Komisji Krajowej (ich los nie jest nam jeszcze znany), a równocześnie pełny skład załóg w zakładach pracy możliwy będzie dopiero od poniedziałku … Jeszcze Polska nie zginęła” – to fragment ulotki napisanej przez „Solidarność” Ursusa o 3.00 w nocy. Po powrocie do domu próbowałem bezskutecznie nakłonić żonę, by przeniosła się do swoich rodziców. Przygotowywałem ją (i siebie również) do ewentualnego aresztowania. Wieczorem poszedłem do kościoła. Ksiądz, z którym wdałem się w dyskusję stwierdził, że jest to być może tylko wielki straszak, na co odpowiedziałem, że naszą jedyną w tej sytuacji bronią może być bierny opór. Dodałem też, iż najbardziej boli fakt, że okrzyczano nas wrogami Ojczyzny. Wiem, że nie powinienem sobie brać tego do serca, ważne jest przecież, kto się wypowiada, a przede wszystkim co mówi. Przypomnijmy więc sobie, jak to wtedy wyglądało. Najniżsi stopniem wojskowi stanu wojennego – spikerzy telewizyjni w osobach m.in. Stefanowicza i Racławickiego, odczytywali podsuwane im kartki: komunikaty, ogłoszenia i ostrzeżenia przeplatane przemówieniem Jaruzelskiego, którego Przymanowski – o zgrozo! – porównał do Chłopickiego i Kościuszki. Deklamowano przyczyny wypowiedzenia wojny: dążenie Solidarności do przejęcia władzy, obalenia ustroju, a więc do konfrontacji, co „potwierdzały niezbicie” obrady radomskie i uchwały KK w Gdańsku oraz zapowiedziana na 17 grudnia manifestacja. Zdumiewająca jednomyślność i niewiarygodne „poparcie” stanu wojny przez społeczeństwo! Oto niektóre przykłady. ZSMP wydaje oświadczenie popierające stan wojenny (już najwyższy czas!), stwierdza, że zawitała nadzieja (w postaci czołgów?!), … gdyby nie stan wojenny, mogłoby dojść do … rozlewu krwi! … Z kolei anonimowa kobieta z zakładów mleczarskich: … „my kobiety bardzo się boimy, baliśmy się rozlewu krwi, dlatego dobrze, że jest stan wojenny” … . Żukrowski, Przymanowski, Koźniewski, Kosiński, anonimowi rozmówcy … Wydajna praca z dnia na dzień, poprawa zaopatrzenia w pieczywo, mleko i mięso. Niech żyje wojna! – wtórował juncie chór zagrożonych komunistów i wszystkich małych ludzi. Dla nich poprawa sytuacji gospodarczej niezbędna jest do utrzymania osiągniętych przywilejów, a tu niestety granice „niezbędności” rozmijają się z granicami możliwości. Może to przykre, ale to właśnie „stan ciała”, a potem dopiero „potrzeby duchowe” jest motorem spontanicznych reakcji – ciała głodzonego, bitego, poniewieranego, lekceważonego, pogardzanego. Spontaniczność natomiast decydowała i decydować będzie póki co o naszej teraźniejszości. I jej władza boi się najbardziej i z nią się musi liczyć, ponieważ chce być władzą jak najdłużej. Wszystkie powojenne, „gorące” miesiące i ten „najcieplejszy” – Sierpień ’80, miały charakter niekontrolowanych wystąpień. Nie oprawione w żadne ramki najtrudniejsze były do opanowania i najbardziej kłopotliwe do wytłumaczenia, a jednocześnie cieszyły się największym poparciem społeczeństwa. Wszystkie demonstracje i protesty po 13 grudnia 1981 r., a brałem w nich udział, udane były do momentu, kiedy nie zostały rozszyfrowane i rozpracowane przez ZOMO. A nic nie jednoczy tak, jak wspólna niedola, patriotyczna pieśń i udana demonstracja, nawet jeśli okupiona została pewnymi ofiarami. Tej spontaniczności nie wykorzystał w 1956 r. Gomółka, nie wykorzystaliśmy jej po sierpniu 1980 r. również my. Nie zgadzam się w tym wypadku z Kisielewskim, który twierdzi, że robotnicy jako siła programotwórcza, proponująca nowy ustrój – zawiedli. Zgadzam się natomiast ze stwierdzeniem, że robotnicy świetnie „nadają się” do rozbijania ustroju, ale nie są zdolni do budowania na jego miejsce nowego porządku. Robotnicy jednak nie zawiedli, ponieważ nie na barkach robotników spoczywał ciężar budowania programu. To oni przygotowali nam, tzn. inteligencji, działaczom, doradcom wreszcie, przedpole do tworzenia nowych warunków naszego wspólnego życia, gotowi w każdej chwili do poparcia nieznanych, nie dyskutowanych lub spóźnionych niestety programów, w tym programów naprawy gospodarki proponowanych przez Kurowskiego, Wielowieyskiego, Bugaja i innych. Groźne i problematyczne wydają mi się więc tezy pomniejszające obecne znaczenie lub eliminujące wręcz z walki miliony ludzi choćby dlatego, że następny „Sierpień” też będzie przede wszystkim „robotniczy”, a problem znowu będzie polegał na tym, by nie przegapić „Września”. I co dalej? Pewnie zwrócimy oczy na Zachód. Zachód, który nie uczyni wiele poza wyznaczoną przez sowieckiego imperialistę granicę nieinterwencji. Potwierdzeniem niech będzie tragiczna niedziela 13-go grudnia. Zachodnie rozgłośnie swoje programy w całości poświęcają sprawom polskim. Spontaniczne reakcje i protesty we Francji, Anglii, we Włoszech, Szwajcarii, USA i wielu innych krajach. Sankcje, bojkot, noty protestacyjne, uchwały związkowych stowarzyszeń, organizacji międzynarodowych i zdecydowane stanowisko Polonii. Pokojowa Nagroda Nobla, doktoraty honoris causa, wyróżnienia, honorowe obywatelstwa. Komitety Solidarności we Francji, Szwecji, Szwajcarii, USA … A jednak oficjalne stanowisko Zachodu wyczuwalnie powściągliwe. Podtrzymujące na duchu szczere oburzenie zachodnich polityków jest wszystkim, na co możemy liczyć, choć marzy nam się choćby symboliczne wypowiedzenie „porządku jałtańskiego”. Czy w tej sytuacji wystarczy zwrócić błagalny wzrok na Zachód i czekać na cud? Nigdy nie popierałem postaw zachowawczych, nie ma też moim zdaniem sytuacji bez wyjścia. Niech więc Komitety Solidarności za Granicą i liczna Polonia zajmą się nie Polską, a Zachodem – dumnym, ale naiwnym, wolnym, ale zagrożonym. To ludzie wychowani na Wschodzie, a więc pod rządami „czerwonych”, najwięcej mają do powiedzenia o zagrożeniu ze strony cofającego się i gnijącego, tym bardziej więc wierzgającego i niebezpiecznego ruchu komunistycznego. Wasza obecność musi być widoczna, krzykliwa, natrętna! A my, mieszkający w Polsce? Nasza bogata historia, bliska i daleka, jest świadectwem naszej niezniszczalności, musi budzić i budzi podziw oraz zazdrość tych, którzy z Polakami i z Polską zetknęli się podróżując po naszym kraju. Zaszczepienie „polskiej zarazy”, przed którą zamknięto wszystkie lądowe granice, jest realne i nie takie znowu trudne. Każda zaraza ma pewną wspólną cechę – szybko się rozprzestrzenia. „Bójcie się gniewu człowieka spokojnego” - powiedział do mnie kiedyś szanowany pedagog. Naszym programem musi więc być także wzniecanie gniewu ludzi, którym nie dane było przeżyć Października, Czerwca czy Sierpnia.
 
Zacznijmy od „przeszczepu” specyficznych polskich „wyborów” w czerwcu 1984 r. Można powiedzieć, że powstały dwie „listy wyborcze” - oficjalna lista władzy i nieoficjalna „lista społeczna”. Jedna wydrukowana została w Domu Słowa Polskiego, druga – na powielaczu Podziemia Solidarnościowego. Jakoś nie pokrywały się również nazwiska kandydatów. Jedni „głosowali” sprawdzając się na liście (wrzucając kartkę papieru do urny), drudzy – omijając lokal wyborczy. Ale władza w 38-milionowym państwie, której podstawowym atrybutem jest blisko milionowy aparat represji, nie może przecież przegrać zorganizowanych przez siebie „wyborów”. Tym bardziej nie może przegrać w sytuacji, kiedy od 2,5 roku działa rozbudowane podziemie, kiedy regularnie odbywają się burzliwe protesty, kiedy wreszcie społeczeństwo jawnie demonstruje swoje niezadowolenie. A powodów jest niemało: co najmniej kilkadziesiąt śmiertelnych ofiar stanu wojennego, sadyzm i bezkarność „stróżów porządku publicznego”, bezprawnie więzieni, zarówno ci z wyrokami jak i bez wyroków, potężne zadłużenie grożące niewypłacalnością, a wszystko przy równoczesnej, nieprawdopodobnej wręcz arogancji i pogardzie, w tak charakterystyczny i bezpardonowy sposób prezentowane przez rzecznika prasowego Rządu Jerzego Urbana. Dotychczasowe powojenne fałszerstwa wyborcze sprowadzały się do podawania wyników przy frekwencji bliskiej 100%. Tym razem, w 1984 r., władza roztrąbiła na cały świat, że poparło ją 75% „dojrzałego i odpowiedzialnego” społeczeństwa. Tymczasem niedemokratyczne, niewolne i nierówne wybory spotkały się z powszechnym bojkotem na niespotykaną dotychczas skalę. Nie tak łatwo było wypaczyć coś, co tak bardzo odbiega od wcześniejszych założeń. Napocili się więc członkowie Komisji Wyborczych, by sprostać zadaniu. Naciągane 75% biorących udział w głosowaniu to już klęska władzy, a prawdziwą klęską było to, czego władze sobie tak bardzo życzyły – koperty wrzucane do urn. Często były to koperty puste, ale jeszcze częściej opisane przeróżnymi symbolami, np. „Solidarności Walczącej” lub epitetami nie nadającymi się do przytoczenia. To głosy nieważne tych, którzy jednak poszli na wybory, ale pamiętali, że najsprawiedliwszym sędzią jest nasze sumienie. Znamienne jest to, że księża i najwyżsi dostojnicy kościoła nie wzięli udziału w tych wyborach.
Tekst (przytoczone skróty) napisałem w 1984 r., w roku „wyborczym”, w oparciu o oryginalne, odręczne zapisy moich wspomnień z pierwszych dni stanu wojennego. Obydwa rękopisy są dla mnie dzisiaj bezcenną pamiątką.
 
Dotychczas opublikowaliśmy:
 
Marek Gajowniczek - "Cierpliwość"
Andrzej Kordas - "Powielacz"
Yuhma - Kolejna tajemnica WRON





Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.