Nieulękły w dążeniu do Prawdy
data:15 października 2012     Redaktor: GKut

14 października odszedł na zawsze pan Janusz Krasiński. Kto czytał Jego powieści i  opowiadania, wie, jakiej klasy był to pisarz. Na portalu Solidarni2010 wielokrotnie zamieszczaliśmy wywiady z panem Januszem, fragmenty Jego utworów, Jego wypowiedzi…

 
 
Poniżej zamieszczamy Traktat, który Autor wygłosił w czerwcu 2010 roku, gdy odbierał piękną i ważną dla Niego nagrodę im. Piotra Skórzyńskiego - „Opoka- Nieulękłym w dążeniu do Prawdy”.
 
                                             „Nieulękli w dążeniu do prawdy”
 
To bardzo piękna sentencja dla orderu i wielki zaszczyt taki order otrzymać. Przyznano mi go decyzją kapituły Stowarzyszenia im. Piotra  Skórzyńskiego "Opoka" i czuję się tym zaszczycony. Tym bardziej, że równocześnie medal ten wręczono ludziom wielce zasłużonym: Andrzejowi Cieleckiemu i, pośmiertnie, Annie Walentynowicz. Lecz zaraz refleksja: Czy aby godny jestem tego zaszczytnego wyróżnienia? Bo prawdę mówiąc, ja się niemal bezustannie bałem. I chyba mało kto najadł się w życiu tyle strachu co ja. Bałem się bombardowań w czasie oblężenia Warszawy, okropnie! Bałem się wpadki i tortur na gestapo, gdy za okupacji, uczeń siódmej klasy, rozklejałem ulotki „Hitler Kaputt”. W czasie Powstania Warszawskiego bałem się przeskoczyć przez ulicę, żeby nie dostać serii z karabinu maszynowego. W Auschwitz strach o matkę, którą i tak zapędzono z Żydami do komory gazowej. A w czasie „marszu śmierci” z obozu koncentracyjnego Hersbruck-Flossenburg do Dachau bałem się, że upadnę z głodu i esesman mnie zastrzeli. Bać się przestałem dopiero po wyzwoleniu obozu w Dachau przez armię amerykańską, ale tylko przez dwa lata, w strefie okupacyjnej Niemiec.
Po powrocie do kraju w 1947-ym zacząłem bać się ponownie. Nie udało mi się wrócić na Zachód. Moja próba ucieczki morzem z PRL- u zakończyła się aresztowaniem przez organa Informacji Wojska Polskiego pod zarzutem szpiegostwa. Przyszedł czas na strach przed torturami, których przeraźliwe odgłosy dobiegały mnie z pokojów śledczych, a których wobec mnie, na szczęście nie zastosowano. Lecz po ukończonym śledztwie nowy strach, strach przed wyrokiem śmierci. A straszył nim prokurator Albin. "Albin" - tak figuruje w mym akcie oskarżenia, imię to, nazwisko, czy ksywa? Sąd łaskawszy, biorąc pod uwagę młody wiek (19 lat) oraz to, że w czasie okupacji zostałem zdemoralizowany - skazał mnie na piętnaście lat. Odsiedziałem z tego dziewięć.
Strach w celi, to strach przed kapusiem. Człowiek coś klapnie, kapuś doniesie - karcer. A tam tylko w koszuli, zimno, podleją wodą, zapalenie płuc, więzienny szpital, a w sąsiedztwie „pawilon trzynasty”, skąd furką na cmentarz.
Jesień 1953 roku, to rok mojego debiutu. Tam właśnie, w celi w Rawiczu, debiutowałem na tabliczce z chleba pomazanej skwarkiem i posypanej proszkiem do zębów. Poza rysikiem, to jest zaostrzoną zapałką, innych przyborów do pisania nie było. Zacząłem pisać prozą, w odcinkach, zaraz po przeczytaniu zacierając proszkiem, żeby móc pisać ciąg dalszy. Znacznie łatwiej z wierszami. Mieszczą się na tabliczce, a przed zatarciem można nauczyć się ich na pamięć. Debiut mój nie został dostrzeżony i całe szczęście. Gdyby dotarł do wiadomości Wydziału Specjalnego, nie ominęłaby mnie „szatańska miłość”, czyli betonowe łoże w karcerze. Bałem się, ale pisałem: „Tu Workuta, tu Workuta! Płyną głosy po kolczastych drutach. Tu Kołyma, tu Kołyma! Tłumi głos śnieżna zadyma...” Pisałem i uważając, z kim siedzę, czytałem to kolegom w celi. Nikt nie doniósł.
Po wyjściu z więzienia, co za satysfakcja! Mogę pisać o tym, co widziałem i czego doświadczyłem w ubeckich kazamatach! Debiutuję ponownie w „Po prostu” wyniesionym w pamięci wierszem „Karuzela” i w Przeglądzie Kulturalnym, napisanym już po wyjściu opowiadaniem „Potworek”. O moje więzienne opowiadania ubiegają się najrozmaitsze redakcje. Październikowe nastroje, wolność słowa, wydaje się, że to koniec moich lęków. Rozzuchwalony składam tom więziennych opowiadań w PIW. Też się wybrałem...! Dyrektorem państwowego wydawnictwa zostaje zdjęty właśnie ze stanowiska dyrektora Wydziału Śledczego na Mokotowie, postrach politycznych więźniów słynnej „dziesiątki”, pułkownik Różański. „Październik, mówią mi w wydawnictwie, skończył się w listopadzie.” Tom mych więziennych opowiadań nigdy się nie ukaże. Zgnębiony, zdesperowany robię coś, czego może nie powinienem. Wydaję je jako opowieści z frankistowskiej Hiszpanii. Ale to nie chęć przypodobania się władzy, to rozpaczliwy gest przemycenia prawdy! Czytelnik znał już z gazet nie jedno z tych opowiadań i byłem pewny, iż domyśli się, że inne zatrzymała cenzura. Jednak nie zupełnie udało się ją oszukać. Wysoki urzędnik z PSL-u, w jednym z wydanych opowiadań, zamiast pięćdziesięciu pesetos, znajduje polskie pięćdziesiąt groszy. Dzwoni do wydawcy: „Czy autor był w Hiszpanii?” „Nie, w Hiszpanii nie był - odpowiada zaskoczony redaktor. - Ale był w więzieniu.” Ha...! Zakpił sobie z cenzury! Grozi mu za to zakaz druku. Ale jakoś przyschło i po strachu. Lecz uczucie niesmaku: Przez chytrość zdradziłem prawdę! Nigdy więcej!
Reportaż, napisać reportaż! Ale jak to się robi? Sięgam po reportaże Kischa, klasyka tego gatunku, czytam: „Napisz  to Kisch!” A co, ja nie napiszę?! Choć po dziewięciu latach więzienia nie mam zielonego pojęcia o tym skomunizowanym kraju. Nie odróżniam Komitetu Partii od urzędu Rady Narodowej, a informacja, że coś mieści się tuż za CPN-em nic mi nie mówi, bo nie wiem, co to jest CPN i wiele innych rzeczy. Za to wrażliwość więźnia, odkrywam na nowo świat. Tramwaj piszczący na zakręcie, pociąg na moście, główka kapusty na straganie, słonecznik w ogródku za sztachetami, niewiarygodne, niewiarygodne przeżycia! Tyle lat nie widziałem tego na oczy! Teraz muszę nauczyć się nazwać to, znaleźć na to słowa! Wyprawy w teren: Jadę opylać lasy przed osnują gwiaździstą, wiślaną barką spławiam cukier do Gdańska, schodzę do kopalin białej glinki, z której powstają piękne dzbanuszki, jako konwojent jadę w transport z bydłem do rzeźni... Piszę tylko o życiu, nie silę się na prawdę. Ale gdy pisze się tylko o nim, to prawda wdzięczna sama przychodzi. Moje reportaże to w post stalinowskiej rzeczywistości rewelacja. Bo jak to pisać tak zwyczajnie bez krytyk, nagan, pochwał, instruktaży na drodze do socjalizmu? I niespodzianka! Za tom „Przerwany rejs „Białej Marianny” nagroda „Sztandaru Młodych” i wydawnictwa „Iskry”.
Potem jest radio, tuba reżimowej propagandy. Jak się tam zmieścić z moją obsesją prawdy? Ale to nie redakcja publicystyki. Słuchowiska - zupełnie obcy mi gatunek! Zamiast zapierających dech w piersiach widoków odzyskanego świata, jedynie jego odgłosy, zamiast spienionych potoków, lśniących rzek, szum wody, zamiast szybujących ptaków - trzepoty skrzydeł, świergoty. Tak mam pisać! Ale w radiu można coś przemycić.
„Czapa, czyli śmierć na raty”, słuchowisko o dwu skazanych na śmierć pospolitych mordercach. Nie mogłem inaczej. Lecz to protest przeciw stosowaniu kary śmierci, przeciw morderstwom dokonywanym w majestacie prawa na więźniach politycznych, moich więziennych towarzyszach! Dzięki formalnemu wybiegowi, już jako sztuka teatralna poleciała po całym świecie: od Hiszpanii, Anglii, Francji, Niemiec, Węgier - po Japonię i Meksyk. La Corbatta, czyli Czapa, ze wzglądu na znaczną przestępczość w Mexico City, tam szczególnie była ceniona. Natomiast w PRL- u, potępiana, ścigana, zdejmowana ze scen.
Fermentująca w duszy prawda, kategoryczny imperatyw przekazania jej innym, jest silniejszy od towarzyszących temu lęków. „Śniadanie u Desdemony” to proces stalinowski. Towarzysz Gomułka, też były więzień ubecji, ale na wieść, że w teatrze coś podobnego, mógłby dostać apopleksji, więc sposobem: Powracający z więzienia wczesnym rankiem mąż zastaje w domu żonę, ale także przyjaciela. Przeprowadza śledztwo, wytacza przyjacielowi proces, taki właśnie stalinowski. Wyrok to uderzenie w twarz. Ale to niesprawiedliwe! Żona, gdy mąż siedział, naprawdę była Desdemoną, a skazany przyjaciel przyczynił się do zniesienia przyjacielowi kary śmierci. Nędzna namiastka  procesów, ale bilety na sztukę, w ramach krzewienia masowej kultury, rozprowadzone w zakładach pracy, skąd nikt nie przychodził. Tymczasem przed kasą kolejka i tłusty napis: „Wszystkie bilety sprzedane”. W czasie stanu wojennego sztukę wystawiła w Paryżu i zagrała w niej główną rolę Silvia Monfort. Prawda o Polsce czasów komunizmu łatwiej dostępna w obcym języku.  
Szczęścia, zrobienia międzynarodowej kariery, nie miał „Filip z prawdą w oczach”. Biedny koń, tropił i wykrywał małomiasteczkowe afery, urzędników-złodziejaszków, a powożąca koniem nieulękła stara kobieta przekazywała to do prasy. Za głoszoną prawdę Filip został żywcem spalony w swej stajni, a jego właścicielkę postawiono przed sądem o podpalenie. Słuchowisko doczekało się premiery w teatrze w Nowej Hucie, ale tylko tam. Reżyserowała Irena Babel. Nikt więcej nie ośmielił się tego wystawić. Mówię o tym, bo to symbol losów każdej prawdy.
A skoro już przy niej jestem, to wspomnę o dwu moich adaptacjach na teatralną scenę. Podjąłem się ich jedynie ze względu na tak rzadką w literackich dziełach PRL- u obecność prawdy. „Wesele raz jeszcze” Marka Nowakowskiego - ponura, beznadziejna smuta najlepszego z systemów. I po raz pierwszy w historii PRL-owskiego teatru - ksiądz na scenie! I nie jakiś czarny charakter, a zwykły sługa boży. Piękne, choć posępne przedstawienie, zjechane przez krytyków. ( reż. Roman Kordziński)  
W moich słuchowiskach, a potem w sztukach, zagrają najwięksi aktorzy: Tadeusz Fijewski, Gustaw Holoubek, Jan Matyjaszkiewicz, Tad. Łomnicki, ... Seweryn, Halina Mikołajska, Gordon-Górecka, tragiczną śmiercią zmarły pod Smoleńskiem Janusz Zakrzeński i wielu innych...  
Następna adaptacja to „Obłęd” Jerzego Krzysztonia. Prawdziwy obłęd, lecz w ścisłych karbach intelektu! „To nie Amerykanie wylądowali pierwsi na księżycu! - wykrzykuje jeden z jego bohaterów. - To my, Polacy zatknęliśmy tam nasz sztandar na lancy!” Autor znękany narodową megalomanią, narodowymi wadami, niewybaczalnymi historycznymi błędami, lecz chory na Polskę, po powrocie z domu obłąkanych zwrócił się do mnie o dokonanie adaptacji. Długo szukałem na nią scenicznego pomysłu, Jerzy nie doczekał się, wyskoczył przez okno z czwartego piętra. Prawdę, którą przekazywał w swej trzytomowej powieści udało mi się przenieść na scenę dopiero po jego śmierci. Sto przedstawień w Teatrze Polskim w Warszawie. O, jak żałuję, że nie widział przedstawienia i że nie spotkał tego żołnierza, którego ja spotkałem, a który stracił nogę w bitwie pod Kołobrzegiem i właśnie stamtąd, z Kołobrzegu przyjechał specjalnie, aby zobaczyć tę sztukę.
„Romans łączniczki” to monolog z drugiego domu. Jest czas Solidarności, w sali nie rozwiązanego jeszcze Związku Literatów czyta  Grażyna Barszczewska. Miłość młodej łączniczki do starszego oficera w czasie Powstania Warszawskiego. Po zwycięskiej wojnie oboje na Mokotowie, na „dziesiątce”, na pawilonie pułkownika Różańskiego. Grażyna czyta, cisza na sali, podchodzi do mnie jakiś brodacz. „Niech pan wejdzie na mównicę i powie, że odbył się zamach na naszego papieża, Jana Pawła II. On żyje, ale jest ciężko ranny.” „Co pan! - mówię. - Jak ja mogę powiedzieć coś takiego?! Jeśli pan coś wie, niech pan sam tam wejdzie.” Wszedł, przerwał czytanie Grażynie i ogłosił. Ktoś z Solidarności wybiegł, aby sprawdzić wiadomość. Była to niestety prawda.  
Stan wojenny, to nie tylko tafla lodu na piersiach, ale też jakby rykoszet moich wspomnień ze stalinowskiego okresu. Znowu wywlekają ludzi z domów, wyłapują na ulicy. Podnieca mnie to twórczo. Rozdział z książki pisanej do szuflady niosę na spotkanie autorskie na Skaryszewskią do ojców Pallotynów. W stanie wojennym spotkania dozwolone są w kościołach, jednak trochę strach. Fragment z celi na Mokotowie bardzo dramatyczny, a dom na Skaryszewskiej cały ze szkła. Wolałbym, żeby mnie nie widziano, nie słyszano, a ksiądz Jan Pałłyga mówi: „Nasz dom przezroczysty, żeby było jasne, iż niczego nie ukrywamy.” Czyta Gustaw Holoubek, ale tylko do połowy. Druga połowę zostawia mnie.  
Pierwszy tom późniejszej tetralogii „Na stracenie” to pierwsze lata stalinizmu w Polsce. Obecnie stan wojenny, ukrywam się z pisaniem. Wyjeżdżam samochodem na wieś. Przy drodze, na rogatce zatrzymuje mnie milicja, wojsko. Zaglądają do bagażnika, maszyna do pisania! A gdzie ulotki?! „Ja jestem pisarzem” - i okazuje legitymację rozwiązanego związku. Ano w porządku! I już przychylniej: „A co się pisze, panie pisarzu?” „Powieść.” „O czym?” „O Hermaszewskim, naszym kosmonaucie.” Kłamstwo, ale udało się! Życzą mi powodzenia. Lecz kiedy do mej wiejskiej chaty wpuszczam nieopatrznie obcych majstrów- cieślów, a jeden z nich bacznie przygląda się maszynie z wkręconym w nią papierem, struchlałem. Doniesie, wpadną, zabiorą prawie ukończoną książkę! Nie doniósł. Nazajutrz przyjechała żona, Barbara, z prowiantem z Warszawy. Bo w gminnym sklepiku tylko chleb razowy i naboje do syfonu. Więc niosła w plecaku: pulpety, weki, ruskie pierogi, wszystko własnej roboty, trzy kilometry przez las. No, wreszcie trochę weselej!  
Niepodległość to pewność, że dzieło powstałe w takim lęku, z tak pielęgnowaną w nim prawdą, znajdzie należyte uznanie. Ale z takim garbem prawdy...! Nie wracam już do ubeckich więzień, są nowe tematy napawające nie mniejszym lękiem. Śmierć na schodach  trzynastoletniego Romka Strzałkowskiego w czasie wydarzeń poznańskich, morderstwo księdza Jerzego Popiełuszki wiezionego na  śmierć w bagażniku. Sprawy niby znane, obecne w prasie, w radiu, telewizji, pisało o niech nie jedno dziennikarskie pióro, ale ja wiem, że moje opisy dadzą zbyt przerażający obraz. A tego się nie lubi.
Prawda kole, autor przezornie zepchnięty na margines. No, trudno przeskoczyć grubą kreskę. Kilka nagród za pierwsze, potem za kolejne dwa tomy, ale jakoś w milczeniu, jakby w strachu przed nadaniem im rozgłosu. Dla mnie może to i satysfakcja. Bałem się pisząc, teraz mnie się boją! No, może nie tak bardzo, ale też i nie wszyscy. Drugi program Polskiego Radia nagrywa moje „Wspomnienia ze współczesności”. Kilka obszernych wywiadów w niektórych gazetach i kilka znakomitych recenzji znanych krytyków, lecz generalnie, lepiej przemilczeć!
Ale to też nie łatwo. Niektórzy się burzą. Świadek najnowszej historii z takim ładunkiem prawdy o niegodziwych czasach, a recenzje z jego książek toną w natłoku bieżących wydarzeń! Co z tego dociera do szerszej świadomości? Więc film! Dokumentalny. Kręci go pani Joanna Żamojdo, realizuje Czołówka. Porywają mnie, wiozą. I znów jestem tam, skąd udało mi się ujść z życiem: Oświęcim, kamieniołomy w Hersbruck, droga „marszu śmierci” spod Norymbergii do Dachau, stuosobowa niegdyś cela na Mokotowie, gdzie mszę świętą odprawiał ksiądz Czajkowski, ale nie ten z ostatnich łamów prasy. Wronki, Rawicz to już tylko zdjęcia obiektów, gdzie chory na gruźlicę musiałem poczekać na śmierć Stalina, żeby otrzymać rezerwowaną dla kapusiów streptomycynę i gdzie dla zabicia czasu uczyłem się gry na fortepianie na klawiszach wyrytych gwoździem na blacie więziennego stolika. W takim tle opowiadam, co przeżyłem. A więc są jeszcze inni „nieulękli w dążeniu do prawdy”. Gdyby nie oni, nie byłoby po mnie śladu. Po mnie i po mojej drodze życia, którą przeszło lub też, na której padło setki tysięcy Polaków.
Dziękując, raz jeszcze kapitule "Opoki" za tak niezwykle zaszczytne wyróżnienie, pragnę przypomnieć, że Piotr Skórzyński, patron przyznanego mi orderu, rozstał się z życiem, gdyż nie znalazł zrozumienia tam, gdzie powinien je znaleźć. Często też nie mogli go znaleźć inni niezależni twórcy. Prawica, ale nie tylko polska, także międzynarodowa, nie docenia znaczenia kultury. A ideolog anty - stalinowskiego komunizmu, Gramsci, więziony przez Mussoliniego, bliski już śmierci, pisał z celi do swoich partyjnych towarzyszy: „Kultura, przede wszystkim kultura, durnie!” To cytat, ale wart zapamiętania. Kultura niewiele obchodzi polityków. Także tych mi bliskich. Są pewni, że wyborcze hasła wystarczą do zyskania sobie wyborców. Łudzą się. Trafią nimi do swych sympatyków, ale nigdy do zapiekłych, zindoktrynowanych umysłów. Zaś doraźne zwycięstwo, gdy się zdarzy, utrwalić może jedynie kultura. Bez niej jest ono jak szczęśliwie rozkwitły dmuchawiec. Zdmuchnie go pierwszy fałszywy prorok gębą pełną kłamliwych obietnic, chwytliwych frazesów.
Co do mnie, nie jestem członkiem żadnej partii. W każdej z nich znajduję wartościowych ludzi, z niektórymi się przyjaźnię. Jestem wolnym poszukiwaczem prawdy, rzecznikiem narodowego porozumienia, ale też odwrotu od relatywizmu, zdecydowanego powrotu do odrzucanych wartości: silne, niezależne państwo, solidarność, rodzina, współczucie dla pokrzywdzonych, wreszcie prawda, ta codzienna i ta historyczna, i ta niezbędna w życiu politycznym, bez której nie ma porozumienia między narodami - to są kanony, od których nie mogę odstąpić.  
 
Warszawa, 1 czerwca 2010.


Materiał filmowy 1 :






Informujemy, iż w celu optymalizacji treści na stronie, dostosowania ich do potrzeb użytkownika, jak również dla celów reklamowych i statystycznych korzystamy z informacji zapisanych w plikach cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Pliki cookies można kontrolować w ustawieniach przeglądarki internetowej. Korzystając z naszej strony, bez zmiany ustawień w przeglądarce internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies, opisaną w Polityce prywatności.