Łukasz Pijewski: "Kalendarz rodzinny - rzecz bezcenna" cz. I
data:10 grudnia 2012     Redaktor: AlicjaS

W szkołach zmuszano mnie do nauki historii z podręczników autorstwa różnych apologetów marksistowskiej gnozy — na przykład Heleny Michnik, współautorki tandetnego podręcznika do historii dla licealistów (Historia Polski do roku 1795, 11 wydań!), od czerwonego koloru okładki potocznie nazywanego „cegłą”, który jest znakomitą egzemplifikacją manipulowania historią Polski przez reżim komunistyczny. Tego typu manipulacje są zapewne przyczyną kłopotów tak wielu rodaków z historią ojczystą.

sxc.hu

Przeminął listopad, który otwierają dni modlitw za dusze zmarłych i który jest dobrym czasem do pielęgnowania wspomnień.

Pewnego depresyjnego popołudnia 1982 roku wiał zimny i porywisty północny wiatr. Wracając z teatru do domu, wstąpiłem do antykwariatu znajdującego się wówczas przy łódzkim Placu Wolności.

Książka wiąże się przede wszystkim ze sferą pamięci człowieka. Jest znakomitym narzędziem pozwalającym kruchą i często zawodną pamięć ludzką utrwalać i multiplikować. Jej istnienie stanowi skuteczną zaporę przed przeraźliwymi w skutkach manipulacjami pamięcią, dokonywanymi często w niecnych celach przez figury niemoralne i bezbożne, o nihilistycznej mentalności. Ten, kto chce zniszczyć jakiegoś człowieka, stara się przede wszystkim unicestwić lub zmanipulować jego naturalną pamięć. Niemcy, w okresie opętania przez demona nazizmu, czy Rosjanie i ich poplecznicy, opętani przez biesa komunizmu, nie tylko niszczyli książki, ale posuwali się do aktów ludobójstwa (genocidum atrox), z premedytacją mordując tysiące czytelników książek m.in. w Katyniu, Auschwitz, Miednoje, Dachau, Mauthausen, Charkowie i w tylu innych miejscach świata.

W szkołach zmuszano mnie do nauki historii z podręczników autorstwa różnych apologetów marksistowskiej gnozy — na przykład Heleny Michnik, współautorki tandetnego podręcznika do historii dla licealistów (Historia Polski do roku 1795, 11 wydań!), od czerwonego koloru okładki potocznie nazywanego „cegłą”, który jest znakomitą egzemplifikacją manipulowania historią Polski przez reżim komunistyczny. Tego typu manipulacje są zapewne przyczyną kłopotów tak wielu rodaków z historią ojczystą.

Owego pamiętnego popołudnia wokół mnie toczyła się szara i beznadziejnie ponura historia PRL — tłumienie Solidarności, upokarzająca i złowieszcza groteskowość wielkich uszu i wydętych warg J. Urbana, rzecznika zmilitaryzowanego aparatu partyjnego w Polsce — lecz tamte chwile między półkami z książkami były dla mnie wiosną zainteresowań historycznych. Jak dawni Grecy, którzy odkopując garnki z młodym winem na obrzędy trackiego Dionizosa, upijając się nim i uprawiając sekretne sztuki maski i gry potrafili wcielać się w kogoś innego, tak mnie stare, pożółkłe, antykwaryczne wydawnictwa pozwolały stać się na moment kimś innym. Teatr pamięci. Dzięki nim mogłem przenieść się w inny czas, inny wymiar, odwiedzić nieistniejące już miejsca, spotkać nieżyjących już ludzi... dawały oddech wolności… Jednocześnie zrozumiałem, że wydarzenia historyczne opowiadające o przeszłości leżą często u podstaw wydarzeń teraźniejszych i można, a nawet trzeba, patrzeć na nie przez pryzmat otaczającej nas rzeczywistości, nie należy zaś traktować ich jako oderwanych od tu i teraz nic nieznaczących strzępów, które po prostu odkreśla się jakąś grubą krechą niepamięci. To wymuszanie niepamięci stwarza straszną hydroidalną[1] sytuację trupa w szafie, wobec której, jak odnoszę wrażenie, postawieni zostali obecnie wszyscy Polacy. I od której, jak św. Jerzy od smoka, muszą się uwolnić.

Tamto chłodne popołudnie w antykwariacie, które spędziłem, czytając i przeglądając stare druki i gazety, dawne mapy, karty pocztowe, rysunki i dokumenty, otworzyło mi oczy na zupełnie inne oblicze historii. Pamiętam wzruszenie na widok nazw i miejsc wydań. Do dziś mam kilka dramatów Sofoklesa wydanych w języku greckim „We Lwowie nakładem Towarzystwa Nauczycieli Szkół Wyższych a w Warszawie u E. Wende i Ska rok 1913” czy Wojnę chocimską Wacława Potockiego „We Lwowie nakładem Towarzystwa Pedagogicznego rok 1898” lub Wybór poezji Władysława Syrokomli wydanych w Wilnie–Lidzie–Oszmianie–Wilejce (!!!) w 1923 roku”. A nawiązując do historii, to od razu wpadł mi w ręce podręcznik prof. Jana Dąbrowskiego „Historia dla IV klasy gimnazjów z licznymi ilustracjami w tekście” wydany u K. S. Jakubowskiego we Lwowie w 1937 roku. Oglądałem fotografie II Brygady Legionów w Karpatach zimą 1914/1915; pozycji I Brygady nad Styrem, okopów polskich podczas walk z Ukraińcami w 1918/1919 czy wkroczenia wojsk polskich do Kijowa, naczelnika państwa Józefa Piłsudskiego, który wraz z prezesem Rady Ministrów Ignacym Paderewskim wychodził z katedry św. Jana po mszy św. z okazji otwarcia Sejmu ustawodawczego RP, co mogło się skojarzyć ze słynnym obrazem Jana Matejki „Uchwalenie Konstytucji 3 Maja” etc.

To była zupełnie inna Polska niż ta, która mnie tamtego dnia otaczała.

Tak za pośrednictwem starych książek, będących świadkami i dokumentami przeszłości, zrodziła się moja amor fati — namiętność studiowania przeszłości i ludzkich losów. Zanim w mojej rodzinie nauczono się czytać (miało to miejsce gdzieś w drugiej połowie XVIII wieku), przez dziesiątki lat przodkowie siedzący w lasach nad rzeczką Mokrzową, we młynie o wdzięcznej nazwie Siczek, nie mieli w zasadzie potrzeby bezpośredniego, osobistego korzystania z książek. Z książkami, a właściwie z księgami — liturgicznymi czy parafialnymi — stykali za pośrednictwem księży. Prócz ksiąg było też pewne urządzenie mnemotechniczne, które pozwalało zapamiętać cały uniwersalny bieg rzeczy w Rzeczpospolitej, ujęty w karby prastarego chrześcijańskiego ordo ecclesiasticus, czyli szeroko rozumianej reguły Kościoła — był to kalendarz. Kalendarza wszyscy uczyli się na pamięć i co zapamiętali, stosowali w życiu. Robili tak i biedni, i bogaci; i chłopi, i mieszczanie; i szlachta, i magnaci – wszyscy uważający się za chrześcijan, niezależnie od wyznania — i łacinnicy, i unici; i lutry i ortodoksy, nawet miejscowi pejsaci żydzi — choć mówili po swojemu — kalendarz, czy też jak wówczas powiadano minucye, ogólnie znać musieli. Mawiano zatem „to i to wydarzyło się na św. Jakuba” czy „na świętego Marcina” albo też „około świąt Bożego Narodzenia”. Oczywiście, prócz, nazwijmy to, kościelnej czy raczej duchowej nauki ujętej w karby kalendarza, niezbędna była także praktyczna nauka techniczna — życiowe ratio agendi, czyli to się robi tak, a tamto inaczej, do tego zabieraj się wtedy to a wtedy, a nie spóźnij się, bo spaprzesz — która sprawiała, że było i co do przysłowiowej gęby włożyć, i można było różne inne ziemskie potrzeby a i zbytki zaspokoić.

Będąc młynarzami a poniekąd i wieśniakami żyjącymi z uprawy ziemi czy hodowli, znali się praktycznie na dwóch przynajmniej rzeczach. Pierwsza dotyczyła użytkowania pól, łąk i lasów, zwierząt, ryb i ptaków. W głowach gromadzono więc przez pokolenia wiedzę dotyczącą orania, bronowania, zasiewania, kopania rozmaitych gruntów: gliniastych, ilastych, piaszczystych, rumoszowych, lessów, bielic, mad, redlin i czarnoziemów, a nawet podmokłych torfowisk. Wiedzy o ziemi towarzyszyła znajomość roślin siewnych jarych i ozimych — jęczmienia, owsa, pszenicy, żyta, gryki, prosa, maku, łubinu; roślin okopowych — buraków, rzepy, marchwi, pietruszki, selera, słonecznika itd., następnie oczywiście technik ich zbierania i gromadzenia oraz dalszej obróbki: żęcia, wiązania, zrywania, młócenia, mielenia itd.; i jeszcze hodowli zwierząt — świń, krów, kóz, królików — i hodowli drobiu — kur, kaczek, gęsi, indyków, perliczek — i wreszcie pszczelarstwa, a w okolicach, które zamieszkiwali właściwie bartnictwa. No i jeszcze zielarstwa, co ból uśmierzyć pozwalało i pomoc, gdy kto słabował, niosło.

Druga dziedzina ich wiedzy była sekretna i dotyczyła wody i obsługi wodnego młyna, więc znajomości hydrotechniki — budowy kanałów i stawów, zmieniania biegu strumieni oraz technik spiętrzania wody — budowy jazów, tam, śluz, upustów, rynien, stopni wodnych, mostów, przęseł jazu, i wreszcie mechaniki urządzeń mielących, a także gatunków mąk, otrębów, kaszy itd., itd…

Do starannie zapamiętanego kalendarza włączano zatem różne dodatkowe i ważne informacje w formie przysłów i sentencji w rodzaju „dzień świętego Kazimierza resztki zimy uśmierza” lub „na świętego Kazimierza zima do morza zmierza” (4 marca). Ważny był dzień św. Józefa (19 marca), gdyż „Święty Józef Oblubieniec otwiera wiośnie gościniec”, a że wiedziano dobrze, iż jare – owies i pszenicę – trzeba siać „na świętego Józefa”, zatem mówiono „kto w marcu siać nie zaczyna, dobra swego zapomina”. Obserwowano uważnie zmiany pogody i mówiono: „gdy dzika gęś w marcu przybywa, ciepła wiosna bywa” (przeloty gęsi gęgawej/Anser anser odbywają się w okresie luty – marzec, jaja składa w okresie marzec – kwiecień), „w marcu śnieżek sieje, a czasem słonko grzeje”, czyli inna wersja charakterystycznego powiedzenia „w marcu jak w garncu”, obok „kwiecień plecień bo przeplata, trochę zimy, trochę lata”. Wielki chrzciciel Polski św. Wojciech (23 kwietnia) związany był z polskimi bocianami: „na świętego Wojciecha pierwsza wiosny pociecha”, „kle, kle, Wojtuś, kle, kle”, „na święty Wojciech jajko zniesie bociek”. Górale dodawali: „jeśli na święty Marek (25 kwietnia) deszcz idzie, to i na kamieniu owies wzejdzie”. Dla rolników ważni też byli święci Stanisław, Zofia, Urban, ponieważ: „Święty Stanisław (11 kwietnia) len sieje, a Zofia (15 maja) konopie, Urban (19 maja) zaś jęczmień i owies każe kończyć chłopie” i śmiano się: „kto sieje jęczmień na Urbana, będzie pił piwo z dzbana”. Ten ostatni cieszył się dużą popularnością i był również patronem właścicieli winnic, winnej latorośli, ogrodników, rolników i dobrych urodzajów, a w dzień św. Urbana błogosławiono pola. Święta Zofia jest patronką zjawiska klimatycznego (charakterystyczne dla środkowej Europy) zwanego „zimną Zośką”. W dalszej części kalendarza pamiętano, że dożynki odbywają się tradycyjnie „na Matkę Bożą Zielną” (Wniebowziecie NMP – 15 sierpnia), a siewy zbóż ozimych najpóźniej „na świętego Mateusza” (21 września – ante Octobrem!). Mawiano też „od Świętego Marcina (11 listopada) zima się zaczyna”. Zaś sprawy nowe, niewiarygodne, które nie mogły się zdarzyć, ośmieszano zwrotem „na święty Nigdy”. Cały zasób tej praktycznej wiedzy o rolnictwie i przyrodzie tkwiący w głowach młynarzy z Siczka musiał być zaiste ogromny. Od tamtego czasu wszystko to całkowicie się zmieniło! Dzisiaj upływ czasu szacujemy całkiem inaczej — „kliknij w ikonkę kalendarz”.

Od pewnego momentu prowadzić zacząłem sekretny rodzinny kalendarz, który zaczął z czasem nabierać charakteru rodzinnego archiwum — czegoś w rodzaju starodawnego silva rerum. Dla mnie jest on rzeczą bezcenną. Gdy 12 grudnia, w dzień w Kościele katolickim przynoszący wspomnienie Najświętszej Maryi Panny z Guadalupe, zajrzy ktoś w jego karty, prócz zapisków o wydarzeniach rodzinnych, które tu pominę, będzie mógł czytać o mniej więcej 80 lub 90 wydarzeniach, które rozegrały się w dalszej lub bliższej przeszłości w Ojczyźnie i krajach ościennych. Dla czytających moje słowa niektóre z nich wynotowałem poniżej. Zacznę od Jagiellonów, którzy są mi bliscy niejako rodzinnie, gdyż za panowania tej wielkiej dynastii jedna z gałęzi mojego drzewa genealogicznego pojawiła się na kartach historii. Jest więc w moim kalendarzu informacja o koronacji w wawelskiej katedrze w 1501 r. Aleksandra Jagiellończyka, Wielkiego Księcia Litewskiego, na króla Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Ta uroczystość pozwala zadumać się nad dziejami Jagiellonów, a szczególnie nad losami potomstwa króla Kazimierza Jagiellończyka. Koronacja Aleksandra była wydarzeniem o tyle istotnym, że przywracała zerwaną po śmierci jego ojca unię personalną między WXL a Koroną. Za panowania Aleksandra ujawniać się zaczęła coraz wyraźniej agresywna polityka Księstwa Moskiewskiego w stosunku do zachodniego sąsiada. Przejawem jej była wojna na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej, która toczyła się w dwóch etapach między Litwą a Moskwą od 1492 r. do rozejmu zawartego w Moskwie w marcu 1503 r. W jej efekcie Litwa utraciła 1/3 swego terytorium, a granica między Moskwą a Litwą, która jeszcze parę lat wcześniej przebiegała na wschód od Kurska i Wiaźmy, teraz przesunęła się na linię Smoleńsk – Kijów. Z jednej strony położyło to na pewien, zresztą krótki czas, kres idei suwerenności i samodzielności litewskiej w prowadzeniu polityki zagranicznej. Z drugiej strony państwo moskiewskie uzyskiwało kontrolę nad środkowym biegiem Dniepru, co dawało mu dobrą pozycję do dalszej ekspansji na tereny WXL. Można rzec, że ekspansja ta zakończyła się w 1945 roku wchłonięciem całości WXL przez Rosję (ZSRS). Rok 1989 zawiesił, a nawet odwrócił, ten moskiewski ekspansjonizm. Co będzie dalej? Czy to tylko stan chwilowy? Niech czytelnicy sami osądzą.

CDN



[1] Słowo „hydroidalny” jest przymiotnikiem utworzonym od rzeczownika „hydra”, który w średnich wiekach romańskich symbolizował śmierć, piekło i szatana (hydrus significat mortem et infernum – napisano w Physiologusie).






Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.